Najlepsze płyty roku 2013

Miejsca 20–11

Obrazek pozycja 20. Jon Hopkins – Immunity

20. Jon Hopkins – Immunity

Za każdym razem, gdy wracam wspomnieniami do zeszłorocznego koncertu Angola, jego niebywałej, czystej energii, uśmiecham się sam do siebie. Ja po prostu nie mogę nie lubić Jona Hopkinsa. Jeśli miałbym oceniać jedynie techniczne aspekty tej płyty – jej miks, produkcję – to pewnie doszedłbym do wniosku, że to jedna z najlepiej zrobionych elektronicznych płyt w dziejach muzyki rozrywkowej. Wszystko gada tutaj wręcz niedorzecznie dobrze – proporcje są IDEALNIE wyważone, stereo jest szerokie, gdy trzeba jest głośno (kulminacja „Open Eye Signal”), a w odpowiednich momentach („Abandon Window”) kojąco spokojnie. Jego umiejętność łączenia instrumentów analogowych z cyfrą i dbałość o szczegóły ocierają się tutaj o perfekcję. I choć kompozycyjnie czwarty album Brytyjczyka może niekoniecznie dorasta do poziomu swojego produkcyjnego opakowania, to i tak naprawdę nie ma na co narzekać. Genialnie ewoluujący wspomniany „Open Eye Signal” to chyba najlepszy, bezkompromisowy parkietowy techno-zażeracz, jaki słyszałem w 2013 roku. Wsłuchajcie się w cudnie wychillowane syntezatory w faktycznie słonecznym „Sun Harmonics”, piękny pogłosowy foretpian przeplatający „Breathe This Air” czy złowieszczą pulsację następującego po nim „Collidera”, a przekonacie się, że takich płyt nie robi się przypadkiem – za takimi dziełami stoi naprawdę solidny warsztat, intuicja i osłuchanie. Kończący dokładnie jednogodzinną wycieczkę po terytoriach techno, IDM i ambientu prześliczny kolaż, inkrustowany instrumentalnymi reverse'ami i Yorke'owskimi wokalizami nie pozostawia cienia wątpliwości – dziś Jon Hopkins należy do czołówki elektronicznej ekstraklasy na świecie. (Paweł Szygendowski)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 19. The Flaming Lips – The Terror

19. The Flaming Lips – The Terror

W tym roku, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, szukałem w muzyce czegoś na kształt literackiej narracji – zarówno tej drobnej, prowadzonej z perspektywy tylnego siedzenia samochodu („The Flower Lane”), jak i klasycznej epiki („Push The Sky Away”). Ale Flaming Lips nie byliby sobą, gdyby nie rozegrali moich oczekiwań po swojemu. Niby z „The Terror” sprawa jest jasna: kraut- bądź spacerockowa wersja egzystencjalizmu na miarę problemów pierwszego świata. Nie, nie drwię – ten egzystencjalizm, w stylu Bergmanowskiego „wyciągasz rękę i trafiasz w pustkę”, jest mi bardzo bliski. Cóż, zwykle jesteśmy mniej sophisticated, niż byśmy chcieli.

Ale jednocześnie kosmiczny horror „człowiek vs nieskończoność”, który zakreśla oś problemu od sfery intymnej, po sprawy ostateczne, okazał się nie dość pojemnym terminem, by opisać zawartość „The Terror”. Z problematyki bytu płynnie przechodzimy do globalnej ekonomii mediów, do rozpędzającego się ponad zdrowy rozsądek systemu. Do dzisiaj nie wiem, w jaki sposób Sebastian płynnie połączył te wątki w swoim eseju o kontrolkach, ale hej!, najbardziej populistyczne i jedno z najwznioślejszych wydarzeń mojego życia, to koncert Flaming Lips na Off Festiwalu kilka lat temu. Oczywiście wszelkie summy są skazane na uproszczenia, ale akurat ci goście potrafią z uproszczeń uczynić swój atut. (Paweł Sajewicz)

