Najlepsze albumy roku 2008

Miejsca 21 - 30

Obrazek pozycja 30. The Sea & Cake – Car Alarm

30. The Sea & Cake – Car Alarm

W zestawieniach nominowanych do nagrody „Złotej Piłki” France Football wiecznie pojawiali się zawodnicy, którzy w jakiejś tam formie wreszcie powinni zostać wyróżnieni (np. Raul), ale z różnych powodów w każdym roku na ich drodze stawał ktoś lepszy. Jeśli kiedyś trzeba było nagradzać The Sea & Cake, to w 1995 lub 2000 (hmm...), bo od trzech płyt zespół z Chicago powoli udaje się na przyjemną i zasłużoną emeryturę. „Car Alarm” może być ich najsłabszym albumem, co nie znaczy, że złym. Dobrym. Tyle, że w post-popowej formule TS&C zrobili już wszystko. Cóż jak widać, nie trzeba „wszystkiego zmieniać, by wszystko zostało po staremu”. To co jest, na trzydzieste miejsce wystarcza. (jr)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 29. Ladyhawke – Ladyhawke

29. Ladyhawke – Ladyhawke

Atakująca przez Wyspy Brytyjskie Nowozelandka Pip Brown dość nieoczekiwanie zadebiutowała albumem przywracającym nadzieję na inteligentny pop. Cztery bardzo udane single w postaci „Back Of The Van”, „Paris Is Burning”, „Dusk Till Dawn” i „My Delirium” to tylko części składowe udanej kompozytorsko i przed wszystkim świetnie wyprodukowanej płyty. Doskonałe melodie, główny atut „Ladyhawke”, wykorzystane są do napędzania bardziej rockowych utworów w postaci „Crazy World”, w którym pod koniec pojawia się zaskakująca solówka a la Per Gessle lub dość oczywistych parkietowych kawałków, jak wspomniany już „Dusk Till Dawn”. Inspiracje dziewiątą dekadą dwudziestego wieku słychać od razu, lecz niekiedy stają się one bardziej zauważalne. „Love Don’t Live Here” brzmiący jak Kim Wilde śpiewająca „Little Lies” – to chyba najlepszy przykład. Mimo, że wyraźnie słychać jakie albumy często gościły w odtwarzaczu Pip w trakcie pracy nad debiutanckim krążkiem, electro-popowy sos, w którym upaćkane są wszystkie utwory, czyni z „Ladyhawke” wyjątkowo przystępne danie. (ww)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 28. Fennesz – Black Sea

28. Fennesz – Black Sea

Na swoim pierwszym solowym albumie od „Venice” z 2004 roku Fennesz ponownie konstruuje swobodnie dryfujące symfonie, łączące medytacyjną naturę ambientu z bezkompromisową chropowatością noise’u. Powłoki przesterowanych cyfrowo gitar kryją pod swoją monochromatyczną fasadą dynamiczny mikrokosmos, w którym drobinki szumów, trzasków i sprzężeń sąsiadują ze stłumionym pięknem akustycznych plumknięć i czystych melodii. „Black Sea” nie stanowi przełomu, a jedynie drobną mutację wcześniejszych dokonań Austriaka, ale w przypadku artysty tej klasy i o tak wpływowym dorobku, jest to wystarczająca przesłanka do zaistnienia w podsumowaniach najlepszych płyt roku. (mm)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 27. Săo Paulo Underground – The Principle Of Intrusive Relationships

