We Don't Control The Controls

Zdjęcie We Don't Control The Controls

Czas dla mnie jest taki, że Terror to czuję, co rano, kiedy się budzę, i to paradoksalnie wcale nie pomaga werbalizować przemyśleń – ogłosił Paweł Sajewicz, kiedy rezygnował z pisania recenzji „The Terror”, ostatniej płyty The Flaming Lips.

See, the sun's gonna rise / And take your fears away – zapewniał Wayne Coyne w „Watching The Planets”, utworze zamykającym „Embryonic”.

Jednak wraz z nastaniem świtu, wszystko się spieprzyło.

Technokontent

Michał Pudło streszcza obszar moich zainteresowań muzycznych z ostatniego półrocza: Sebastian, widzę że ostatnio preferujesz dronowo-rytmiczno-elektroniczne klimaty.

Paweł Klimczak zaproponował wyjaśnienie wzmożonego zainteresowania taką muzyką przy okazji recenzji płyty „You Are Eternity” duetu Dadub: Podłożem niebywałej popularności mrocznego, kombinowanego techno i rzeczy techno-podobnych, może być atmosfera naszych czasów – niepewnych, targanych napięciami społecznymi i problemami.

Rzucam okiem na ulubione tegoroczne płyty. Kolejność przypadkowa: „Zła krew” kIRk, „Crushed Interior” Prostitues, „Excavation” The Haxan Cloak, „no world” inc., „Struck” Rainer Veil,seria „Testpressing” Demdike Stare, „Overgrown” Jamesa Blake’a, „Tomorrow’s Harvest” Boards of Canada, „Exit!” Fire! Orchestra, „The Inheritors” Jamesa Holdena , „Dorgas” Dorgas.

Plączę się między muzyką wycofaną, bezpośrednią, eskapistyczną, a „Terror” spaja te kręgi.

Czasem wydaje mi się, że moje zwiększone zainteresowanie taką muzyką wynika z bardzo prozaicznego powodu: rytuałów naszej codzienności. Rytmicznych klików, płynnego przewijania kontentu. Od zawsze potrzebowaliśmy muzyki, która mówi coś o naszym życiu w naszych czasach.

Esencja terroru

Do napisania tego tekstu zainspirował mnie tytuł dokumentu „We Don’t Control The Controls”, który Flaming Lips zamieścił na Youtube. Wayne Coyne i Steven Drozd opowiadają w nim o kulisach powstania „The Terror”. Przedarłem się przez ich fejsbuki, twittery, dziesiątki wywiadów w poszukiwaniu esencji terroru. Ten udzielony dla NME wydaje mi się esencjonalny. Nie podejmuję się tłumaczenia, rzucę fragment:

For me, when it comes to „The Terror” the shocker line is: We don’t control the controls”. „The Terror” is that it appears everything is normal and alright but inside you is a fear that says: „I don’t know”. That’s why this music is full of anxiety and feels stressful. It feels depressing but it’s kind of triumphant. You know something now, but the thing you know is disturbing.

„Terror” wydaje się skrajnie introwertyczny. Wszystkie jego tezy kierowane są do wewnątrz, ale postaram się poszukać odpowiedzi na zewnątrz. Codziennie wchodzimy w relację z otaczającą nas rzeczywistością = jesteśmy częścią czegoś większego. Choć w epoce personalizacji i indywidualizacji coraz częściej szukamy odpowiedzi wewnątrz na wszystkie problemy, z którymi się stykamy.

Jeszcze raz Wayne, tym razem z wywiadu dla Quietusa:

The more you become the master of your own destiny the bigger the dilemma is. What do I want to do? What am I able to do? If I want to do this, should I do it? That's where The Terror comes in. That's the dilemma of control. There are parts in people's lives where I would envy them not having control.

Zadałem sobie więc pytanie: who controls the controls? Pytam więc: jak jest?

Mariusz Max Kolonko uśmiecha się.

Spróbuję złapać większy obraz. Zacznę od mniejszych zjawisk, które były istotne w dyskusji o stanie muzyki w ostatnim czasie – notki Łukasza Kuśmierza o stanie polskiego dziennikarstwa muzycznego, a właściwie, dlaczego go nie ma, wywiadu z Rafałem Księżykiem (upadek jest normą), puenty Mariusza Hermy (publicystyka powinna zmuszać do refleksji).

W międzyczasie wnioski z konferencji „Muzyka a Biznes”wyciągnęła Andżelika Kaczorowska (najciekawszy wniosek – dziennikarstwo muzyczne nie ma racji bytu w epoce rekomendacji na serwisach streamingowych), Jakub Mihilewicz napisał o niewesołej kondycji dziennikarstwa w ogóle. Piotr Lewandowski przeprowadził śledztwo w sprawie deszczu festiwalowych dotacji, przedstawicieli małych wydawnictw i organizatorów koncertów przepytał Jakub Knera.

Podciągnę do tego temat nowego układu sił na rynku muzycznym – wątek serwisów streamingowych postanowił skrytykować Thom Yorke, a wcześniej Damon Krukowski.

Dorzucę do tego ostatnie lęki Borysa Dejnarowicza, którego zainspirował Mark Fisher (muzyka a marketing), retromanię Simona Reynoldsa, kulturową analizę vaporwave'u Adama Harpera (muzyka a kapitalizm/konsumpcjonizm/nowe technologie).

W skrócie, to rozwinięcie wątków, które sygnalizowałem w podsumowaniu roku 2012 w tekście o „Shields” Grizzly Bear, ale kto o tym pamięta.

Zdjęcie We Don't Control The Controls 1

Dyktatura wskaźników

Tomas Sedlacek, autor książki „Zmierzch homo economicus” twierdzi, że: ekonomia jest taką samą wiarą, jak każda inna. Celem każdej ideologii jest udawać, że jej nie ma, że nie istnieje, że jest w jakiś sposób naturalna. Wiara w ekonomię jest w tej chwili silna, nieuznana, nieuświadomiona – i właśnie dlatego błędna.

Wpatrujemy się w słupki średniego wynagrodzenia, wzrostu gospodarczego i dziury budżetowej wierząc, że znajdują się tam odpowiedzi na wszystkie kłopoty tego świata.

Model ekonomiczny, jak każdy model matematyczny, jest uproszczoną reprezentacją wycinka świata, skupiającą się na pewnych jego elementach, wykorzystując pewny punkt widzenia. Bazując na teoretycznych założeniach następuje zapisanie problemu, następnie rozwiązanie go i zinterpretowanie otrzymanych wyników w kontekście rzeczywistej sytuacji. Najczęściej rzeczywisty problem nie może być dokładnie opisany przez matematyczne zależności, a nawet jeśli byłoby to możliwe, to mogą wystąpić kłopoty z rozwiązaniem tak postawionego zadania. Dlatego też najczęściej operuje się na uproszczonych modelach matematycznych, które zachowują kluczowe elementy problemu, ale pomijają te mniej istotne dla rozwiązania. Co ważne, każdy, a w szczególności skomplikowany model nie powinien być traktowany jako ostateczny. Podlega weryfikacji, ocenie, wyciągnięcia wniosków i dalszemu rozwojowi.

Stosowanie rozwiązań o naturze czarnej skrzynki, do osiągnięcia korzyści jedynie w jednym wymiarze (w tym wypadku kilku statystycznych wskaźników) jest trochę przerażające.

Żeby podeprzeć to banalnym przykładem z życia: najczęściej podaje się średnie wynagrodzenie w kraju, które tak naprawdę nie niesie ze sobą żadnej wartościowej informacji, co nie przeszkadza pisać, że idzie „ku lepszemu”, bo płace rosną. A gdyby podeprzeć tą nieszczęsną średnią, choćby medianą i wskaźnikiem Giniego (miarą nierównomierności w rozkładzie zmiennej losowej), wtedy rzeczy oczywiste tracą swą oczywistość.

Spójrzmy na „american dream”: Od dekady lat 70. przeciętna płaca prezesa dużej firmy amerykańskiej wzrosła przeszło czterokrotnie w ujęciu realnym, czyli po uwzględnieniu inflacji. W tym samym czasie, jak wynika z danych federalnego Biura Statystyki Pracy, wynagrodzenie przeciętnego szeregowego pracownika (który nie wykonuje żadnych funkcji nadzorczych) spadło w ujęciu realnym o ponad 10 proc.

