Najlepsze albumy 2018

Miejsca 10-1

Obrazek pozycja 10. Tim Hecker – Konoyo

10. Tim Hecker – Konoyo

Do pisania o ostatnim albumie Tima Heckera zabierałem się już kilkukrotnie. Planowałem regularną recenzję, rozważałem stworzenie krótkiego tekstu do recenzenckiego post scriptum, a koniec końców swoje wrażenia próbuję zamknąć w tym uzasadnieniu, dlaczego właśnie „Konoyo” zasłużyło na dziesiątą pozycję w naszym rankingu. Mam problem z wyjaśnieniem, co dokładnie jest tak urzekające w ostatnim jak na razie albumie Heckera. Znajdziemy tutaj jednocześnie hałaśliwy niepokój podobny do tego, który obecny jest na „Oversteps” Autechre, ale również błogie plamy dźwięku kojarzące się z „Bécs” Fennesza. Tim Hecker na „Konoyo” nie jest tak melancholijny, jak na swoich klasycznych płytach pokroju „Harmony in Ultraviolet” czy „Ravedeath, 1972”, ale tym lepiej dla niego: bliżej mu tutaj do postminimalizmu rodem z Warp Records, niż do jego wcześniejszych dokonań. To muzyka dobra do przemierzania surrealistycznych i postapokaliptycznych przestrzeni, mająca w sobie pierwiastek czegoś znajomego, lecz przetworzonego w niezwykle silny sposób. (Marcin Małecki)

Obrazek pozycja 9. Kids See Ghosts - Kids See Ghosts

9. Kids See Ghosts - Kids See Ghosts

Nie dajcie się zwieść singlowemu „Reborn” - „Kids See Ghosts” wcale nie jest delikatne, ładne, spokojne i przyjemne. To dwadzieścia trzy minuty niesamowitej huśtawki emocjonalnej, balansujące na granicy ekstazy i szaleństwa, eksperymentu i testowania cierpliwości słuchacza. Dzikie, wściekłe onomatopeje przeplatane są błyskotliwymi – oraz momentami ironicznie potraktowanymi – samplami, częste zmiany tempa idą w parze ze świetnym flow, a patos zgrabnie przechodzi w eksperyment. Kid Cudi i Kanye West mogliby narobić sporo zamieszania i zostawić po wspólnej imprezie same zgliszcza, ale zamiast tego, zaserwowali nieprzeciętny, angażujący album. Angażujący, choć potrafiący przeczołgać się po odbiorcy, bowiem całość pełna jest zaskakujących, nieoczywistych rozwiązań, które u jednych wzbudzą entuzjazm, u innych irytację. Najważniejsze jednak, że materiał ten jest po prostu uczciwy – bez snobizmu i nadęcia, za to z doskonałą chemią między artystami. (Emilia Stachowska)

Obrazek pozycja 8. Pusha T - Daytona

8. Pusha T - Daytona

„Daytona” to stosunkowa niewielka, ale przez to odpowiednio skondensowana dawka mocno zionącego old-schoolem rapu. W zestawieniu z podobnym objętościowo „Some Rap Songs” - wygrywa na całej linii. Oczywiście nie uświadczymy to pokręconych lo-fi bitów, ani przyćpanego flow Earla, w zamian Pusha T serwuje nam krążek świetnie wyprodukowany i dosyć „konserwatywny”, którego najjaśniejszym punktem zdaje się być, nagrany z Rickiem Rossem utwór „Hard Piano”. Niesamowicie cieszy fakt, iż z płyty na płytę Pusha T prezentuje konsekwentnie co raz wyższy poziom. Ponadto idealnie zgrywa się on z westowskimi patentami, którymi „Daytona” jest przesiąknięta. Wpływ Kanye jest tutaj zresztą nie do przecenienia, bo choć bity może nie są specjalnie skomplikowane, to dobór sampli i ich zagospodarowanie zachwyca (ach, ta gitara w „The Games We Play”). Intrygujący jest też fakt, że udało się tutaj połączyć dwa pozornie nieprzystające do siebie światy: „Daytona” jest tyleż wyczilowana, co niepokojąca. Kwintesencją tego konglomeratu jest spokojnie się zaczynająca, ale niespokojnie się kończąca „Santeria”. Naprawdę trudno się tym numerem nie zachwycić.