27. Săo Paulo Underground – The Principle Of Intrusive Relationships

Rob Mazurek znalazł jakiś trudny do zdefiniowania patent, bo już drugi rok z rzędu trafia do naszego podsumowania. Zadanie ma co prawda ułatwione, bo od lat jest częścią chicagowskiej sceny, gdzie przecinają się takie nurty jak awangardowy jazz, post rock i avant pop. Ale to nie do końca tłumaczy zaistniałą sytuację. Jedno wiemy na pewno – znowu mu się udało. Tym razem jednak zamiast Exploding Star Orchestra wyróżniamy dwuosobowy projekt Săo Paulo Underground, gdzie obok Mazurka i Mauricio Takary gościnnie występuje para brazylijskich perkusistów. Efekt tej współpracy jest miejscami porażający. W rozgrzanym do czerwoności kotle elektronicznych efektów swobodnie nurzają się zastępy często nałożonych na siebie perkusyjnych uderzeń, przez które przebija się hipnotyzujące, nieczyste brzmienie kornetu. Chaos zlewa się tutaj z melodiami, które zazwyczaj pojawiają się na drugim planie, przez co wydają się jeszcze bardziej interesujące. Brazylijskie rytmy, free-jazzowe zapędy i abstrakcyjne, cyfrowe zniekształcenia składają się na gęstą, muzyczną magmę, która znajduje się w ciągłym ruchu. O ile Amon Tobin na swoim „Supermodified” stworzył futurystyczną wizję miejskiej dżungli, a Miles Davis nasączył „Bitches Brew” zdradliwymi, halucynogennymi oparami, to „The Principle Of Intrusive Relationships” wydaje się fascynującą wypadkową tych dwóch koncepcji. W efekcie mamy do czynienia z najbardziej tropikalną płytą w naszym zestawieniu. (pw)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 26. Move D & Benjamin Brunn – Songs From The Beehive

26. Move D & Benjamin Brunn – Songs From The Beehive

Nie będę kłamał – przez ponad jedenaście miesięcy tego roku nie znałem w ogóle tej płyty, a szkoda. David Moufang to postać na scenie techno/ambientowej bardzo aktywna, zaangażowana w sporą liczbę projektów, ocierająca się o jazz i house, jest też właścicielem wytwórni Source. Benjamin Brunn, jak głosi jego myspace, utożsamia się z Chemnitz i Hamburgiem (choć mieszkał nawet na Tajwanie). To właśnie to pierwsze miasteczko, w którym miałem okazję kilka razy być, jest szczególnie fascynujące w kontekście płyty. Post-NRD-owski krajobraz absolutnej ciszy, miejsce, z którego wszyscy młodzi ludzie wyjechali, z jednej strony oaza spokoju, z drugiej – siedlisko niepokoju. Taka jest trochę ta płyta – nagrywana nocami (fakt), improwizowana, składająca się z nieskończonej liczby plumkań i zapętleń. Jeśli nie mówi Wam to wiele, to obawiam się, że będziecie musieli tego po prostu posłuchać. (kjb)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 25. Benoit Pioulard – Temper

25. Benoit Pioulard – Temper

Spokojnie można zaryzykować stwierdzenie, że urokliwa „Temper” jest lepsza od i tak zacnej przecież poprzedniczki. Thomas Meluch (tak Benoît Pioulard ma wpisane w prawie jazdy) nie robi tutaj żadnej stylistycznej wolty – bardzo sprawnie rozwija sprawdzoną formułę balansowania między akustyczną tradycją folkowo-singer/songwriterską a ambientem i szmerami; między M. Wardem (a może nawet Paulem Simonem) a Fenneszem czy Heckerem. Ma to miejsce na szesnastu krótkich, rzadko kiedy przekraczających trzy minuty kompozycjach – poziom jest bardzo wyrównany (no highlights, i jeszcze za to pochwały lecą), ale największym, obok atmosfery, atutem „Temper” jest kapitalne brzmienie – słucha się tego materiału wybornie nawet z CD-ripa w autobusie grzęznącym w błocie pośniegowym. (dh)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 24. Dungen – 4