Magazyn Forbes przyznał Cleveland miano najbardziej przygnębiającego miasta USA w 2010 roku. James Donadio, twórca związany z tamtejszą sceną hałaśliwego techno, wydał kilka miesięcy temu pod szyldem Prostitues album „Crushed Interior”. Brzmi trochę jak spacer mieszkańca po przemysłowym mieście, które nieuchronnie chyli się ku upadkowi.

Detroit zbankrutowało, ups.

Zdjęcie We Don't Control The Controls 2

Strumień muzycznej rzeczywistości

Spora część dziennikarzy muzycznych z ostatnich lat, chcąc ująć pewne zjawiska zachodzące w muzyce popularnej w szerszym kontekście, próbowała uchwycić zeitgeist: ciągle zmieniającą się relację muzyki i rzeczywistości. Zaryzykuję podłą generalizację i pojadę postmodernistami, ale może były one próbą opisania kolejnego etapu baumanowskiej płynnej nowoczesności – „roztapiania się” i upłynniania starych pojęć, albo baudrillardowskiego tracenia więzi między znakiem a rzeczywistością? Analizując przez ten pryzmat ostatnie wydarzenia w świecie: ekspansja sieci społecznościowych, zagadnienie big data, informacje i kultura „w chmurze”, globalny kryzys finansowy, era mobilności, nieprzebrane strumienie informacji, sprawa Snowdena – wszystko nabiera dodatkowego smaku.

W ostatnich latach przeszliśmy małą rewolucję słuchania muzyki. Uzyskaliśmy natychmiastowy dostęp do niemal nieograniczonych zasobów muzyki. Z ciężkiego fizycznego nośnika, albo już-oldskulowych plików plików, możemy przestawić się na lekki cyfrowy strumień, do którego możemy mieć dostęp za miesięczny abonament. Nic dziwnego. Muzyka podążyła zgodnie z trendami: z ziemi w chmurę. Twoja ulubiona muzyka na każdą chwilę, gdziekolwiek jesteś. Przestawienie się z discmana na odtwarzacz mp3 nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Teoretycznie, jako inżynierowi z wykształcenia, żadna zmiana nie powinna zaprzątać głowy. Plik czy chmura, cokolwiek. Jednak jest coś wewnętrznie niepokojącego i jednocześnie fascynującego w erze nieustannego dostępu, mobilności i ciągłej modernizacji rzeczywistości.

James McQuivey, analityk Forrester Research zajmujący się cyfrowym kontentem, uważa, że nigdy nie płaciliśmy za dobra kultury, a jedynie za dostęp do nich. Płyty sprzedawały się kiedyś dobrze, bo nie było innej możliwości zapewnienia sobie dostępu do nich „na życzenie”.

Płacimy spore pieniądze za to, żeby posiadać dostęp do kontentu, nawet jeśli wydaje nam się, że jest on darmowy, bo możemy posłuchać sobie za darmo płyty w serwisie streamingowym, przeczytać wiadomości w serwisie informacyjnym i sprawdzić w serwisie społecznościowym co słychać u naszych znajomych.

Policzmy koszty. Zaczynają się one od kupna urządzenia, dzięki któremu możemy mieć dostęp do internetu. Komputer stacjonarny czy laptop nie jest urządzeniem na całą wieczność, co jakiś czas okazuje się, że trzeba kupić nowy, bo stary już nie daje rady. Jeżeli wymiana odbywa się co trzy lata – niech to będzie 1500 zł – czyli 40 zł/miesiąc. Do tego trzeba mieć względnie szybki internet w mieszkaniu (+60 zł/mc). Jednak w erze mobilności, dobrze jest mieć smartfona i/lub tablet z dobrym pakietem internetowym: (+100 zł/mc). Nie licząc pobocznych kosztów (np. prąd, słuchawki, głośniki), za stworzenie sobie możliwości komfortowego dostępu do cyfrowych treści trzeba liczyć się z kosztami ok. 200 zł/miesiąc. A to tylko kwestia dostępu do kontentu, nie zapłaciliśmy ani grosza za kontent. Nasze budżety nie są studnią bez dna, im więcej kosztuje nas dostęp, tym mniej możemy zapłacić za „oczekiwaną” treść. Niemniej jednak, narzędzia stają się bezużyteczne bez perspektywy dostępu do oczekiwanych treści.

W cenie 200 zł można mieć w ciągu miesiąca: dwie płyty (~60 zł), koncert klubowy (~30 zł), dwa wyjścia kina (~30 zł), dwa miesięczniki/cztery tygodniki/10 gazet codziennych (~20 zł), książkę (~50 zł). Oczywiście to demagogia jak każda inna, bo zysk kulturowy dla uczestnika kultury cyfrowej wydaje się nieporównywalny – wszystko, zawsze, taniej (za darmo). Niemniej jednak, dla twórców treści tort zostaje coraz mniejszy, bo duża część budżetów odbiorców jest przeznaczana na sprzęt i dostęp. To zabawne, że bez zająknięcia płacimy za całą infrastrukturę i środki transportu do poruszania się po niej, ale nieszczególnie chcemy płacić za pobyt w miejscu, do którego zdążaliśmy, w którym chcieliśmy spędzić nasz czas. Chcielibyśmy, żeby ktoś inny płacił za nasz pobyt, najlepiej niech to będą reklamodawcy, którym można udostępnić przestrzeń do prezentacji swoich treści.

Bardzo podła kajzerka w kiepskiej krakowskiej piekarni (co ona ma właściwie wspólnego z pieczywem?) kosztuje 40 gr, odsłuch całego „Terror” w serwisie streamingowym (0,009 dolara za jeden utwór x kurs dolara 3,18 x 10 utworów) da według tych szacunków Flaming Lips 28 groszy. Czy to dużo, czy to mało? Wszystko zależy od ilości odsłuchań.

Warunki rynkowe dla muzyki są brutalne – przy praktycznie nieograniczonej ilości muzyki cyfrowej, banalnie łatwej do kopiowania i udostępniania, przy ogromnym zapotrzebowaniu na nią konsumentów, przy maksymalnym rozdrobnieniu gustów współczesnych słuchaczy, jej cena rynkowa nieuchronnie prowadzi do zera. Paradoks wody i diamentu Arystotelesa: Dlaczego woda, która jest niezbędna do życia, jest tania, podczas gdy diamenty są bardzo drogie, choć można się bez nich obejść?

Ciekawe jak artyści zareagują na streamingową rewolucję? Racjonalnym odruchem, w sensie ekonomicznym, byłoby skrócenie długości piosenek i zwiększenie ich ilości. Więcej pieniędzy za taką samą długość albumu. „Torture Garden” Naked City można śmiało określić mianem nowoczesnego ekonomicznego albumu. Ile tu pola do optymalizacji w przyszłości!

Zdjęcie We Don't Control The Controls 3

Wzrost świadomości konsumenckiej

Podobny proces możemy zauważyć w branży dziennikarskiej. Cofnijmy się w okolice roku 1836, kiedy po raz pierwszy w historii francuska gazeta La Presse zamieściła płatną reklamę, aby obniżyć cenę pisma i zwiększyć zasięg, przez to zmaksymalizować swoje zyski. Formuła przyjęła się na dobre.

Uwzględnianie w sferze potencjalnych przychodów pochodzących z reklam skutecznie uzależnia istnienie mediów od reklamodawców. Jeżeli byłyby one bonusem/premią ponad koszty potrzebne do normalnego funkcjonowania redakcji, twórcy mediów mogliby spać spokojnie. Wykonywaliby swoją „misję” i byliby wynagradzani przez ludzi, którzy uważają je za potrzebne.

Ten zaskakujący paradoks uświadomił mi Wojciech Orliński. Wraz z nastaniem ery internetu, układ sił się zmienił. Użytkownicy, media i firmy dostały nową przestrzeń do zagospodarowania, co automatycznie musiało poskutkować obniżeniem cen za przestrzeń do reklamy, bo potencjalni konsumenci, zaczęli spędzać czas w inny sposób. Reklamodawcom przestrzeń informacji, opinii, rozrywki, nie była nigdy potrzebna do niczego więcej niż do prezentacji reklamowanych wartości możliwie najlepszej grupie docelowej.