Obrazek pozycja 18. King Krule – 6 Feet Beneath The Moon

18. King Krule – 6 Feet Beneath The Moon

Kto wie, może też miałeś w klasie takiego koleżkę. W latach nauczania początkowego samotnie chodził po szkole w pachnących masłem niebieskich swetrach, wyglądał jak kosmita, a ty, do spółki z paczką znajomych, w poczuciu wyższości podśmiewałeś się z jego rudych włosów, piegów i nieporadnej koordynacji ruchowej. Parę lat później, kiedy uświadomiłeś sobie, że nabijanie się z wyglądu jest więcej niż słabe, z niemałym zdziwieniem odkryłeś, że gość w wieku kilkunastu lat po wirtuozersku opanował sztukę gry na gitarze, choć jego purytańskich rodziców posądzałeś raczej o przymuszanie chłopca do śpiewu w parafialnym chórze. W latach środkowej adolescencji przeżyłeś kolejny szok, bo kiedy traktowany dotąd z pobłażaniem antybohater przeszedł mutację, błyskawicznie zaczął otaczać się wianuszkiem najatrakcyjniejszych w szkole dziewcząt, a na półce z płytami w jego do bólu poprawnym mieszkaniu natknąłeś się na albumy skrycie podziwianych przez ciebie artystów: The Clash, Durutti Column, Morrisseya, The Damned. Wasz kontakt urwał się jakiś czas później, ale wkrótce doszły cię słuchy, że ten nieporadny chłopaczyna wydał płytę, którą zachwycił pół świata, włącznie z tobą. Wciąż nie masz pewności czy materiał, który usłyszałeś to uniwersalny pokoleniowy rzyg czy skrajnie intymne wynurzenia młokosa po przejściach, i chyba niewiele cię to obchodzi. Podobno wciąż zastanawiasz się, co począć ze swoim życiem. Cóż, mówią, że na rachunek sumienia nigdy nie jest za późno. (Bartosz Iwański)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 17. Kanye West – Yeezus

17. Kanye West – Yeezus

Podobnie jak opisywane przeze mnie wcześniej „Shaking The Habitual”, najciekawsze dzieło w karierze Westa zostało przeorane dyskursem recenzenckim. Zapewne tego chciał aspirujący do miana wysokiego artysty Yeezy, ale czy osiągnął sukces? Pod jakimś względem „Yeezus” przypomina bowiem „Philosophy Of The World” The Shaggs, które stało się sławne jako kuriozum. Słuchacze obu płyt nie mają stuprocentowej pewności, czy finalny efekt jest fascynujący z powodu kunsztu wykonawców, czy przez ich oderwanie od rzeczywistości. Ale, ale. „Philosophy Of The World” to płyta czarująca pięknymi melodiami i słodką naiwnością. A „Yeezus” napierdala.

Jest to od początku do końca sensowna wypowiedź artystyczna: minimalistyczne, ostre i zazwyczaj pozbawione dołu brzmienie, zmiany tempa (a nawet metrum), celowa rezygnacja ze stałego pulsu i wyrazistych bitów, gryzące się ze sobą przesterowane podkłady i kolorowe sample. „Yeezus” to teatralna rozrywka, hip-hopowe „Bish Bosch”, stadium wściekłości, paranoi i zrezygnowania ze specyficznym katharsis w wielkim finale. To nie jest Pikej, tylko koleś z wizją, niesamowitym zmysłem do wyboru współpracowników i charyzmatyczny świr. Bangerowatość „Black Skinhead” i ogólna memolubność „Bound 2” to efekty uboczne tworzenia spójnego dzieła. A więc tak – napierdala. Ale w służbie czego? Nie wierzę w to, że West zwalczył choć trochę rasizm w środowisku mody („New Slaves”) albo przywłaszczył sobie na dłużej atrybuty lone rangera (klip do „Bound 2”). Ta płyta powinna nosić tytuł poprzedniej; West nie boi się pokazać nie tylko jako kreatywna jednostka, ale także jako zwykły buc. („DALEJ Z MOIMI PIERDOLONYMI ROGALAMI” © Jędrzej Szymanowski). No właśnie, „nie boi się”, czy nie zdaje sobie z tego sprawy? Wracamy do punktu wyjścia.

Osobiście bardzo lubię muzykę zostawiającą duże pole do interpretacji. O „Yeezusie” można rozmawiać długo i szeroko, dlatego też ten skromny wpis nie ma w zamiarze zmieniać torów dyskusji. W przeciwieństwie do rozkmin o tegorocznych dokonaniach MBV, większość rozmów o „Yeezusie” sprawia mi intelektualną przyjemność. To też jest spoko. (Miłosz Cirocki)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 16. The Necks – Open