24. Dungen – 4

Za „4” fani powiesili na nich niejednego psa, bo Dungen to przecież zbawcy prog-rocka, przerabiający go na kakofoniczno-maniakalne popowe piosenki. Po fenomenalnym „Ta Det Lungt” każdy najpierw dobrze się zastanowił zanim powiedział, że takie inspiracje to suchar. Niespodziewanie Szwedzi zbaczają z utartej na poprzednich płytach ścieżki i zaczynają wplatać do swej muzyki jazzowe wstawki, pozbawiające ją dynamiki, jednocześnie obarczające pokaźnym ładunkiem melancholii. Nie zmienia to faktu, że Gustav Ejstes jest piekielnie zdolny, a urozmaicenie brzmienia wyszło zespołowi na dobre. Nikt nie może powiedzieć, że są karykaturą samych siebie z 2004 roku, za to śmiało można wcisnąć repeat po przesłuchaniu „4” do końca. (kmw)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 23. Lindstrom – Where You Go I Go Too

23. Lindstrom – Where You Go I Go Too

O płycie Norwega można pisać elaboraty, lecz całe te przedsięwzięcie najlepiej opisuje krótkie, acz niezwykle konkretne hasło: Reich na parkiecie. Po trzydziestu latach od wydania „Music For 18 Musicians” nadal znajdują się osobnicy pragnący rozwijać reichowski koncept, a nawet co nieco od siebie dodawać. Lindstrom zaadaptował w monotematyczno-minimalistyczny dźwiękowy konglomerat spora dawkę travoltowskiego disco. Bardzo ryzykowne podejście, zważywszy na to, że jest to miks ognia i wody. Kiedy disco kusi słuchacza do opętańczego ruchu, minimalizm wręcz prosi o kilka chwil zadumy oraz skupienia. O dziwo, razem brzmi to doprawdy znakomicie, co jasno pokazuje, iż na wysokości 2008 roku wciąż można bawić się kilkoma muzycznymi motywami, nie narażając się na gnuśną powtarzalność. (kk)

Obrazek pozycja 22. Flying Lotus – Los Angeles

22. Flying Lotus – Los Angeles

W erze stojącej pod znakiem mieszania, zwłaszcza w elektronice, wszystkiego ze wszystkim płyta zamykająca się w dość mocno wyeksploatowanej stylistyce musi się wyróżniać, choć niekoniecznie pozytywnie. W przypadku „Los Angeles” takie podejście w pełni się jednak sprawdziło. Steven Ellison stworzył dziełko poniekąd ascetyczne, bo ograniczające się w zasadzie jedynie do motorycznych pętli bębnów i melodycznych linii basu podanych z dubową manierą, przedzierających się wspólnie przez grubą woalkę winylowych szumów i trzasków. Dzięki ostatniemu elementowi surowy, syntetyczny breakbeat/hip-hop nabiera organicznego charakteru, a album przenosi nas w zatłoczoną, duszną i klaustrofobiczną wielkomiejską dżunglę – a o nie byle jakim mieście tu mowa. Udana odpowiedź na „Untrue” Buriala, choć bez ambicji rywalizowania z tamtym nagraniem. (mk)

Recenzja płyty >>

Obrazek pozycja 21. El Guincho – Alegranza

21. El Guincho – Alegranza

Pablo Díaz-Reixa, czyli El Guincho, czyli gość, który cudownym trafem przewidział następny krok Animal Collective, a tym samym uszczknął trochę ich zajebistości. Pomysłu starczyło na dziewięć wymiataczy, a każdy z nich tłusty i zażerający jak trzeba. „Palmitos Park” odbija się trochę Avalanches, reszta to Animale na lżejszym kwasie, w cyrku i gorący jak diabli. „Alegranza” słuchana rano zmieni Twój dzień. W najlepszym wypadku dobry humor gwarantowany do samego wieczora, a w trochę gorszym – czeka Cię kilka godzin uporczywego stukania we wszystko, co akurat będziesz miał pod palcami. Nie przedawkować „Kalise”, bo to o ALA-LA e ALA-LA łatwo z głowy nie wychodzi, no i „Costa Paraíso”, bo potem ciężko zasnąć. (ak)

Recenzja płyty >>

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także