Nieustannie działa prosty jak cep mechanizm: większość konsumentów chce wszystkiego po najniższych cenach, jednak nie chcą wziąć odpowiedzialności za tworzoną treść, a część zdesperowanych mediów musi postępować wedle dobrze znanych metod: tniemy koszty działalności i nie przejmujemy się jakością, zwiększamy ilość produkowanych treści i próbujemy wygenerować więcej klików. I tak portalozaprowadzi wyniszczającą walkę na głupie nagłówki, treści tworzone metodą Kopjegopasta, artykuły sponsorowane, lajfstajowy bełkot i cycki – i tu szukałbym odpowiedzi na problem „przyjemności contentu”, postawiony niedawno przez Filipa Szałaska – znajdą się autorzy próbujący przeciwstawić się temu procesowi, ale stają oni na straconej pozycji w starciu z procesem.

Odwrócenie sytuacji wyostrza obraz. Tekst do przysłowiowego Onetu powstaje nie dlatego, żeby czytelnicy przeczytali artykuł, tylko po to, żebyśmy obejrzeli reklamę i przelecieli wzrokiem przez tekst.

W aktualnej sytuacji rynkowej, medium nie poradzi sobie bez odbiorcy i bez reklamodawcy. Odbiorca obejdzie się bez tego medium, bo ma wybór wielu podobnych, które działają według podobnych reguł. Reklamodawca też na tym nie ucierpi – ilość kanałów do dystrybucji reklam ciągle rośnie, a co więcej reklamodawca sam może taki kanał stworzyć.

Kiedyś, pewnie z czasem umacniania się środków masowego przekazu, firmy zajmujące się produkcją odkryły nowy sposób na rozpowszechnianie informacji o swoich produktach dostępnych na rynku. Z początku reklamy i marketing były w uproszczeniu ukazaniem korzyści, jakie możesz mieć, wybierając produkt „x”, a nie produkt „y”. I to działało, ale w pewnym momencie potencjał tej metody do wykazywania ciągłych korzyści się wyczerpał, bo okazało się, że większe korzyści można mieć z brandingu, a nie marketingu. Budowanie świadomości marki – nie musisz mnie kupować, ale wiedz, jakie wartości prezentuje moja marka i produkty z nią związane. Może oglądaliście „Mad Menów”, może czytaliście „No Logo”.

Płynnie przeszliśmy z sytuacji, w której rynek rozpoznawał potrzeby i próbował je zaspokoić, do miejsca, gdzie rynek przewiduje, kreuje i je zaspakaja. Istnieje jakaś grupa docelowa? Stwórzmy dla niej produkt, który jest zgodny z ich wartościami, który pozwoli im się wyrazić. W elegancki sposób przesunięto ciężar z produktu i jego właściwości na konsumenta i jego wartości.

Czy najpopularniejszy napój na świecie jest reklamowany jako unikalne połączenie składników: „woda, cukier, dwutlenek węgla, karmel amoniakalno-siarczynowy E150d, kwas ortofosforowy E338, aromaty, kofeina”? Nie, aktualnie to „dzielenie się radością”. I tak pofrunęliśmy w stronę wydzielania grup docelowych, stylów życia i związanych z nimi aspiracji, które są możliwe do spełnienia głównie dzięki tym produktom/usługom. Przejrzyjcie pierwszy lepszy dział „styl życia” na pierwszym lepszym portalu albo dowolny magazyn „lajfstajowy” w kiosku.

Kolejnym etapem procesu jest przesuwanie się roli wydawców na producentów sprzętu i marek, którzy potrzebują kontentu dla celów marketingowych i brandingowych. Dzisiaj powoli dochodzą do wniosku, że stworzenie własnego kanału, który mogą dowolnie użytkować i przepakować, jest może i bardziej kłopotliwe, ale w perspektywie dużo korzystniejsze. Więc władza nad treścią przechodzi w pełni w ręce podmiotów zupełnie wyzwolonych od standardów(?) mediów tradycyjnych. Działa to w ten sposób, że przysłowiowy Knorr kupuje domenę przepisy.pl i zasila ją 10 tysiącami przepisów – a każdy przepis opiera się na produktach Knorra.

Spory kapitał pompowany przez instytucje finansowe, firmy telekomunikacyjne, dostarczycieli energii czy browary w organizacje festiwalów oznacza, że mają wystarczająco dużo środków, które chcą zainwestować w budowę swojego wizerunku opartego o kulturę, a niekoniecznie chcą zająć się istotą swojej działalności. A przecież środki na promocję nie wzięły się z kosmosu – płacimy je w rachunkach za konto bankowe, telefon, prąd i piwo. Sprowadzenie My Bloody Valentine na OFFa kosztuje mniej więcej tyle co dziesięć 30-sekundowych spotów w prime time w TVNie.

Czy bardziej obchodzi nas w jaki sposób produkowane są nasze ubrania, czy jak będziemy w nich wyglądać? Raczej to pierwsze, a firmy to kapitalnie rozegrały uwalniając się od tematu produkcji, przekazując większość zleceń „na zewnątrz”, w kwestii ciężkiej produkcji najczęściej do krajów słabiej rozwiniętych (outsourcing = moje ukochane słowo), tam gdzie wykonywanie zadań jest tańsze dla firmy, a więc przynosi większe zyski dla właścicieli. Kluczem zyskownej działalności stało się utrwalanie wartości, które chcą reprezentować, jak i podtrzymywanie zadowalającego zadowolenia konsumentów.

Dopóki to się udaje, bańka dalej się pompuje.

Są kolejne dowody na to, że Kraków jest niekwestionowanym liderem w dziedzinie outsourcingu i doskonałym miejscem do lokalizacji usług około biznesowych. Kraków uplasował się w pierwszej dziesiątce prestiżowego rankingu „Tholons Top 100 2013". W zestawieniu wybrano sto najbardziej atrakcyjnych regionów świata dla inwestycji w usługach biznesowych. Kraków znalazł się w pierwszej dziesiątce najlepszych – pod tym kątem – miast.

Powód do dumy dla miasta, w którym jeszcze żyję, bez wątpienia. Rywalizuje o złotą pietruszkę z azjatyckimi tygrysami. A długofalowo, nie przeniesie to mu żadnych korzyści. Dopóki jesteśmy wykształceni, sumiennie pracujemy i nie cenimy się za wysoko, jesteśmy atrakcyjni dla inwestorów. Każdego pracownika można zastąpić skończoną liczbą studentów, jak to mówią w pewnej znanej krakowskiej firmie IT.

Zdjęcie We Don't Control The Controls 4

Zróbcie hałas dla hiperrzeczywistości,

terminu ukutego przez Baudrillarda by określić zastępowanie rzeczywistości znakami, które nie odnoszą się do rzeczywistości i zaczynają symulować rzeczywistość, a ta symulowana rzeczywistość – hiperrzeczywistość – staje się bardziej rzeczywista niż sama rzeczywistość. Umberto Eco, który podróżował po Ameryce, tak pisał o Las Vegas: miasto „przekaz”, składające się wyłącznie ze znaków. W odróżnieniu od miast, które komunikują, aby móc funkcjonować, Las Vegas funkcjonuje po to, aby komunikować.

Facebook pomaga Ci kontaktować się z innymi osobami i udostępniać im różne informacje i treści – tak najpopularniejszy serwis społecznościowy wita niezalogowanych użytkowników na swojej stronie. Taki serwis funkcjonuje głównie po to, aby komunikować i sam w sobie nie stanowi żadnej wartości.

Celem Facebooka miało być ułatwienie komunikacji między znajomymi w czasach internetu, jednak wraz z wprowadzaniem marek, „rzeczy do lubienia” wszedł na wyższy poziom – gdzie o uwagę użytkownika walczą polubione przez niego wirtualne profile ludzi, firm, miast, idei, artystów, wydarzeń, kotków, wszystkiego, co tylko można wymyślić. Na razie strategie monetaryzacji się sprawdzają, skoro imperium Zuckerberga potrafi wyciągnąć tak gigantyczną gotówkę z reklam, postów sponsorowanych i wszystkiego tego, co uważamy za nieszkodliwy spam, który nam nieustannie towarzyszy przy codziennej wymianie treści->komunikatów->znaków, która wydaje się darmowa, ale płacimy za nią w sprzęcie i dostępie do sieci + naszym: uwagą, czasem i prywatnością.

Tak jak spółka: internet + urządzenia dedykowane konsekwentnie pożera stare media (prasę, książki, telewizję, radio) i staje się metamedium, tak serwis społecznościowy kompiluje stare internetowe media (blogi, strony, fora dyskusyjne, czytniki rss, czaty) i staje się, czymś ponad to. Może wyśnionym centrum hiperrzeczywistości?

