Najlepsze albumy roku 2009
Miejsca 21 – 30
30. Mulatu Astatke & The Heliocentrics – Inspiration Information
W ramach prezentu gwiazdkowego kupiłem sobie kompilację nagrań dokonanych przez Mulatu Astatke w latach 1965-1975. Te utwory nie tylko zdefiniowały unikatowe zjawisko ethiojazzu, ale zmieniły muzyczne oblicze ojczyzny artysty. Astatke uczestniczył w kulturalnym otwarciu się Etiopii na przełomie lat 60. i 70.; był aranżerem i kompozytorem w pierwszej niezależnej wytwórni w kraju; jako pierwszy nagrał regularny etiopski LP. To wystarczająco dużo i starszy pan mógłby dać sobie na wstrzymanie, ale z właściwą mędrcom przekorą, zamiast pozwolić się zasuszyć i wypuszczać kolejne składaki, w 2009 roku popełnił najlepszy album w karierze. Odmiennie niż głosi powszechne przekonanie, ta jakość wcale nie oznacza, że ktoś tu kończy. (ps)
29. Bill Callahan – Sometimes I Wish We Were An Eagle
„Sometimes...” udolnie udaje album lepszy niż ten, którym jest w rzeczywistości. Ta konserwatywna płyta, „tak staromodna, że spodoba się nawet Pawłowi Sajewiczowi” (KJB), zamiast redefiniować słowo „poruszająca”, na wylot prześwietla jego powszechne rozumienie. Mogłaby zostać nagrana w latach 70. i wówczas byłaby jedną z wielu; dzisiaj pełni rolę języczka u wagi dyskusji nad muzyką popularną – przypomina o wartości talentu (w sensie „craftsmanship”), którego nie zastąpią odjechane innowacje, intertekstualne smaczki czy umiejętność kreowania mody. Zresztą, pierwsze słowa śpiewane na tym albumie mówią o nim wszystko: I started out in search of ordinary things. (ps)
28. Built To Spill – There Is No Enemy
Kiedy trzy lata temu Built To Spill nagrali więcej niż przyzwoity „You In Reverse”, poszybowali na miejsce w połowie drugiej dziesiątki. W 2009 roku nagrali chyba jeszcze bardziej przyzwoity od „You In Reverse” album i podsumowanie zakończyli, plasując się na miejscu dwudziestym ósmym. Ironia, pech, zmiana preferencji głosujących? Pewnie wszystkiego po trochu, a może po prostu Built To Spill na zawsze pozostaną zespołem z marginesu inspirującym nielicznych przedstawicieli alternatywnego rocka. Ich stylistyka nigdy nie wzruszy masowego odbiorcy, lecz dla ceniących wcześniejsze dokonania ekipy z Idaho „There Is No Enemy” będzie albumem, do którego będą wracać w przerwach pomiędzy „Keep It Like a Secret” i „Perfect From Now On”, czekając na ósmy longplay grupy. Płytą, którą dostrzegą już zapewne tylko najwierniejsi fani. (ww)
27. Jimi Tenor & Kabu Kabu – 4th Dimension
Przy całym SZACUNKU i całej SYMPATII dla muzyki Feli Kutiego, zawsze odnosiłem wrażenie, że Czarny Prezydent (heh) nie był kompozytorem o szczególnie zróżnicowanym dorobku. Oczywiście gdzie tam Tenorowi do mistrza (choć saksofonistą jest pewnie lepszym), ale jednego odmówić mu nie można: nie wychodząc daleko poza określone 40 lat temu ramy gatunku, Jimi zdołał wlać w do bólu afrobeatowe „4th Dimension” melodyczną i emocjonalną różnorodność, której na (znanych mi) albumach Kutiego brakuje. Chciałbym doczekać czasów, kiedy w klubach będzie się tańczyć do takich piosenek. (ps)
26. Atlas Sound – Logos