16. The Necks – Open

The Necks są zespołem eksperymentalnym w każdym calu. Zawsze udaje im się wymyślić swoją koncepcję muzyczną na nowo, co nie jest wcale takie oczywiste w muzyce improwizowanej i awangardowym jazzie. Fakt, że działają tak już od ponad ćwierć wieku, robi wrażenie tym bardziej. Tym razem postawili na jedną, sześćdziesięcioośmiominutową procesualną kompozycję, której nie sposób uchwycić w jednoznaczne ramy gatunkowe. Zręcznie lawirują między pulsującym minimalizmem, ambientowością spod znaku wczesnych produkcji Briana Eno i swobodną improwizacją. Gdzieś w tle odbijają się echa muzyki klasycznej, Keitha Jarreta oraz dronów. Oczywiście, można potraktować tę płytę użytkowo, jako nienarzucającą się muzykę tła, ale nim się zdołamy obejrzeć, wysunie się ona na pierwszy plan, absolutnie hipnotyzując i wciągając w sam środek procesu twórczego. Jego powolny rozwój oraz śledzenie mikrodetali wymaga dużej dozy koncentracji od słuchacza. Kiedy już ją poświęci muzyce i wpadnie w statyczny trans, będzie mógł na własnej skórze doświadczyć upływu czasu, trwania samego w sobie. Ta właściwość odróżnia „Open” m.in. od free jazzu afroamerykańskiego – zamiast kulminacji dostajemy proces, a w miejsce ekstatyczności mamy medytację, czy wręcz mistycyzm, podany na sposób ascetyczny (inaczej niż u Aylera, Coltrane’a i Sandersa). Być może brzmi to odrobinę pretensjonalnie, ale po doświadczeniach listopadowego koncertu The Necks nie mam co do tego wątpliwości. Tak było. (Krzysztof Krześnicki)

Obrazek pozycja 15. Atom™ – HD

15. Atom™ – HD

Uwe Schmidt nagrał „HD” – album popowy (tj. przejrzysty, klarowny i na swój sposób przebojowy) niemal wyłącznie w oparciu o elementy redundantne (glitche), łącząc je z IDM-em, vocoderowym wokalem i zabawnym intertekstem. W efekcie „HD” stanowi oryginalny przykład naprawdę alternatywnego popu. Co ciekawe, mimo wspomnianej „redundancji” wykorzystanych środków, płyta zdaje się składać tylko z tego, co niezbędne; jest precyzyjnie wyważona. Jednocześnie zaskakuje absurdalnymi zestawieniami (lub przeciwstawieniami). Należy do nich choćby połączenie digitalnego instrumentarium z francuskim tekstem („Pop HD”) czy skomputeryzowanego wokalu z melodią i rytmem r&b („I Love U”), a także nonsensowne skojarzenia („To use the words of Martin Luther/I have a dream/Now hear my drum computer”). To wszystko składa się na szyderczy charakter płyty, którego najbardziej oczywistą manifestację stanowi przeskakujący, zacinający się jak zdarta płyta cover „My Generation”. Pomimo tej wielopłaszczyznowości „HD” charakteryzuje się ciągłością: łączy tradycję muzyki elektronicznej w stylu Kraftwerk ze współczesnością i futurystycznym brzmieniem. Z tego względu nie godzi się traktować płyty Uwe Schmidta jedynie jako kuriozum; zdecydowanie bliżej jej rangą do manifestu, który bawi i uczy. (Ania Szudek)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 14. David Bowie – The Next Day

14. David Bowie – The Next Day

Wertując przy choince świetne wydawnictwo „Isle Of Noises: Conversations With Great British Songwriters” zastanawiałem się, kogo w tej plejadzie znakomitości mi brakuje. Paddy’ego McAloona czy Elvisa Costello – na pewno. Oczywiście Paula McCartneya. Ale numerem jeden byłby chyba David Bowie, przy czym w oka mgnieniu zdałem sobie sprawę czemu umieszczanie takiego wywiadu – o ile jakimś cudem udałoby się go przeprowadzić – w książce Daniela Rachela mijałoby się z celem. Otóż równie dobrze można by było darować sobie rozmawianie z przynajmniej połową pozostałych postaci. Przecież to właśnie ten gość jest odpowiedzialny za wyobrażenie wielu z nas o „dobrej muzyce” w najbardziej podstawowym, fundamentalnym sensie. Nawet jeśli Bowie, który do słownika popu dodał jeden z najważniejszych tomów i pozwolił dopisać kilkanaście kolejnych, nagrywa album autoreferencyjny, nie wnoszący do dorobku niczego nowego, jedynie stylowo zaznaczający obecność, to niejako z definicji musi to być płyta przynosząca wiele satysfakcji. „The Next Day” wolno wiele, może nawet wszystko, włącznie z pożyczaniem od innych („Valentine’s Day”) i siebie samego („Set The World On Fire”). I mimo że rozrysowanie większości tych kompozycji na osiach rozpostartych między neurotycznym art-rockiem „Heroes” i przebojowym new wave „Scary Monsters” nie stanowi żadnego problemu, to prawdziwa dramaturgia „The Next Day” rozgrywa się na zupełnie innej płaszczyźnie – konfrontacji 66-letniego giganta ze swoją monumentalną spuścizną i dylematem nieśmiertelnego artysty, który jest słabnącym, starzejącym się człowiekiem. (Kuba Ambrożewski)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 13. Justin Timberlake – The 20/20 Experience