A gdyby tak zbudować analogię między zasadami obowiązującymi w serwisach, a rzeczywistością?

Ktoś stworzył nowe państwo, nazwijmy to Fejsland albo Gugland, jakkolwiek. Zaprasza do nich obywateli z całego świata. Fejsland zbudował drogi, drogowskazy, miejsca, w których można postawić swoje domy, przestrzeń dla firm, inicjatyw, które informują o swojej działalności. Zbudował też swoją pocztę, dzięki której obywatele mogą wymieniać się listami. Powstały kluby dyskusyjne, w których możemy w zamkniętych gronach wymieniać się treściami. Prowadzi powszechny spis ludności i panoramę firm. I wszystko to obywatele Fejslandu mają za darmo. Za każdym razem muszą tylko dotrzeć do tego Fejslandu, a każda podróż musi się odbyć za pośrednictwem Producenta Sprzętu i Dostawcy Internetu. Jednak kiedy już przekroczą granice Fejslandu, pracują za darmo i konsumują za darmo. Wszystko, co obywatele stworzą, należy do Fejslandu. A kapitał szerokim strumieniem płynie do władz Fejslandu od Obcych Mocarstw w zamian za przemielenie wszystkich danych, jakie obywatele pozostawiają w państwie, a następnie otapetowanie ścian domów obywateli treściami pochodzącymi od Obcych Mocarstw. Władza Fejslandu nie dzieli się z obywatelami zyskiem, który osiągnęła dzięki pracy setkom milionów osób. Pobiera jedynie 100% podatek od obywateli za utrzymywanie i udostępnienie infrastruktury.

Zależność między spadkiem wpływów z reklam w oldskulowych mediach a wzrostem przychodów u dwóch nowych gigantów internetowych wygląda na korelację zupełną ujemną

– jednym tak samo spada, jak drugim rośnie.

Strumień kapitału skierował się po prostu w nowy, bardziej optymalny rurociąg.

Zdjęcie We Don't Control The Controls 5

Demokratyczne zwycięstwo ekranów

Natalia Hatalska, która prowadzi popularny blog o nowoczesnej komunikacji marketingowej, po raz trzeci opublikowała Trendbook, raport o pięciu najważniejszych trendach: internet rzeczy, wearable computers, big data i prywatność, humanizacja maszyn, świat hybrydowy; w którym razem z rozmówcami rozważa szanse i zagrożenia dotyczące każdego z tych obszarów.

Wspólną cechą łączącą wszystkie trendy jest komunikacja. Ludzi z ludźmi, reklamodawców z konsumentami, ludzi z maszynami, maszyn z maszynami. Istnieje przeświadczenie, że jeżeli połączymy wszystkie elementy we wspólną sieć, pozwolimy na nieustanny przepływ komunikatów między nimi, to świat stanie się efektywniejszy, nowocześniejszy, lepszy. Oczywiście gromadzenie dużej ilości dobrych danych, a następnie przetwarzanie ich może być bardzo korzystne dla poprawy jakości usług i produktów, jednak są też inne dna technologicznej rewolucji i przyznają to ludzie, którzy sami w niej aktywnie uczestniczą.

John McHal, dyrektor kreatywny z Sapient Nitro: Problemem stało się to, że ludzie zaczęli doświadczać swoje życie za pomocą ekranów – komputerów, tabletów, telefonów. Tak naprawdę nie skupiamy się na przeżywaniu życia w danym momencie, ale na ciągłym tweetowaniu o nim. Telefony odgradzają nas od rzeczywistości.

Kiedy ostatnio słuchaliście muzyki i nie zajmowaliście się niczym innym, co by was od tego odciągało i nie czuliście potrzeby natychmiastowego wyrobienia sobie opinii?

Lubię ostatnio wracać do różnych tekstów z przeszłości i weryfikować aktualność poruszanych tematów, sprawdzalność prognoz, trafność diagnoz. Spróbujcie odnaleźć coś sprzed kilku miesięcy, co wasz znajomy udostępniał kiedyś na fejsie, ale nie zapisaliście linka. Dramat.

Temat dominacji ekranów i ochrony prywatności sprawił, że postanowiłem powrócić do dwóch najważniejszych antyutopii ubiegłego wieku: „1984” Orwella i „Nowego wspaniałego świata” Huxleya. I trochę się zmartwiłem, bo z tych dwóch antyutopii można stworzyć bardzo sensowną współczesną dystopię.

Neil Postman zauważył pewne zjawiska już dwie dekady temu w książce „Zabawić się na śmierć”, jednak wtedy wydawało się, że pierwszy świat zmierza ku antyutopii Huxleya, a teraz, no cóż, popatrzcie na grafiki Stuarta McMillena i zdecydujcie sami: Orwell bał się, że ktoś będzie cenzorował książki. Huxley bał się, że nie będzie konieczna cenzura książki, bo i tak nikt nie będzie jej chciał przeczytać. Orwell bał się, że ktoś będzie nas odcinał od informacji. Huxley bał się, że będziemy ich mieli nadmiar i zostaniemy zredukowani do roli biernego obserwatora. Orwell bał się, że ktoś będzie zatajał ważne informacje. Huxley bał się, że te ważne utoną w morzu nieistotnych wiadomości. W „1984” ludzie byli kontrolowani przez zadawanie cierpienia, w „Nowym wspaniałym świecie” ludzie byli kontrolowani przez zadawanie przyjemności.

DailyMail poinformował, że w 2012 roku statystyczny obywatel UK spędził średnio DZIEWIĘĆ godzin dziennie patrząc się na ekrany komputerów, telefonów, tabletów, telewizorów. Gdyby wziąć pod uwagę czas spędzany w pracy i poza nią, to ten wynik wygląda całkiem sensownie. To 56% czasu dnia, miesiąca, życia, odliczając osiem godzin na zdrowy sen. Czy można więc ogłosić demokratyczne zwycięstwo hiperrzeczywistości nad rzeczywistością? Do jakiej granicy może dojść screentime? A co jeśli zacznie spadać?

Zdjęcie We Don't Control The Controls 6

Czarne lustro

Podobno kultura jest doskonałym odbiciem rzeczywistości. Popatrzmy na mikrotrendy, które przewijały się w muzycznym dyskursie w ostatnich latach i spróbujmy zbudować analogię ze stanem rzeczywistości.

Zanotowałem pięć spraw:

1) W jakim stopniu popularność niskobudżetowego lo-fi w ostatnich latach była spowodowana wykluczeniem się (choć nie wiem w jakim stopniu świadomym) artystów z tej nieustannej modernizacji rzeczywistości i dbałości o jakość dźwięku i produkcji, która tak różnie przecież znosi próbę czasu?

2) Jak silnie nostalgia chillwave’owa bazowała właśnie na poczuciu pogłębiającej się różnicy, między rzeczywistością, której doświadczaliśmy, a przekazem, który odbieraliśmy z kolorowej i intensywnej hiperrzeczywistości?

3) Czy vaporwave nie był wejściem na kolejny poziom relacji między muzyką a rzeczywistością? Jakiekolwiek referencje do silnie zarysowanych oryginalnych nurtów są pomijalne (w przeciwieństwie do czytelnych referencji chillwave'u czy witch house'u), a za obiekt fetyszyzacji przyjmuje wszystkie rodzaje muzaków, które nie odsyłają w zasadzie do niczego. Na pierwszy rzut oka, ta muzyka jest bezwartościowa, jednak gdyby spojrzeć na nią z innej perspektywy, niemal rewolucyjna.

4) Gdyby przyjąć teorię końca wielkich narracji, wszystkie kolejne nowe mikrogatunki, które powstaną, będą istnieć w świadomości jakichś grup, ale żaden z nich „nie zrobi” różnicy.

5) Przyczyn wzmożonej popularności ekstrawertycznego house'u i mrocznego techno szukałbym w przyspieszeniu naszego życia (żeby utrzymać się na powierzchni musimy robić coraz to więcej i więcej rzeczy, co przekłada się na jego rytmizację) i postępującemu rozmywaniu się rzeczywistości w jej wirtualnej reprezentacji. Możemy się z tego powodu śmiać albo bać, albo robić to równocześnie. Może spełnią się sny akceleracjonistów , że system przyspieszy tak, że nie będzie się dało już tego znieść i ogarnąć i wszystko pierdolnie.

