Dungen
4
[Subliminal Sounds; 30 września 2008]
Weszliśmy w finałową fazę roku 2008, zimno się już robi, cola ubrała mikołajowe opakowania (bez konkursu, ech), szron i szadź pojawia się tu i ówdzie na samochodach, skóra pierzchnie, wszyscy nosimy rajstopki i kalesony, a na Screenagers pojawia się dużo ósemek. Jakże to piękna okazja, by zrecenzować płytę długo oczekiwaną, zimową, melancholijną i trochę pachnącą nieokreśloną rockową spalenizną. A może wcale nie? Cztery lata temu, co wydaje się zatrważająco długim okresem, jak na tak ciągle żywe i gorące wspomnienie, Dungen wydało drugą płytę, którą wystrzeliło w górę jak fajerwerk. Wszyscyśmy się zaczęli uczyć szwedzkiego, a wyrażenie „ta det lugnt” wyparło wyświechtane „wyluzuj” w słownikach co bardziej postępowych językowo lansiarzy. Kluczem do sukcesu wydawała się bezkompromisowość pachnąca naftaliną, ale i przebojowa konwencja oraz melodie, bo przecież nie tekstami Dungen nas zachwyciło. Zresztą – nikt nic z nich nie rozumiał. Tu mała uwaga: Dungen nijak nie wpisuje się w Szwecję, jaką od jakiegoś czasu uważa się za stolicę muzyki, bo śpiewają po szwedzku. Stąd może oczekiwania na nową płytę nie były tak żarliwe. Po wielkim sukcesie „dwójki” przyszło „Tio Bitar” i nastroje zostały nieco stonowane, całkiem słusznie, bo zawarte na niej piosenki zdawały się być bardziej przerwą w grze niż właściwą muzyczną rozgrywką.
Ale Gustav Ejstes i jego koledzy wrócili do gry, a wbiegli z zupełnie innej strony, niż się to mogło wydawać. „Ta Det Lugnt” było dzieckiem wściekłości, jak przyznał sam lider, a większość z piosenek na płycie zespół nagrywał – jakże rokędrolowo – na koksie. „4” to krótki (37 minut) i dobitny hołd złożony temu, co było. I to nie tylko oczywistej psychodelii, 70’som znanym z poprzednich płyt, ale przemykającemu tu i ówdzie soulowi czy duchowi Byrds („Maleras Finest”, esencja błogości). To hołd złożony zimie, czerwonym nosom, smutnym i krótkim wieczorom, niespieszny, surowy i ścisły. Smutne „Satt Att Se” z zamazaną wirującą gitarą przechodzi we wspomniany przed chwilą błogi utwór, żeby szybko ustąpić miejsca najlepszej kompozycji na płycie, „Det Tar Tid” – uroczej balladzie, której siła oprócz prostoty leży chyba w bardzo dużej kompozycyjnej dyscyplinie. To cecha szczególna na „4”, bo nieogarnięty przez nic żywioł ustąpił tu w pełni przemyślanej strukturze. W piosence ujawnia się też wreszcie rozpoznawalny atut Dungen: potrafią wprowadzać perkusję i riffy jako motywy retardacyjne, potęgujące oczekiwanie na kolejny fragment utworu (pamiętacie te werble na początku „Ta Det Lugnt”?).
Niepokoi „Samtidigt 1”, które zupełnie nie przystaje do pozostałych piosenek: eksplozja riffów i radosny jam pełen gitar przełamuje nastrój utkany z deszczowych ballad i instrumentalnych utworów („Maleras…”, „Fredag”). Ale to niepokój konstruktywny – Dungen pokazują, że oni to oni i nie można ich mylić z inną kapelą. Jest więcej niespodzianek: ballada „Finns Det Nagon Mojlighet” zaczyna się soczystą gitarą przywodzącą na myśl pop-noisujące poprzednie płyty zespołu, ale już po chwili ustępuje wesołkowatej kompozycji. „Mina Damer Och Fasaner” ociera się nawet o orientalne melodie rodem z arabskich bazarków, ale zachowuje rockowy rygor, a po trzech czwartych utworu częstuje nas pięknym kobiecym głosem z offu.
Króciutki album, a jaki smutny! Strasznie dużo tu konkretów, solidnie ukrwionej muzyki, nie ma absolutnie żadnego masła, po którym byśmy się musieli ślizgać. Od księżycowego openera, gdzie pianino już daje o sobie znać i po cichu mówi, że ma szczególną misję do wypełnienia na krążku, do „Bandhagen”, w którym ją ostatecznie wypełnia, mija jakby pięć minut. Ja bardzo Was przepraszam (i pantofelki też!), ale ta płyta, nieodkrywcza, surowa, zaspana, smutnawa, odarta z energii, krótka, oldskulowa, wyposażona jest w nieskończone pokłady kompozycyjnego kunsztu. Czuć, jak nigdy dotąd u Dungen, że powstała w kraju, w którym „jest dużo miejsca i mało ludzi”. Intymnie, zmiennie i prawdziwie, Dungen robi tak, że słucham – namiętnie.