Justin Timberlake
The 20/20 Experience
[RCA; 19 marca 2013]
Na troje babka wróżyła: Timberlake zapytany o „The 20/20 Experience”, odpowiedział, że owszem, jest tu kilka utworów w duchu jego pierwszego albumu („Justified”), jest kilka w duchu drugiego („FutureSex/LoveSounds”), ale też kilka, które brzmią jak coś zupełnie nowego. Gdyby się jednak zastanowić i sprowadzić cały „20/20” do jednego tracka w dotychczasowym dorobku JT, to, ani chybi, musiałoby paść na „Lovestoned/I Think She Knows (Interlude)”. Epicki, trzeci singiel z „FutureSex…”, w albumowej wersji miał siedem i pół minuty i łokciami rozpychał estetykę mainstreamowego R&B – bo przecież beat-boxerski podkład, bo tytułowe interludium, które trwało niemal połowę piosenki. Dla wielu to był ten moment, w którym Timberlake-maszyna-do-przebojów obrósł w piórka.
Nowa płyta podąża tropem „Lovestoned”, nurzając się w progresywnym formalizmie – w niezliczonych nakładkach wokali, w zmianach tempa, w kompozycjach, z których wątków dałoby się, gdyby całą rzecz zracjonalizować, wykroić pewnie i trzy razy więcej zaraźliwych piosenek. W „20/20” nie chodzi jednak o efektywność, ale o hollywoodzki rozmach, który – by się w pełnej krasie okazać – potrzebuje flow niezmąconego potencjalnymi singlami. Złośliwiec powie, że new pop zeszłej dekady – którego Timberlake był luminarzem i którego spóźnionym łabędzim śpiewem jest ta płyta – tenże new pop doczekał wreszcie swojego „Heaven’s Gate”, a więc nieznośnego ego-tripu, który pogrąży nie tylko stojącego za nim twórcę, ale w ogóle całe pokolenie i wyrosły wokół przemysł (tak jak nieszczęsne „Wrota niebios” Michaela Cimino dawno temu położyły kres nowemu Hollywood). Tyle, że Justin Timberlake nie jest pozbawionym talentu hochsztaplerem o pociągających wizjach i zerowej zdolności ich wdrażania, a (new) pop nie potrzebuje symbolicznej katastrofy, bo ta przydarzyła mu się już jakiś czas temu. W roku 2013 „The 20/20 Experience” ma zatem wymiar przede wszystkim osobisty a nie środowiskowy i konsekwentnie opiera się odniesieniom do jakiejś sceny czy przemysłu. Wobec jedynego bodaj młodego artysty, który dzisiaj mógłby stanowić dla JT punkt odniesienia – myślę o Franku Oceanie – Timberlake wydaje się instytucją, która raczej nie rozumie problemów młodzieży. No ale zdaję sobie sprawę, że zupełnie od kontekstu uciec się nie da, tym bardziej, że to właśnie Justin przeszło dekadę temu ustanowił zasady, które teraz tak beztrosko łamie.
Następca „FutureSex…” to w zasadzie jego logiczna kontynuacja. Różnica polega na tym, że poprzedni album miał wyraziste single, a gargantuiczną ambicję kanalizował na parkiecie. Siedem lat temu soulowy blichtr „20/20” można by uznać za efekt sprzężenia zwrotnego. Skoro niszowi artyści, zachęceni fajnością zrehabilitowanego popu, zaczęli nagrywać piosenki wykorzystujące mainstreamowy kostium, to dlaczegóżby król głównego nurtu nie miał się odwołać do formatu zgoła nie singlowego? W końcu na „20/20” Timberlake z wdziękiem przetwarza twórczość Sly’a Stone’a i Steviego Wondera (odpowiednio: drum track i klawiszowy bas w sekwencji zamykającej „Strawberry Bubblegum”), Marvina Gaye’a (outro „Spaceship Coupe”, żywcem wyjęte z „Let’s Get It On”) czy rozwibrowany katalog Staxu (żywe, gitarowe „That Girl”). Te zapożyczenia są wprawdzie wtopione w anturaż bardziej charakterystyczny dla samego wokalisty, czyli zmysłowe, parkietowe ocieranki, w których zawsze gustował duet Timberland/Timbalake, ale odwołania do ikon lat 60. i 70. pełnią tu bardzo konkretną rolę. Mianowicie, przecież to właśnie artyści pokroju Gaye’a i Wondera stracili najwięcej wraz z nastaniem nowożytnego popu. To im publikę podebrał Michael Jackson. I to właśnie w Timberlake’u od zawsze upatrywano duchowego spadkobiercę Jacko. Teraz tenże spadkobierca przecina pępowinę i dystansuje się od tradycji, która przyniosła mu sławę. W tym sensie „The 20/20 Experience” jest płytą odrębną i zapatrzoną w siebie, trudno ją porównać z jakimkolwiek innym albumem nagranym w ostatnich dwóch, trzech latach.