Na początku 2010 roku Paweł Sajewicz pisał w podsumowaniu poprzedniej dekady: Redaktorzy muzycznych magazynów zmęczeni muzyką. Natłok możliwości powoduje brak świeżości.

Trudno o świeżość, jeśli uczestnictwo w kulturze muzycznej polega na chłonięciu i przetwarzaniu olbrzymiej porcji muzyki i informacji. Nadmiar rozsadza każdą strukturę.

Im więcej słucha się muzyki (bo hajp, bo trzeba, bo polecają, bo z obowiązku), tym bardziej staje się dla nas letnia, bo my też sami staliśmy się letni. Im bardziej wtapia się w codzienność, tym mniejszą ma dla nas wartość.

W doświadczaniu muzyki – tak jak w rzeczywistości i jej medialnej reprezentacji – coś się zacięło. To chyba jakiś etap w mariażu neoliberalizmu i postmodernizmu, gdzie nakłada się na siebie kryzys „znaczenia”, który doprowadził do kryzysu „głębokiego myślenia” i „wzajemnego zrozumienia”.

Trend jest taki, że każdy okopuje się w rzeczach, które „lubi”, które „uważa za słuszne” i coraz rzadziej dochodzi do rzeczywistej dyskusji. Standardem w dyskusji z drugą stroną jest przerzucenie się komunikatami, które raczej eskalują problem, pogłębiają go. Do niczego więcej to nie prowadzi poza możliwością czerpania przyjemności z obrzucania się gównem i udowadniania sobie, że to ja mam rację (vide: „czytam x dla beki”, ostatnio modny temat: „młodzi są roszczeniowi” albo jakieś tam pokolenie X vs jakieś tam Y).

To zjawisko jest pewnie związane z procesem indywidualizacji, które rewolucja technologiczna tylko pogłębia i tworzy – tzw. filter bubble. Kiedy dostosowujemy informacje (a można to pojęcie uogólnić do jakiegokolwiek „przekazu”) do naszych własnych preferencji, polegamy na automatach wybierających treść według naszych preferencji i nieuchronnie okopujemy się w tak zwanej „strefie komfortu” – gdzie wszystko wydaje się być pod naszą kontrolą i dostajemy treści, które nas w niej utwierdzają. Dostajemy to, czego chcemy, ale niekoniecznie to, czego potrzebujemy.

Przypomniałem sobie taką sentencję Jokera w „Mrocznym Rycerzu”:The mob has plans, the cops have plans, Gordon’s got plans. You know, they’re schemers. Schemers trying to control their little worlds. I’m not a schemer. I try to show the schemers how pathetic their attempts to control things really are.

I tak zatoczyliśmy koło i wróciliśmy do samego początku. Jeszcze raz Wayne Coyne z wywiadu dla NME: as far as control goes, well, you can kill yourself. That would give you some control, although even that is probably something that is innate in you. It’s probably part of your personality, that’s the twist on all of it. You don’t know, of everything you reach for, how much is you wanting it and how much you’ve been pre-ordained to want it, but loving something helps us not feel so alone. That’s part of it too, we’re trapped in the isolation of our own minds. Fear can make part of you say that you’ll live in the middle. I won’t lust for this and I won’t care about that. That’s another form of The Terror. Who wants to fucking live like that? You can’t live in this fucking nothing grey zone where nothing is gained and nothing is lost. You have to surrender. All the great things require that you give in. You can’t even have an orgasm if you’re too fucking scared and hold back. It’s the same in the moment where you’re conscious that you’re falling asleep. It’s God. It’s everything. That’s the most beautiful thing that happens to you, but you have to surrender

Przykładam do tego moje ostatnie fascynacje amerykańską literaturą XX wieku: Henrym Millerem, Charlesem Bukowskim, Johnem Fante, Hunterem S. Thompsonem, Jackiem Kerouaciem. Coraz częściej wydaje mi się, że w sprawie muzyki i całej dyskusji o niej (pojmowania rzeczywistości?) ciągle chybiamy, mijamy się z esencją.

Wszystkie środki, które zostały zaprzęgnięte do rozbierania, analizowania i opisywania muzyki są fantastyczne, jednak kiedy za wszelką cenę będziemy próbowali odnosić, tłumaczyć, racjonalizować, tym bardziej odzieramy ją z jej własnej historii, mocy, życia, fabuły, emocji, którą zapisali w niej twórcy. Każda dekonstrukcja jest w pewnym sensie destrukcyjna.

I to pewnie jest tani egzystencjalizm (ale co nim nie jest?), ale w muzyce chodzi po prostu o doświadczenie. Aż sam się powtórzę, bo pisałem o tym przy okazji Polskiego Topu WszechCzasów, ale wtedy były ważniejsze sprawy, niż takie rozkminy. Muzyka jest procesem. Słuchanie muzyki jest procesem, który wywołuje doświadczenie.

W drugiej części takiego popularnego filmu, „Matrix”, znalazła się scena, gdzie Merovingian rozprawia o przyczynowej naturze wszechświata na przykładzie kobiety, która po spróbowaniu napisanego przez niego deseru nie rozumie co się z nią dzieje: po chwili, nieważna jest przyczyna, nieważny jest powód. Pozostaje jedynie samo uczucie. Naszą jedyną nadzieją na osiągnięcie spokoju, jest zrozumienie jej. Zrozumienie przyczyny.

Teoretycznie, do tego powinno dążyć pisanie o muzyce – oddania w sposób choćby intuicyjny, dlaczego coś nas zachwyca, porusza, irytuje. Utożsamienie się ze słowami w tekście, skojarzenie piosenki z pewnym zdarzeniem zmienia nasz stosunek do abstrakcyjnej formy utworu muzycznego. Nawet teoretycznie doskonała wielopoziomowa erudycyjna analiza zawsze będzie niekompletna. Powinniśmy zmuszać do myślenia, dążyć do zrozumienia, a nie do wydawania werdyktów. Czy to powód do zmartwień? Absolutnie nie. Anna Chęćka-Gotkowicz wydała niedawno książkę „Ucho i umysł. Szkice o doświadczaniu muzyki" , która dodała mi pewności, że gdzieś jest trzecia droga między teorią, a doświadczeniem, tylko trzeba jej ciągle szukać, być w drodze.

Michał Pudło o „The Terror”: Muzyka skąpana w bezustannym szumie. Piaszczysta. Zresztą okładka, plaża, przerażająco jaskrawe światło słońca – ponownie moje obsesje z Camusa wracają. Niekiedy w pełnym słońcu szukamy schronienia, lecz wszystko jest tak jaskrawe i widzialne, że nie mamy możliwości ucieczki, a obszar bezpiecznego cienia wytwarza się w tym właśnie przerażająco oświetlonym punkcie przestrzeni gdzieś „w nas”. Ten szum i „mglistość" albumu to taki impas, gdy tkwimy w dyskomforcie, w pełni obserwowalni, na pełnym słońcu, a czas rozciąga się w nieskończoność, wręcz zapętla się w sekwencję identycznych przebiegów.

To kolejny odcinek tej samej uniwersalnej historii: o „jądrze ciemności”, „ciemnej stronie księżyca”, która ciągle trwa, powtarza się, zniekształca się i powraca jak fale dźwiękowe uwięzione w zamkniętej przestrzeni ulegające kolejnym odbiciom od powierzchni pomieszczenia.

Przyglądający się mojej pisaninie Wayne Coyne, Daniel Lopatin, Harmony Korine (nie zapominam o Nicolasie Refnie!), Dorota Masłowska, Charlie Brooker mogliby przybić sobie piątkę na small talku w Pure Sky Clubie, bo każdy z nich na swój własny sposób uderzył niedawno w sedno nijakiej współczesności.

Daniel Lopatin, w „A3” z albumu „Eccojams”, wydanego pod szyldem Chuck Person, uwziął się na jeden mały, konkretny fragment billboardowego hitu Jojo i zapętla go jak mantrę: to be real it doesn't matter anyway / you know it's just too little too late.

Harmony Korine, w „Spring Breakers” potraktował amerykański sen jego własną bronią - Californią, MTV, GTA, saturation bombing.

Dorota Masłowska w „Kochanie, zabiłam nasze koty” obserwuje dryfującą rzeczywistość metropolii „pierwszego świata”.