13. Justin Timberlake – The 20/20 Experience

W zamierzchłych latach 90. cicho wspierałam frakcję Backstreet Boys, poza nieśmiałą sympatią dla „Cry Me A River” nigdy nie kupiłam w całości „Justified” ani żadnego innego singla z tego krążka. Dopiero 4 lata później z Justinem zaprzyjaźniłam się mocniej, będąc absolutnie zauroczoną epickim, timbalandowym „FutureSex/LoveSounds”. To, co wówczas wydawało się sporą brawurą i niezwykłą, jak na popowe standardy epoki, kreatywnością – na co składały się choćby za długie jak na radiowo-telewizyjne ramówki single – z perspektywy 2013 roku jawi się raczej jako skromna zapowiedź prawdziwego wybuchu niegdysiejszego chłopca z boysbandu. Timbaland to bez wątpienia najlepsza sprawa, jaka w artystycznym życiu Timberlake’a spotkała. Justin stojący trochę okrakiem między sympatycznymi, radiowymi piosenkami a poszukiwaniem bardziej twórczych, nieoczywistych, acz ciągle popowych rozwiązań, znalazł w Timbie świetnego partnera, który pomaga mu całkiem mocno i pewnie stać właśnie gdzieś pomiędzy. Pomiędzy typową dla nurtu pop zdystansowaną kreacją a czymś bardziej autorskim, artystycznym. Mając zupełnie gdzieś te rozkminy związane z niedookreśleniem Justina i snuciem domysłów, ile w tej muzyce jest chłodnej kalkulacji, a ile realizacji szczerych, ogromnych ambicji, „The 20/20 Experience” należy potraktować jako wspaniałą, bogatą, kipiącą od pomysłów: genialnie przyjemnych („Strawberry Bubblegum”), szlachetnie przebojowych („Suit & Tie”), ale też po prostu wielkich („Mirrors”). I nawet jeśli paliwa starczyło Justinowi tylko na jedną część tej niesamowitej wycieczki w piękny świat skomplikowanego, uciekającego od sztywnych ram 3-minutowych, banalnych singielków popu, „The 20/20 Experience” to naprawdę fajowa, inteligentna rzecz, przywracająca wiarę w wartość mainstreamowej popkultury. (Kasia Wolanin)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 12. Boards Of Canada – Tomorrow’s Harvest

12. Boards Of Canada – Tomorrow’s Harvest

Dysonans między przedszkolnym, VHS-owym jinglem otwierającym „Tomorrow’s Harvest”  a następującą tuż po nim kawalkadą spiętrzonych, lodowatych arpeggiów, doskonale oddaje artystyczne credo edynburskiego duetu, które od kilkunastu już lat pozostaje z grubsza niezmienne. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że na przestrzeni ośmiu lat scenicznej nieobecności, w muzycznym ekosystemie Boards of Canada – przynajmniej w porównaniu z optymistycznym w swojej wymowie „The Campfire Headphase” – zaszły pewne zmiany, zaś soniczny defetyzm względnie zneutralizował pastelowe ciepło bijące z poprzedniczki. Być może pamięć kolektywna wcale nie istnieje, radiostacje numeryczne rozsiane po całym świecie zostały wyłączone po roku 1989, Lech Kaczyński zatrzymał w Gruzji rosyjskie czołgi, a Edward Snowden to współczesny Jack Strong. Być może bracia Sandison zrobili nas wszystkich w bambuko i podczas gdy recenzenci na całym świecie śmiało szafują hasłami postapokaliptycznych wizji zawartych na „Tomorrow’s Harvest”, dwóch całkiem zadowolonych z kondycji współczesnego świata trefnisiów spija dziś śmietankę sławy, jaką po raz kolejny przyniósł im zbiór niepokojących muzycznych pejzaży. Nawet jeśli nie jest z nami wszystkimi tak źle, jak sugerować może posępna atmosfera „Tomorrow’s Harvest”, aktualność wymowy tego najsmutniejszego w dorobku Boards Of Canada albumu budzi złowrogie odczucia. Zupełnie tak, jakby ten pozbawiony większych przejawów innowacyjności krążek w podskórny sposób rościł sobie prawa do bycia dziełem wizjonerskim, którym przecież nie jest, prawda? (Bartosz Iwański)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 11. James Holden – The Inheritors