Bradford Cox jest zarozumialcem, ale jak na złość ma solidne podstawy, aby mieć takie mniemanie o sobie. Ze świecą można szukać projektów Coxa, w których maczał palce i nie prezentują zbyt wysokiego poziomu. Tak samo jest z najnowszym Atlas Sound, gdzie pokazał się z jeszcze bardziej łagodnej strony. „Logos”, ze względu na swój słodko-kwaśny posmak psychodelicznego popu spod znaku późnego Beach Boys, porywa niemal od pierwszego utworu. Na szczególną uwagę zasługuje duet z Pandą Bear w „Walkabout”, a także „Shelia”, najbardziej przebojowy i melodyjny utwór z całego materiału. Nie jest to oczywiście album odkrywczy, jednak zręcznie i nad wyraz przyjemnie wykorzystuje ograne patenty, przez co całość zdaje się być przemyślanym popowym konceptem. (kk)
25. Kings Of Convenience – Declaration Of Dependence
Erlend Oye działał w tym roku ze zdwojoną siłą, w dwóch różnych miejscach, i to z innymi projektami. Najpierw wypuścił materiał pod szyldem The Whitest Boy Alive, korzystając z pomocy trzech muzyków z Niemiec. Jesienią z kolei ukazał się „Declaration Of Dependence” – powrót do starego szyldu, który, tak przynajmniej się wydawało, wydał swoje ostatnie tchnienie pięć lat temu na niezwykle równym „Riot On An Empty Street”. To nie były tylko i wyłącznie akustyczne, melancholijne piosenki. Wkradała się tam też przebojowość, czego przykładem jest „I’d Rather Dance With You” czy fragmenty z gościnnym udziałem Feist. „Declaration Of Dependence” to już niczym nie zmącona tafla oceanu. Do tego stopnia, że nie usłyszycie tutaj perkusji. Muzyka płynie sobie swobodnie, czasami wręcz leniwie i jedyne dźwięki, które zastępują bębny, talerze, werbel czy hi-hat, to rzadkie uderzenia w pudło rezonansowe. Tego typu zabiegi możecie usłyszeć chociażby w „Me In You”. Z drugiej strony nowa płyta Kings Of Convenience to także kilka wyróżniających się piosenek, które sprawdzą się na waszych playlistach. „Mrs. Cold” czy „Boat Behind” to znowuż ciepłe i melancholijne utwory na gitarę akustyczną, której dźwięki otulono delikatnymi smykami, ale w przypadku wymienionych kompozycji dzieje się po prostu nieco więcej. Jak twierdzą Eirik Boe i Erlend Oye – ten album ma oddawać charakter ich występów na żywo. Jeśli tak to czekamy z niecierpliwością na koncerty, bo zwiastun nas wystarczająco urzekł. (pw)
24. Tim Hecker – An Imaginary Country
Tim Hecker to obecnie najciekawszy obok Alva Noto twórca ambientowych przestworzy. Łączy ich zamiłowanie do manipulacji dźwiękiem, ale zdecydowanie różnią metody. Noto preferuje działania w mikroskali, podczas gdy Hecker stawia na rwący potok brzmień i emocji. Analogowe składniki w postaci smyczków, gitar, fortepianu czy chórów poddaje cyfrowym metamorfozom przy pomocy prostych efektów: przesterów, pogłosu czy syntezy granularnej. Fascynujące jest to, jak szeroki wachlarz wrażeń może zapewnić tak prozaiczna zabawa. Bo choć „An Imaginary Country” czyni zadość głównie odruchom zimnej zadumy i eskapistycznego sentymentalizmu, to nietrudno dać ponieść się melodyczności przemycanej w rozedrganej fali dźwięków w obszary odczuć zdecydowanie bardziej euforycznych. Tak naprawdę nieistotne jest jednak to, jak wygląda kraina wyimaginowana pod wpływem muzyki Kanadyjczyka, lecz to, z jaką łatwością do niej przenosi. (mk)
23. Nicolay – Shibuya: City Lights Vol. 2