Charlie Brooker w serialu „Black Mirror”… Marceli Szpak podsumował ostatni jak dotąd odcinek tak, że lepiej się nie da:

The Waldo Moment to jest coś, co każda telewizja powinna pusz­czać w kółko przed wszelkimi wyborami, 45 minut takiej telewizji, że jednocześnie chcesz się śmiać, płakać, klaskać, napierdalać butem w ekran bo każda minuta tej historii, każdy dialog to najczystsza prawda, która nie pozostawia złudzeń, że ty też odpowiadasz za to całe gówno. (...) Daliśmy sobie nieodwracalnie najebać w gło­wach i nie ma już odwrotu

A David Byrne zapytałby: You may ask yourself, well, how did I get here?

Notka od autora

Jestem inżynierem z wykształcenia, więc wybaczcie ewentualne nieścisłości, które mogły się pojawić w tym interdyscyplinarnym tekście. Żadnej diagnozy nie traktuję jako ostatecznej. Chcę poruszyć problem, wygenerować konstruktywną dyskusję. Jest to bardziej ogólnikowy wstęp, zarysowanie tematu i zaproszenie do dalszej dyskusji niż wyczerpanie tematu, ale od czegoś trzeba zacząć.

Chciałem w nim zarysować sytuację uczestnika kultury muzycznej i przyległości w roku 2013: w jakim punkcie jesteśmy i dlaczego się w nim znaleźliśmy – dlatego też próbowałem poruszyć jak najwięcej aspektów tej rzeczywistości: muzyki, mediów, technologii, socjologii, a także ekonomii. Wiem, że tekst cierpi przez nadmiar wątków i jest trochę unfocused.

Tekst nie powstałby dzięki pomocy innych redaktorów Screenagers. Dzięki dla Pawła Sajewicza, Michała Pudło, Rafała Krause, Karola Paczkowskiego, Ani Szudek, Kuby Ambrożewskiego, Andżeliki Kaczorowskiej.

Grafikę na stronę główną przygotował Jacek Ambrożewski, grafiki do tekstu Karolina Wojciechowska.

Pomysł może rozwinie się w cykl. Podpatrzyłem całkiem inspirujący pomysł u Jorisa Luyendijka, który prowadziBanking Blog na stronie Guardiana według metody Share Your Learning Curve.

Jeżeli macie swoje przemyślenia, które wykraczają poza komentarz do tekstu: możecie nadsyłać swoje opinie na adres redakcja[at]screenagers.pl – w temacie maila umieśćcie tag: wedontcontrolcontrols. Jeżeli będziecie chcieli się odnieść do tego tekstu poza naszymi łamami, proszę wyślijcie maila z powiadomieniem na podany wyżej adres.

Wasze reakcje

Mariusz Herma: Blokowiska

Filip Szałasek: Krytyka != statystyka

Łukasz Kuśmierz: Control + Alt + Backspace

Sebastian Niemczyk (6 września 2013)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Sebastian Niemczyk
[25 września 2013]
Linkuję trzy odpowiedzi/polemiki z moim tekstem

Mariusz Herma: Blokowiska
http://www.ziemianiczyja.pl/2013/09/blokowiska

Filip Szałasek Krytyka != statystyka
http://fightsuzan.blogspot.com/2013/09/krytyka-statystyka.html

Łukasz Kuśmierz: Control + Alt + Backspace
http://lukaszkusmierz.wordpress.com/2013/09/24/control-alt-backspace/
Gość: pablo
[12 września 2013]
Czytając ten tekst naszła mnie taka refleksja,od lat 90 do może niech bedzie 2010 internet był światem renesansu (zachwyt wiedzą, nowe możliwości, dostępność wszystkego, egalitaryzm coś jak wynalezienie druku), a z tekstu "wątłego, niebacznego, rozdwojonego w sobie red. Niemczyka niezbicie wynika, że oto mamy już barok.
Gość: Marcin
[10 września 2013]
" I to co miało być oazą wolności, równości i wielkich możliwości stało się miejscem wojny o uwagę, czas i prywatność."

A jest jakiś konflkt między wolnością, a "wojną o uwagę i prywatność"? Jeśli ktoś dobrowolnie oddaje swoją prywatność nie ma tu konfliktu z wolnością. Konto na FB jest dobrowolne, jak chcesz, aby na tym Zuckerberg zarabiał, to jest decyzja konsumenta. Co do równości, do nie wiem jak ona miała być ona w internecie realizowana.
Gość: Sebastian Niemczyk nzlg
[9 września 2013]
"Po prostu nie wszystko da się opisać liczbami, choćbyś nie wiem jak się zaklinał na podręcznik od ekonomii."

Doskonale wiem, że nie wszystko da się opisać za pomocą liczb, ale fascynujące jest dla mnie to jak wiele ciekawych zależności występuje na styku nowych technologii, ekonomii i kultury. I jak te pozornie niemierzalne rzeczy (ślady które pozostawiasz w internecie; twoja komunikacja ze znajomymi, czas i uwaga które na to poświęcasz ) potrafią być zamieniane w bardzo mierzalne i wysokie zyski dla stosunkowo niewielkiej grupy osób, nawet jeśli użytkownik końcowy płaci magiczne zero złotych za dostęp do oczekiwanych treści. I to co miało być oazą wolności, równości i wielkich możliwości stało się miejscem wojny o uwagę, czas i prywatność.
Gość: o.n.a.
[7 września 2013]
monetaryzować - raczej monetyzować, a najlepiej spieniężyć
Gość: "Ból dupy MJSa" - Antologia
[7 września 2013]
A podział na epoki literackie uznajesz?

Nie chodziło mi o dyskusję nad wyższością obiegów (to faktycznie jałowe). Po prostu nie wszystko da się opisać liczbami, choćbyś nie wiem jak się zaklinał na podręcznik od ekonomii. Filip (i kilku innych komentujących) zwracał uwagę na płytkość dobranych źródeł i postawionych tez.

Kim jest krytyk najlepiej wie Łukasz Kuśmierz - już wcześniej niezwykle błyskotliwie podał definicję dziennikarza muzycznego.
Gość: Sebastian Niemczyk
[7 września 2013]
Ja tu tylko przynoszę słowa, a Wy znaczenie:) Jeżeli mógłbym coś zasugerować, to baczniejsze przyjrzenie się innym wątkom (one są równie ważne, a nawet ważniejsze niż fragment o publicystyce/muzyce) - a w szczególności wszechobecnej ekonomii, która przewija się w praktycznie każdym wątku.

@marek js:
Nie uznaję podziału na muzykę zależną i niezależną, także wszelkie dyskusje na temat wyższości amerykańskiej sceny undergroundowej nad pitchforkową sceną mainstreamową uważam za kompletnie jałowe i w tym tekście nie o to chodzi.

@kidej, @marek_js:
Slow listening? To chyba podchodzi pod szerszy ciekawy temat "ekologia słuchania/akustyczna". Mogę tylko przybić piąteczkę, ale "czas życia" płyty w świadomości jest coraz krótszy. Jeżeli ktoś chciałby monetaryzować serwis i zarabiać na reklamach musi patrzeć na klikalność; większa rotacja informacji, więcej gorących płyt - więcej klików. Kultura leaku i chronicznej niecierpliwości spowodowała, że całe zamieszanie w związku z płytą odbywa się zanim zostanie wydana (informacje, promocja, kolejne single, okładka, etc), a wszelkie rzeczy "po": jakieś analizy czy recenzje to nawet nie jest komentarz do meczu jak pisze Mariusz Herma ("o swataniu"), ale bardziej studio pomeczowe dla garstki zapaleńców. Tylko, mam wrażenie, że nawet Ci zapaleńcy coraz rzadziej ze sobą dyskutują.

Nie za bardzo rozumiem postać "krytyka", bo nigdy nim nie byłem, ani nie będę:) Nie wiem kiedy zostaje się krytykiem (jest jakiś egzamin zawodowy? albo studia?). Nie wierzę, że jest ktoś kto wie o muzyce wszystko i może z czystym sumieniem oceniać innych. Każdy jest w różnych punktach etapu poznawania muzyki i jeżeli chce, to może dzielić się z innymi swoimi przemyśleniami na temat tego czego się już dowiedział. Możemy wzajemnie się uczyć, albo hejtować, co kto woli.

