The Pains Of Being Pure At Heart
The Pains Of Being Pure At Heart
[Slumberland Records; 3 lutego 2009]
Ile to już było sympatycznych zespolików beztrosko kąpiących się w shoegaze’owym oceanie? Ile to już płyt powstało, garściami czerpiących z mistrzostwa The Jesus & Mary Chain i im podobnych, które można było tak po prostu polubić? Ile z tego typu propozycji dzisiaj pamiętamy? Naprawdę ciężko powiedzieć. The Pains Of Being Pure At Heart już na wstępie zaliczyć należy do grona właśnie tych jednosezonowych wykonawców, którzy na krótko zagoszczą w naszych odtwarzaczach, niesamowicie umilając nam czas, potem natomiast równie szybko, co ich odkrywaliśmy, o zespole zapomnimy. A i odkrywać nie bardzo jest co, bo pierwszy krążek ekipy z Nowego Jorku to nie powtórka z „Saturdays=Youth”. The Pains Of Being Pure At Heart w swoich inspiracjach są prostoduszni i nieskomplikowani, bliżej im dziś raczej do uznanych drugoligowców z Pale Saints czy Springhouse niż czołowych reprezentantów gatunku. Zarzutu o odtwórczość w przypadku sympatycznych debiutantów, co prawda, nie da się obronić, ale jak najbardziej można dla nich znaleźć istotne okoliczności łagodzące.
Zawężenie kręgu inspiracji The Pains Of Being Pure At Heart tylko do shoegaze’owych standardów to straszne uproszczenie, bo nowojorska kapela gra przede wszystkim muzykę pop, niemalże w najczystszej jego postaci. Ich płyta jest efekciarsko przebojowa i piekielnie chwytliwa. W konstrukcji najlepszych pod tym względem kompozycji „Everything With You”, „Come Saturday” i „Young Adult Friction” doszukiwać należy się patentów naiwnego twee-popu zapomnianych dzisiaj zespołów pokroju Talulah Gosh i reinterpretacji sixtiesowej melodyjności w stylu The Vaselines (w końcu The Pains Of Being Pure At Heart wydaje wytwórnia Slumberland, które specjalizuje się od lat w tego typu klimatach). Ponadto zespół ze swoim brzmieniem znalazłby także bez trudu wspólny język z wieloma grupami skupionymi pod szyldem C86 (grupa koncertowała przecież z The Wedding Present), o którym to projekcie swego czasu pisał na łamach Screenagers Kuba Ambrożewski. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że debiut Nowojorczyków jest krążkiem trochę out of time, bo z jednej strony na rzeczywistość roku 2009 ich album jest dość niszowy, trochę zbyt retro i raczej niedostatecznie trendy, z drugiej strony – gdyby powstał gdzieś u schyłku dekady lat 80. i 90., nie tyle byłby za nowoczesny, ile po prostu za mało niezależny (za bardzo mainstreamowy?). „The Pains Of Being Pure At Heart” powinno się jednak postrzegać nie jako płytę skłaniającą do sentymentalnych wspomnień i filozoficznych refleksji nad przeszłością – jest to krążek, który ma sprawiać przyjemność tu i teraz, a z tego zadania amerykańska kapela wywiązuje się znakomicie.
Komentarze
[6 kwietnia 2009]
Ale to nie ma znaczenia kiedy świeci słońce. Wasze komentarze z lutego nie mają absolutnie racji bytu.
pozdrawiam
[9 lutego 2009]
Normalnie za każdym razem czuję się melancholijnie, jak słucham Asphalt Angels, żałuję, że nigdy nie dane mi było wysłuchać jakiegoś Ma Solituda w stadionowo-koncertowej wersji, a właśnie zapuściłam sobie True Coming Dream by Pale Saints i zaraz potem Everything With You i naprawdę niejasne jest dla mnie doszukiwanie się niesamowitej wyjątkowości w skądinąd sympatycznych Painsach.
[9 lutego 2009]
Nie widzę potrzeby takiej rozkminy ani w przypadku S=Y (różne stylistycznie od PoBPaH) ani w shoegazie w ogóle (mam tu teraz na myśli tych drugoligowców właśnie: Pale Saints, Springhouse, Catherine Wheel, Revolver bla bla, którzy teoretycznie mogliby potrzebować jakiegoś kontekstu dla umocnienia pozycji). W takim graniu nie ma żadnej otoczki, którą trzeba zjeść najpierw żeby móc zabrać się za danie główne. Dlatego mi się podoba, 'mam słabość', w przeciwieństwie do całych unifikających w gruncie rzeczy środowisk (C86, nawet w sumie do Slumberlandu bym się dojebał gdybym miał jeszcze gorszy dzień niż dzisiaj).
Teraz Rock: The Smiths, MBV, The Cure, Nirvana i Smashing P. i rzeczywiście - też prawda. Dlatego postrzegam ten album jako kompendium motywów (któreś już z kolei odwalone przez młode kapele w ciągu ostatnich paru lat), ale jednak bardzo emocjonalne i przez to nie tak rażąco epigońskie ani zimno encyklopedyczne, czym uzasadniam przeczuwaną żywotność tego i nastawienie nie na sztuczne docenienie do przecenienia, a raczej na szczere postrzeganie ich jako nie-winnych inspirowania się. Mam przy tym nadzieję, że nie nagrają drugiej płyty i będzie to efemeryda typu Stella Luny, ale czuje też że zostanę zawiedziony.
[9 lutego 2009]
[9 lutego 2009]
I nie mogę się zgodzić, że wszystko z tamtych lat jest gówniane. Wiele z tych płyt się po prostu mocno zestarzała, choć i tak bronią się po latach, jak np. "A Certain Smile, A Certain Sadness" Rocketship czy "The Comforts Of Madness" Pale Saints.
[9 lutego 2009]