11. James Holden – The Inheritors

James Holden zaczerpnął tytuł tego albumu z opowieści Williama Goldinga o konfrontacji Neandertalczyków ze znajdującymi się na wyższym szczeblu rozwoju Homo Sapiens. Choć sposób przedstawienia historii może nie do końca przystawać do aktualnego stanu wiedzy na ten temat, to kwestie moralności i natury ludzkiej pozostają nierozerwalnie związane z naszą ewolucją. Brytyjski astrofizyk Artur Eddington wprowadził w 1927 roku pojęcie „strzałki czasu”: czas upływa zawsze w kierunku od przeszłości do przyszłości, a nigdy odwrotnie, czyli jest jednokierunkowy, asymetryczny i nieodwracalny. Związek przyczynowo-skutkowy oznacza, że między danymi zjawiskami czy zdarzeniami zostało wykazane powiązanie: A jest przyczyną B. Korelacja (podobieństwo zjawisk) nie oznacza automatycznie związku przyczynowo-skutkowego. Każdy jest na swojej psychologicznej strzałce czasu: zapamiętuje, przechowuje, odtwarza, zapomina informacje. Wraz z nami i poza nami dzieją się socjologiczne, biologiczne, kwantowe czy kosmologiczne procesy. Naruszenie jednokierunkowości tych procesów musiałoby skończyć się jak film „Wynalazek” Shane’a Carrutha – nieskończoną ilością paradoksów, pętli i chaosu nie do opanowania.

James Holden na „Inheritors” dokonał czegoś, z mojej perspektywy, niezwykłego; stworzył muzykę, która żyje swoim własnym życiem. Nie można jej sprowadzić do popularnej maksymy łączenia gatunków, która w drugiej dekadzie XXI wieku mało kogo już fascynuje. Bardziej właściwe jest określenie granic jej terytoriów za pomocą zasad, ktorymi od zawsze rządziła się muzyka współczesna (krautrock, minimalizm, jazz, początki elektroniki). Na tym gruncie pozwolił jej samej rozwijać się, od różnych warunków początkowych, ku możliwym rozwiązaniom, mniej lub bardziej stabilnym. Zagrał na najbardziej pierwotnych instynktach, którymi najczęściej opisujemy muzykę: porządek i chaos, kompozycja i improwizacja, harmonia i dysonans, narastanie i opadanie, rytm miarowy i nierównomierny, wolność i kontrola, zależność i niezależność zdarzeń, determinizm i indeterminizm . Tak naprawdę jesteśmy bardzo prostymi istotami, które odbierają i przetwarzają bodźce napływające ze świata zewnętrznego. Następnie w naszym mózgu tworzymy z nich mapy, schematy i modele rzeczywistości o różnej dokładności, mniej lub bardziej użyteczne. Muzyka istnieje w trzech wymiarach: czasie, natężeniu i częstotliwości. Za każdym razem włączając „Inheritors” intuicyjnie chcę wyłączyć wszystkie filtry, które przeszkadzają mi w czystym doświadczeniu muzyki, i cieszyć się nią w całej jej totalności. (Sebastian Niemczyk)

Recenzja albumu >>

Screenagers.pl (9 stycznia 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: kidej
[11 stycznia 2014]
Jest bardzo duzo nie tak (co dla mnie jest super), ale zrozumialem Twoj wpis tak, jakby ta plyta byla totalnie pozbawiona dolu. Sprobuje zwrocic na to uwage, ale jednym ze zrodel mojej sympatii do Yeezusa bylo wrazenie, ze ta plyta porzadnie 'buczy'.
Gość: miłosz c
[11 stycznia 2014]
właściwie to mi się wydaje, że nie ma go tam, gdzie powinien być, albo jest serio dziwny ("four in the morning, and i'm zoning" z "black skinhead" albo początek "new slaves"). z produkcją tej płyty jest coś serio nie tak, w dobrym sensie.
Gość: kidej
[10 stycznia 2014]
@Yeezus

Naprawde tam nie ma dolu? Musze chyba jeszcze raz posluchac uwaznie, no chyba, ze chodzi Ci o sub-bass, albo po prostu naprawde niski dol.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także