@conradino beb:
jeżeli mój tekst jest bez ładu i składu, to czym jest Twój komentarz:)? wydaje mi się że nie komentujesz tego co napisałem, a piszesz o sprawach, które są związane z tą tematyką. Chciałbym się odnieść więcej, ale nie potrafię.

@Filip Szałasek:
Tak, tak, możemy sobie czytać Prousta i wtedy świat stanie się piękniejszy. Możesz wyłączyć się z każdego wycinka rzeczywistości, ale to bardziej założenie sobie klapek na oczy niż rozwiązanie problemu. Zbyt łatwo ometkowałeś mnie Filipie jako marudę, dodatkowo założyłeś, że dobieram złe lektury. Za dużo kiepskich uogólnień na których budujesz swoją odpowiedź.
Gość: .
[7 września 2013]
A czy ktoś poprawi błąd w tytule artykułu? Przed "controls" powinno być "the".
Gość: Honorata
[7 września 2013]
Tekst, jak widać, spełnia swoje zadanie - prowokuje do wynurzeń innych piszących o muzyce – dochodzi to konstruktywnego tarcia. Pan Niemczyk zrobił taką kumulację i, moim zdaniem, udało mu się to bez większych pretensji, choć, jak sam zaznacza na końcu, tekst jest wyłącznie wstępem-zaczepką do rozmowy. Wyłuskał kilka znaczących, wciąż aktualnych cech bezradnego krytyka/słuchacza, który chce, a nie może (a rozchodzi się o: po co?). W końcu, podzielił się też własnym doświadczeniem - kapitulacja i powrót do jądra tajemnicy...(tak to przynajmniej odczytałam). Ale, nie powiem, bliższe jest mi stanowisko osób, których nie ima się zblazowanie lub zdali sobie sprawę dawno temu, że poddanie się terrorowi nadmiaru musi zakończyć się porażką. Że z jednej strony trzeba wiedzieć i widzieć horyzontalnie, ale wartością najwyższą jest ten pierwiastek obsesji i umiejętne dzielenie się nią. Introwertyczny, ale zapalony krytyk (z świadomością i znajomością „świata zewnętrznego”) jest znacznie cenniejszy i bardziej inspirujący niż wataha rozcieńczonych znawców wszystkiego, których ambicją jest „ogarniać”, bo to samo w sobie jest już imponujące (zaiste). Większość z nich, jak mniemam, nieświadomie brnie w taki zaułek (autopsja).
Jako zwykły słuchacz (polemice „redaktorów” wyłącznie się przyglądam) zaczynam na nowo cieszyć się muzyką, wybieram własny klucz i tempo (przynajmniej wierzę, że tak jest) – slow listening jest sensownym rozwiązaniem, zgadzam się z przedmówcami! Choć domyślam się, że dla ludzi, którzy parają się pisaniem o muzyce, to niekoniecznie musi być dobra odpowiedź.
Gość: odpowiedź Filipa Szałaska
[6 września 2013]
https://www.facebook.com/fightsuzan/posts/719848044707634
Gość: conradino beb
[6 września 2013]
@ marek js: w pelni sie zgadzam.

ten tekst jest pelen na pol ugotowanych mysli, ktore zostaly wylane na talerz bez ladu i skladu. byc moze w dobrej wierze, ale bez zadnej dyscypliny i proby nadania im wiekszego sensu. postmodernizm??? naprawde??? ten prad myslowy jest tak wartwy, jak kokaina w "Pulp Fiction" i nikt go powaznie nie traktuje od konca lat '90... poza Polska, do ktorej dotarl jako nowinka, gdy na Zachodzie sie skonczyl :)

elektronika??? jest tak samo martwa. dubstep byl ostatnia "rewolucja" w brzmieniu, a i ten sie zdazyl wyczerpac kompletnie do 2007-2008 ze scena, ktora popadla w marazm. obecnie tylko mikrostyle, ktore absolutnie nie dominuja "sluchactwa" nigdzie, a czytam i ogladam wiele mediow online!

Simon Reynolds i "Retromania"??? po co wspominac skoro przeslanie jego ksiazki - wielce interesujacej - nie zostalo nawet streszczone, a dzieki temu odpowiedzialbys sobie sam na wiele zadanych pytan na temat muzyki, rynku muzycznego oraz zmiany odbioru muzyki w srodowisku cyfrowym.

po co lamentowac nad niemoznoscia objecia przez dziennikarzy wszystkiego, skoro jest to zwyczajnie niemozliwe? to jak biadolenie, ze nie da sie rady przewiezc Sahary samolotem! niepotrzebne uzalanie sie nad faktem, ktorego nie da sie w zaden sposob zmienic! redakcje mediow tj. Pitchfork ida w setki, bo tylko w ten sposob da sie obecnie komplementarnie opisac muzyke.

to ze reklamodawcy odwracaja sie od tradycyjnych mediow i ida tropem najwiekszego lupu online za male pieniadze w programach trojstronnych tez sa dobrze znanym faktem... tyle ze ja juz mam dosyc pokazywania problemow czy faktow tak jakby byly mistycznym objawieniem i rozwodzenia sie czy to rak, ryba, czy nowy rodzaj wielblada. nadszedl czas dawania recept, stawiania zadan czy proponowania nowych rozwiazan, bo tylko w ten sposob mozna postawic kolejny krok!
Gość: kidej
[6 września 2013]
@Lukas

A juz szedlem do kata! :)

Moja 'lista wstydu' jest tak dluga, ze hoho, ale z drugiej strony to oznacza, ze ciagle duzo przede mna i nie znudze sie zbyt szybko. :>
Gość: Lukas
[6 września 2013]
@Kidej - nie no, ale z tym Haircut 100 to trochę wstyd.


ŻART;)
Gość: kidej
[6 września 2013]
@Marek

Bingo, slow listening jest dokladnie ta idea, ktorej od jakiegos czasu staram sie na swoj sposob przestrzegac. A o ukladaniu w narracje nawet nie chce zaczynac, bo zrobic sie zupelny offtop.
Gość: marek js
[6 września 2013]
@Sebastian: chodziło mi o roczniki założycieli serwisów. Nie mierzyłem w Ciebie. To samo nt. zmęczenia słuchaniem czytam u Ambrożewskiego, u Dejnarowicza, to samo u Mosurocka na Dusted i innych. To jest jednak przyznanie się do porażki, zwłaszcza u krytyka muzycznego. W przypadku obu rodzimych autorów zaowocowało to na szczęście podsumowaniami najlepszej polskiej muzyki i lat dziewięćdziesiątych, ale obaj coraz mniej chętnie piszą o rzeczach nowych. Nawet jeśli nie jest to oznaka wypalenia, to może sygnalizuje potrzebę zmiany medium?

@kidej: Jakiś czas temu były tekst o slow listening. To jest sensowna rzecz. Nie napinasz się, nie skrobiesz wciąż pod ręką list najlepszych płyt danego roku, nie szukasz natychmiastowego "doznawania". Dobierasz sobie rzeczy do słuchania według własnego uznania. To bardzo fajne podejście, znacznie dojrzalsze. Młodzi faktycznie są często bardziej osłuchani, ale też to osłuchanie jest często powierzchowne. Nie potrafią wszystkiego ułożyć w logiczną narrację. Nie słuchają albumów w całości. Nawet często nie wiedzą, co tak naprawdę lubią.

@zyx: Jeśli polemikę zrównujesz z gównianym memem, to gratulacje. Oby więcej takich czytelników.@Sebastian: chodziło mi o roczniki założycieli serwisów. Nie mierzyłem w Ciebie. To samo nt. zmęczenia słuchaniem czytam u Ambrożewskiego, u Dejnarowicza, to samo u Mosurocka na Dusted i innych. To jest jednak przyznanie się do porażki, zwłaszcza u krytyka muzycznego.

@kidej: Jakiś czas temu były tekst o slow listening. To jest sensowna rzecz. Nie napinasz się, nie skrobiesz wciąż pod ręką list najlepszych płyt danego roku, dobierasz sobie lżejszą ręką rzeczy do słuchania. To bardzo fajne podejście.

