Ocena: 7

Nicolay

City Lights Vol. 2: Shibuya

Okładka Nicolay - City Lights Vol. 2: Shibuya

[The Foreign Exchange Music; 15 września 2009]

Tam, gdzie Zachód spotyka Daleki Wschód rodzą się klisze kulturowe. W związku z tym uogólniającym przeświadczeniem trochę obawiałem się, że na „City Lights Vol. 2: Shibuya” Nicolay skręci w stronę „Samotnej w wielkim mieście”, ale gdybym więcej czytał, a mniej oglądał obrazki, to bym takich obaw nie miał. Jeśli bowiem wierzyć notkom prasowym, to właśnie wycieczka do Tokio wpędziła Nicolaya przed kilkoma laty w ciąg twórczy, którego efektem były zeszłoroczne „Time:Line” i „Leave It All Behind”, co by oznaczało, że chłopak ma ciekawszy pomysł na kapitalizację szoku kulturowego niż Kasia Kowalska. Co prawda, jeśli rozpatrywać „Shibuya” w kategoriach ostatniej części tego mini-cyklu, to stanowi ona jego najsłabsze ogniwo, ale akurat nie ma to za bardzo związku z tokijskim motywem przewodnim krążka. Raz na ileś tam minut trafiają się tanie orientalizacje (krótkie intro w „Lose Your Way”, „Rain In Ueno Park”), albo field recordings (efekty atmosferyczne, dworcowa gadanina), które zamiast zagęszczać nastrój, nieco go rozrzedzają, ale to by było w sumie na tyle, Japonio.

Hip-hop idzie w odstawkę, ale za to klawiszowy soul uchował się na wszystkich czterech nieinstrumentalnych kawałkach. No właściwie trzech, bo „Saturday Night”, jak już wspomniałem przy okazji październikowych singli, to pierwszy w jego karierze housowy numer, który zresztą dowodzi, że Nicolay jest w stanie bez żadnego wysiłku odnaleźć się w KAŻDEJ stylistyce. Natomiast te trzy pozostałe utwory, to efekt kolaboracji z Phonte, czyli jakby na to nie patrzeć kompozycje Foreign Exchange i to typowe, bo obecność nowej w tym towarzystwie Carlitty Durand (w CV gościnne występy u Little Brother) niczego tu nie zmienia. Tyle że jakoś nie potrafię z tego zrobić zarzutu, bo klawisze + kobiecy wokal, to jest jego znak towarowy i gotowy wzór na jakiś milion kolejnych uroczych kawałków, z których pewnie żaden nie będzie autoplagiatem.

Pomysł na „Shibuya” był taki, żeby zestawić stare z nowym, co w praktyce wygląda tak, że soule i housy sąsiadują tutaj z oldskulowymi klawiszowymi instrumentalami, a te kojarzą mi się miło z moim idolem z dzieciństwa, Johnem Broomhallem – autorem soundtracków m.in. do X-Coma i Transport Tycoon, który reinterpretował klasyki bluesa i jazzu w standardzie MIDI. Jednak naprawdę retro robi się, gdy pośrodku którejś z tych nieinwazyjnych, ładniutkich suit, w jakie układa się płyta, trafi się ostry zakręt w stylu dziarskich solówek Tony’ego Banksa z czasów „Selling England By The Pound” czy „The Lamb Lies Down On Broadway”, jak choćby pod koniec „Shibuya Station”, albo „Satellite”. Ja wiem, że w domyśle to miało być odwołanie do fusion, ale co ja poradzę, że wychowałem się na prog-rocku i grach komputerowych?

Gdy trochę podrosłem, przerzuciłem się na trip-hop, ale jakoś nie zachowały mi się z tego okresu miłe wspomnienia, więc niespecjalnie podchodzą mi te leniwe momenty pod koniec krążka, dla których jakimś tam punktem odniesienia mogłoby być „Alone In Kyoto” Air. Nie no, klimat też jest ważny, a Nicolay wrzuci czasem jakąś błyskotliwą zagrywkę pianina lub okazjonalny ozdobnik, żebyśmy nie usnęli na „Meiji Shrine” czy „Shadow Dancing”, ale nie zmienia to faktu, że te kilka kawałków można by było odtłuścić dla dobra sprawy i bez szkody dla flow albumu. No ale dość pan, nie ma co popadać w żałobny ton, bo to jest dobra płyta, a lekka obniżka formy w stosunku do zeszłorocznych krążków to coś, co można mu wybaczyć, zważywszy na częstotliwość, z jaką Nicolay wydaje i się przebranżawia. Ponieważ do końca roku został miesiąc z kawałkiem, to można już bezpiecznie stwierdzić, że w perspektywie całej dekady zaliczył home-run.

*Cytat pochodzi z oficjalnej strony Nicolaya, za tłumaczenie dziękuję marce Google.

Łukasz Błaszczyk (25 listopada 2009)

Oceny

Bartosz Iwanski: 7/10
Kasia Wolanin: 7/10
Piotr Szwed: 7/10
Łukasz Błaszczyk: 7/10
Paweł Sajewicz: 6/10
Piotr Wojdat: 6/10
Średnia z 6 ocen: 6,66/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
PS
[18 grudnia 2009]
Fajowe, SBB robiło podobne rzeczy w '78 na "Follow My Dream"
Gość: Kamil Maciejewski
[17 grudnia 2009]
znacznie bardziej zjadliwa recenzja od poprzedniej. co prawda nadal nie wiem zupełnie co to za płyta, kto to i co gra, ale chyba nabrałem chęci, żeby tego posłuchać, więc mój cel został osiągnięty (taki zasadniczo jest mój cel czytania recenzji, chyba, że recenzja to gruntowne mieszanie albumu z błotem gdzieś na poziomie wód gruntowych, to wiadomo, że chodzi o to, żeby nie słuchać) a Twój? Bo nie wiem co prawda jaki miałeś, ale to o niczym nie świadczy.

Dywagując nieco na temat wgniatania w ziemię jako elementu towarzyszącego czasem mieszaniu z błotem trafiłem na refleksję - czy jeśli recenzent albumu mówi "nie słuchaj tego (bo to chłam)" to czy nie działa przypadkiem efekt odwrotny tzn. tak jak ktoś mówi "nie patrz" to wiadomo, że każdy spojrzy (a już w szczególności ten, który ma nie patrzyć).

PS. "ciekawszy pomysł na kapitalizację szoku kulturowego niż Kasia Kowalska" to nie jest jakiś szczególny sukces, ale czepiam się przesadnie (bo lubię!). Pozdro

PS2. Ogólnie to jestem ignorantem w tej tematyce, więc moje komentarze uznać należy za wysoce nieadekwatne do czegokolwiek :P
Gość: doktoro
[27 listopada 2009]
miejscami zajebiste, "Lose Your Way" - mistrz. polecam

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także