Po kilku wieczorach z „City Lights Vol. 2: Shibuya” takie filmy jak „Lost In Translation” zdają się być jakieś niepełne. Serio. Wyobraźcie sobie, co by się stało, gdy Sophia Coppola i jej kompania mieli w zanadrzu coś więcej niż klimatyczne plumkania Francuzów z Air. Przy niektórych highlightach autorstwa Nicolaya, zakorzenionych piekielnie mocno we współczesności Dalekiego Wschodu, „Alone In Kyoto” brzmi, jak nieco bardziej urozmaicona muzyka relaksacyjna. Paradoksalnie to instrumentale stanowią o sile tego krążka. Piosenki z Carlittą Durand, zgadzam się, są ładne i na swój sposób nawet chwytliwe, ale, hej, gdzie tam tym trochę chilloutującym, afterowym numerom do fascynujących, muzycznych krajobrazów japońskiej metropolii namalowanych z użyciem najnowszych technologii obróbki i tworzenia dźwięku. Kiedyś zwykło się robić podróże „palcem po mapie”, przy „Shibuyi” Nicolaya mapy i obrazki stają się w sumie zbędne. (kw)
22. The Pains Of Being Pure At Heart – The Pains Of Being Pure At Heart
Forumowiczka Sivi wstawiłaby w tym miejscu zapewne długi ciąg emotów wyrażających szeroką paletę emocji, jakie wywołuje w niej ten zaskakująco równy album. I jakkolwiek infantylny może wydawać się taki sposób opisu muzyki, to akurat w kontekście tego zespołu wydaje mi się intrygująco adekwatny, bo też Painsi operują mocno uniwersalnym zestawem popkulturowych klisz (miłosne rozterki nastolatków, nieporadność pierwszych kontaktów seksualnych itd.), które najlepiej wybrzmiewają sprowadzone do możliwie największego wspólnego i ignorującego językowe bariery mianownika (nostalgiczna reinterpretacja neurotycznego shoegaze’u, twee-popowej gitariady). Z pozdrowieniami dla Sylwii! (ml)
21. Maciej Filipczuk – Metamuzyka
Nie wiem, czy ma to jakiekolwiek przełożenie na wyniki naszego plebiscytu i czy warszawska frakcja redakcji forowała w tym rankingu „swojaka”, jakim okazał się Maciej Filipczuk, ale być może coś jest na rzeczy. Czemu o tym wspominam? Otóż „Metamuzyka” to nic innego jak uchwycenie klimatu mazowieckiej wsi w formie muzycznej. I być może stąd wysokie miejsce w naszym podsumowaniu, gdyż powroty do korzeni trudno uznać obecnie za powszechne zjawisko. Ale nie chcę też udowadniać, że jest to jedyna wartość wymierna tego wydawnictwa. Maciej Filipczuk dokonał świetnej interpretacji kompozycji Kazimierza Meto, dla którego ta płyta jest dużym hołdem. Mazurki, które składają się na całość, sprawiają wrażenie niezwykle świeżych i zarazem bardzo nowoczesnych interpretacji rdzennego folku. Duża w tym zasługa dwóch muzyków z wrocławskiego Robotobiboka, czyli Kuby Suchara i Marcina Ciupidro, którzy na łatwiznę nie zwykli chodzić. Reprezentują oni jednak współczesny świat, świat improwizacji, które poprzez kierowanie się w stronę sztuk, a w tym przypadku muzyki awangardowej, często stępia naturalne walory tradycji. Na szczęście ten problem nie dotyka „Metamuzyki”. Dźwiękowe innowacje nie zacierają i nie tłamszą pierwotnej energii, tanecznego pierwiastka oraz prostolinijności, jaka zazwyczaj płynie z muzyki, która jest częścią naszej tradycji. Płyta spełnia także funkcję edukacyjną, bo odnajduje w ten sposób historyczne skamieniałości, które w szerszej świadomości nie mogły i raczej nie zaistnieją w dawnej formie na dłużej. „Metamuzykę” można zatem interpretować także jako dobrze przygotowane przedsięwzięcie w dziedzinie archeologii dźwięku, szukania jego struktury i charakteru, który ulepiła z gliny kultura ludowa. Czuć w tym dużo autentyzmu, pasji i chęci odtworzenia skrawka naszego mikroświata, który być może wpłynął na nasze tu i teraz. Dlatego też najnowsza płyta Macieja Filipczuka otrzymuje od nas rekomendacje w kategorii: specjalne wydarzenie. (pw)
Komentarze
[13 stycznia 2010]
[13 stycznia 2010]