@zyx: jeśli polemikę zrównujesz z gównianym memem, to gratulacje.
Gość: fan muzyki
[6 września 2013]
jejku jej, ilez w tym tekscie konfuzji.
muzyka nie jest do poznawania, jest dla wlasnej przyjemnosci!
jesli cie cos nie emocjonuje, nie sluchaj bo sie zmeczysz. jesli nie wiesz co cie emocjonuje w muzyce, zastanow sie nad tym i lepiej szukaj. ale nie dawaj sobie wmawiac ze cos jest zajebiste jesli twoje uszy mowia inaczej.
ja juz nigdy nie bede sluchal flaming lips czy radiohead czy bowiego, bo pierwsza dwojka jest dla mnie do dupy a trzeci tylko czasem przyzwoity. kanon czy nie, dla tych uszu jest to pusta muzyka i stawiam flippera, liz phair, czy public enemy ponad nich w kazdej kategorii. proste ;)
Gość: kidej
[6 września 2013]
I jeszcze mi przyszlo do glowy cos luzno zwiazanego z tematem 'zmeczenia' - chyba musze podziekowac takze temu, ze nie jestem w trybie sluchania czegokolwiek od rana do wieczora. Dzieki temu, ze czasem nie leci u mnie nic, potrafie potem docenic (moze nawet za bardzo) kazda odsluchana plyte i piosenke.
Gość: kidej
[6 września 2013]
Ja sie tylko odniose do byc moze najciekawszego i najwazniejszego dla mnie watku - 'zmeczenia muzyka'.

Nadmiar mozliwosci - tak, oczywiscie, wiele razy lapalem sie na tym, ze majac do wyboru mnostwo plyt do posluchania w tramwaju, musialem dlugo sie zastanowic, co wlaczyc. Albo wrecz narzucic sobie system. Ale coraz czesciej zastanawiam sie, jak duza role odgrywa tempo poznawania.

W sensie, czesto odnosze wrazenie, ze sluchacze mlodsi ode mnie, dla ktorych stale lacze bylo juz norma, sa duzo bardziej 'oblatani' w kanonie, zarowno tym bardziej przyjetym, jak i kanonie pitchforkowo-porcysowo-screenagersowym-wstawserwisktoryczytasz. Ze poznawali muzyke w bardzo szybkim tempie. Dzis u wielu z nich (ale nie wszystkich!) widze wlasnie to rosnace zmeczenie, niechec czy tez brak _doznan_ wiekszych, niz wspomniana letniosc. Po prostu szybko doszli do punktu, w ktorym znaja juz tak duzo, ze przestaja odczuwac ekscytacje.

A na drugim biegunie jestem ja i - jak uwazam - moje gigantyczne braki. Nigdy nie sluchalem w calosci 'Dusty in Memphis', drugiej plyty This Heat, 'Modus operandi" Photeka, Haircut 100. Bardziej o nich _wiem_ i czytalem, niz sluchalem. Nawet nie wspominam o undergroundzie, o ktorym pisza Marek Sawicki czy Filip Szalasek. I wlasnie teraz, w 2013 roku, przezywam byc moze apogeum swojej relacji z muzyka, jej doznawania i podjarki, czytania wszystkiego co mi wpadnie w rece, sluchania miksow itp. Przedwczoraj po raz pierwszy sluchalem drugiej plyty The Band, i jak w moim ulubionym dowcipie o dwoch facetach w filharmonii - zesralem sie.

Od jakiegos czasu dosc swiadomie narzucilem sobie ograniczenia, zeby kontrolowac tempo - zobaczymy jakie beda tego efekty. Mam oczywiscie ambicje posluchac i poznac jak najwiecej tego, co oferuje wciaz dla mnie piekny i wciagajacy swiat muzyki, ale zarazem mam ambicje sie - nomen omen - kontrolowac, zeby nie zaczac sie nudzic wczesniej niz kolo 50tki.

Reszta watkow moze zajmie sie ktos bardziej kompetentny niz ja, faktycznie tekst jest troche unfocused, i w wielu miejscach pisze o motywach, ktore coraz bardziej wydaja sie oczywiste (o tym, ze podazamy w strone cyfrowego, mobilnego spoleczenstwa przed ekranami, wiadomo pewnie od jakichs 3 lat). Ale jest wazny i na pewno lepszy, niz powierzchowna dosc proba podjecia tematu na Music Is.

Pozdrowienia od inzyniera z wyksztalcenia i zatrudnienia. ;)
Gość: zyx
[6 września 2013]
Marek J. Sawicki, "Wielki ból dupy", część setna
Gość: Sebastian Niemczyk
[6 września 2013]
Zakładasz, że dobijam do 30 lat, a mógłbyś sprawdzić, albo zapytać się.
Nie mam zamiaru udawać, że tekst wyczerpuje jakikolwiek temat. To bardziej wstęp, a nie wyczerpanie tematu. Wspominam o tym na końcu tekstu.
Gość: marek js
[6 września 2013]
Zabawne, że autor cytuje filmy Nolana, bo dokładnie jak jego "Batmany" ten tekst ma z dziesięć, piętnaście tez i żadnej na dobrą sprawę nie broni, żadnej nie poświęca więcej miejsca. I na dobrą sprawę, wszystkie wątki są bardzo płytkie jeśli nad nimi się dłużej zastanowić.

Niesamowite też, że w tekście o postępującej korporacyjności naszego życia, pośród cytatów z Masłowskiej (!), Matrixa (!!), H. Korine itp. muzyka niezależna pojawia się w jednym zaledwie akapicie. Autor naiwnie pyta: "W jakim stopniu popularność niskobudżetowego lo-fi w ostatnich latach była spowodowana wykluczeniem się (choć nie wiem w jakim stopniu świadomym) artystów z tej nieustannej modernizacji rzeczywistości i dbałości o jakość dźwięku i produkcji, która tak różnie przecież znosi próbę czasu?"
Nie wiem, może w stopniu stuprocentowym?

A gdyby zestawić amerykańską scenę undergroundową (i to nie pitchforkową, ale naprawdę niezależną) z powyżej opisanymi mechanizmami zobaczylibyśmy, że to co recenzuje się na Screenagers i Porcysie to rzeczy z dawna skamieniałe w mainstream, który zdezaktualizuje się szybciej niż jakiekolwiek garażowo-piwniczne nagrania? Że wspomniane i cytowane kilkakrotnie Flaming Lips to obecnie zespół grający dla ludzi noszących po Warszawie kubek Starbucksa jakby to było trofeum z polowania, że od połowy poprzedniej dekady scena DIY przeżywa renesans, że na świecie wydaje się masę rzeczy, o których w Polsce piszą może trzy osoby. Jasne, są teksty o Bocianie i Bôłt, ale analogiczne opisanie rzeczy spoza Polski przekracza możliwości redakcyjne.

I, po ostatnie, że notowany "Natłok możliwości powoduje brak świeżości. Trudno o świeżość, jeśli uczestnictwo w kulturze muzycznej polega na chłonięciu i przetwarzaniu olbrzymiej porcji muzyki i informacji. Nadmiar rozsadza każdą strukturę." plus "Redaktorzy muzycznych magazynów zmęczeni muzyką." to nie wina muzyki rozrastającej się we wszystkie strony, ani też natłoku kulturalno-informacyjnego ale najzwyczajniejszego w świecie zagubienia wspomnianych redaktorów, ich utrata (lub wcześniejszy brak) umiejętności filtrowania, płynnego poruszania się w swojej dziedzinie. I umiejętne owej dziedziny zawężanie, wcale nie będące rejteradą, ale właśnie świadomym wyborem swojej specjalności, przestrzeni, którą "czyta się" umiejętnie i potrafi się przewidzieć jej rozwój i miejsce w historii. Zamiast tego mamy Screenagers (Porcysa nawet nie wspominam, to już praktycznie martwy serwis) bez jakiejkolwiek tożsamości, bez linii. Rednacz portalu w podsumowaniu rocznym (nie pamiętam którego roku dokładnie) wyjawia, że "jest zmęczony, muzyki jest za dużo" i później pozytywnie recenzuje tegoroczny album British Sea Power. W międzyczasie młodsi ludzie publikują teksty o vaporware. Te dwie linie się nie przecinają.

Co najlepsze, teksty takie jak powyższy piszą ludzie dobijający trzydziestki, publikują na portalach czytanych przez ludzi dobijających trzydziestki mieląc w kółko ten sam zestaw płyt i zastanawiają się dlaczego są zmęczeni muzyką. Cytują Eco, analityków korporacyjnych i siebie nawzajem, a za kilka miesięcy w podsumowaniu rocznym wybiorą zestaw płyt w 80% pokrywający się z pitchforkiem.
Gość: pszemcio
[6 września 2013]
?

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także