Oczywiście kluczowym słowem jest tu budżet. O nakładkach i ociekających złotem aranżach już było, trzeba jednak ten wątek pociągnąć, do samego DNA kompozycji. Przecież na solowym debiucie Timberlake’a dominowała oszczędna prostota, a najbardziej znane utwory – „Señorita”, „Rock Your Body” czy „Like I Love You” – wydawały się, a może nawet były, sklejonymi w Pro Toolsach pętlami. Z kolei „FutureSex…” stał Timbalandem, i chociaż Mosley to nie był już ten sam, co na płytach Aaliyi, szalony dekonstruktor beatu, jego popisowe sztuczki wciąż robiły ogromną różnicę. Na „The 20/20 Experience” znowu jest Timba, ale w nowej dla siebie roli. Timba wycofany, dzielący stołek z J-Rokiem (to akurat nie nowość), Timba, który zamiast podkręcać potencjometr z napisem „bass drum”, po prostu komplementuje piosenki na modłę jakiegoś, bo ja wiem, Boba Ezrina, producenta w starym stylu. A to podrzuci bulgoczącego Hammonda, a to podbije wokal rozmarzonymi smykami. Wychodzi z tego istny paradoks wyboru (to spostrzeżenie Jędrzeja): nie mogąc zdecydować się na zwięzłe rozwiązania (wzorem „Justified”), Timbalake po prostu wrzucili do każdego utworu nadmiar zajebistości.
Cała ta sytuacja kojarzy mi się z – uwaga na obskurne porównanie – Peterem Gabrielem wydającym po 10 latach prac „UP”. Z tym, że taki Gabriel posiadał bardzo konkretny target, pod który, świadomie czy też nie, napisał piosenki na swój ostatni, jak dotąd, album studyjny. Timberlake zdaje się nie potrzebować już żadnej publiki, na „20/20” jest tylko on i muzyka. Ta jego płyta przecież o niczym nie opowiada, ani za pomocą słów, ani melodii, a nawet jeśli jednak (o małżeństwie z Jessicą Biel?) to w sposób tak przezroczysty, że powinno to umknąć uwadze słuchacza. To jest właśnie wymiar osobisty „The 20/20 Experience”, o którym wspomniałem wyżej – nie uczuciowy ekshibicjonizm, ale hermetyczna afirmacja własnego ego.
W tym garniturze skrojonym na boskie podobieństwo, Timberlake przypomina jedną konkretną postać z annałów popkultury, która nigdy nie doczekała się właściwego spadkobiercy – przypomina Franka Sinatrę. Piosenkarz, aktor, biznesmen, mąż filmowej gwiazdy, ale przede wszystkim publiczna figura. Sinatra funkcjonował na zupełnie odrębnych prawach i wydawało się, że już nikt nie powtórzy jego fenomenu – w końcu największe gwiazdy MTV, post-MTV czy wreszcie internetu (generalnie dla gwiazd niewdzięcznego) szły zupełnie inną drogą, wybuchały jak super nova, wypalały się na zbiorowej świadomości, ale potem gasły, nie nadążając za własnym wizerunkiem. Sinatra inaczej: istniał, czy może raczej istnieje, w bezczasie, z błyskiem wiecznego chłopca w oku (w końcu to właśnie on był oryginalnym Dannym Oceanem). Timberlake, tak bardzo sobie folgując na „20/20”, również zgłosił akces do bezczasu. Wyobrażam sobie, że już nigdy nie będzie modny ani niemodny, nie będzie rozdawał kart w popkulturowej grze, ale ilekroć przedsięweźmie jakiś projekt, wszystkie oczy zwrócą się w jego stronę.
Legendarny reportaż Gaya Talese’a „Frank Sinatra Has A Cold”, będący bodaj najlepszą sylwetką słynnego piosenkarza, a może i najlepszą sylwetką jaką kiedykolwiek napisano, zaopatrzony był w wymowną grafikę: olbrzymi, lekko uśmiechnięty Sinatra trzyma w ustach papierosa, a ku niemu wyciągnięty jest tłum rąk, każda z nich usłużnie podstawia zapalniczkę. Kimże, jeśli nie współczesnym Sinatrą jest Justin Timberlake? Popkultura potrzebuje żywych legend.
Komentarze
[28 października 2013]
[13 sierpnia 2013]
[22 czerwca 2013]
[24 kwietnia 2013]
[9 kwietnia 2013]
http://goldsoundz.pl/timberlake-the-2020-experience/
[6 kwietnia 2013]
[4 kwietnia 2013]
[3 kwietnia 2013]
[3 kwietnia 2013]
[3 kwietnia 2013]
@mm- 10/10 chłopie czuje podobnie jak ty.
[2 kwietnia 2013]
[1 kwietnia 2013]
Jednak kolejne kawałki zaczęły zlewać mi się jedno i niestety nie były utrzymane w stylistyce pierwszych dwóch tracków (no może oprócz drugiej części strawberry bubble gum, które jest super słodkie i that girl które jednak jakoś mnie nie urzekło). Brakło mi spójności (melodyjki jak z kawałków backstreet boys + typowo obciachowa tania estetyka, która pomimo, że ubrana w skomplikowane konstrukcje wciąż pozostaje jednak tania - gdzie mój hrabicz, o którym marzyłam na początku płyty?), Mam wrażenie, że timberlake zamiast postawić na miłe do słuchania piosenki za bardzo przekombinował - kolejne partie nie przykuwają uwagi zamieniając słuchanie w ciągle oczekiwanie, że zdarzy się coś chwytającego za serce. Z każdą minuta płyty justin oddala się od sinatry i zbliża, no nie wiem do kogo, przykładowo ushera - i nie chodzi mi tu o stylistykę, ale pewną pozycję wśród innych popowych "piosenkarzy" i ich relacje do słuchacza. Wydaje mi się, że przez to może to być płyta tak na prawdę dla nikogo.
[1 kwietnia 2013]
[1 kwietnia 2013]
[1 kwietnia 2013]
Gabriel spokojnie jeden z moich ulubionych muzyków, ale od US to już raczej jest postępująca geriatria. Choć akurat UP i tak było całkiem spoko.
[1 kwietnia 2013]
[1 kwietnia 2013]
[1 kwietnia 2013]
[1 kwietnia 2013]