Znamiennym wydaje się, iż „Daytona” bije na głowę nie tylko – jak już wspomniałem – „Some Rap Songs”, ale także „Ye”. Biorąc pod uwagę ilość Westa u Pushy zakrawa to, po prawdzie, na ironię losu. (Grzegorz Mirczak)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 7. Sophie -  Oil Of Every Pearl's Un-Insides

7. Sophie - Oil Of Every Pearl's Un-Insides

Każdy gatunek, nawet taki mikrogatunek jak bubblegum bass, związany z jednym tylko środowiskiem muzycznym powinien doczekać się w końcu albumu przełomowego, który przekroczyłby niszę i zaproponował pewną uniwersalną formę, jednocześnie nie odcinając się od korzeni. Krótko mówiąc: artystyczne i komercyjne zwycięstwo. Tak, jak składanka „PC Music vol. 1” podsumowywała pierwszy etap boomu na bubblegum bass, tak „Oil Of Every Pearl's Un-Insides” jest triumfalnym pochodem ku czemuś więcej niż sam nurt. Czasy znakomitego przecież „Bipp” i „Lemonade” dawno minęły. Sophie, nie ukrywajmy, obok A.G Cooka najlepiej zapowiadającej się artystce z tych okolic, udało się od tego czasu „zaprzedać” mainstreamowi i produkować kawałki dla takich gwiazd popu jak MØ, Charli XCX czy Madonna. Te produkcje dla Charli, do których dołożył się też wspomniany Cook, to zresztą ważne na mapie współczesnej elektroniki pozycje. Ale dopiero, tak naprawdę pierwszy pełnoprawny longplay Sophie przewraca na drugą stronę całą dotychczasową twórczość artystki.

Można śmiało powiedzieć, że to, co jest na „Oil...” zawarte, to muzyka często bez precedensu. Są tu wciąż echa cukierkowej muzyki dance, jak w otwierającym całość „It’s Okay To Cry” (wyciszony, minimalistyczny eurodance) czy „Immaterial” będącym jakby reinkarnacją debiutu Madonny na miarę XXI wieku. Potem jednak pojawiają się zdehumanizowane „Ponyboy” i „Faceshopping”, które brzmią już twardo i metalicznie, przechodzą na ciemną stronę klubowej sceny. „Pretending” to już w ogóle klimat w stylu Szok! Młoda, dobrze zapowiadająca się gwiazda pop idzie w dark ambient! Takie przepoczwarzenie się, z towarzyszącej Sophie od początku estetyki, do hybrydowej formuły industrial-dark-bubblegum bas, to baaaardzo duży krok naprzód. Dla całej współczesnej muzyki elektronicznej. (Michał Weicher)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 6. Denzel Curry - TA13OO

6. Denzel Curry - TA13OO

Choć to album rapowy, w pierwszej kolejności rzuca się w ucho jak dobrze Denzel Curry… śpiewa. Możemy go spokojnie ustawić obok klasycznych wokalistów r’n’b, i to takich porządnych. Flow jest zróżnicowane w zależności od charakteru utworu. Curry i jego goście w spokojniejszych fragmentach stawiają na płynność. Ale bywa też szybciej (np. w metalicznym „Super Saiyan Superman”) i wścieklej („Sirens”, „Black Metal Terrorist”), to zaś kwestia świetnego, swobodnego na kilku technicznych płaszczyznach warsztatu, nie raperskich popisówek. Najważniejsza jest spójność - w 90% przypadków głos współgra z muzyką zamiast nad nią dominować.

Płytę podzielono na trzy rozdziały. W partii „light” dominują pełne przestrzeni bity nowoczesnego alternative r’n’b. Wyraźne są też g-funkowe nawiązania, co szczególnie w utworze „Cash Maniac”, brzmi jak jakiś rapowy vaporwave. Dopiero „Sumo” wnosi agresywniejszy, trapowy klimat, wprowadzający do kolejnej części. „Gray” jest instrumentalnie mroczniejsze. Nawet ze spokojnego „Mad I Got” powoli sączy się niepokój. Z kolei „Sirens” ma chyba najmniej porywający bit, ale za to słychać jak wykonawców roznosi przy politycznym, ważnym dla nich tekście. Część „Dark” zaczyna się wycofanym, cichutkim podkładem w „Blackest Balloon”. Końcówka zaś – to szaleństwo. „Vengeance” (z JPEGMAFIĄ i Zillakamim) jest bangerem z horroru, zakończonym spokojnym synth funkiem, niczym ze sceny miłosnej ejtisowego filmu z czarnoskórą obsadą. W finałowym „Black Metal Terrorist” furia rapera przeplata się z niemal autystycznymi linijkami i melodyjnym podśpiewywaniem.

Curry wypuścił płytę, która nie nudzi się dzięki różnorodnym podkładom, zróżnicowanemu flow i zachowaniu sensownej długości (spuśćmy zasłonę milczenia na raperów, którzy w ostatnich czasach postanowili nas uraczyć półgodzinnym materiałem i półtoragodzinnym wypełniaczem), z tekstami, które akurat zawierają treść. (Natalia Kuntić)

Obrazek pozycja 5. MGMT – Little Dark Age

5. MGMT – Little Dark Age

W tym roku mój ojciec sprawił sobie głośnik bluetooth, no to stwierdziłem, że stestuję. Paruję się i włączam co tam mi obecnie w duszy gra, czyli „Me and Michael”. DUM! DUM! i z nowego gadżetu zaczyna sączyć się ten olśniewający synthpopowy motyw. Po wymianie standardowych dla takich sytuacji gestów, jak kiwanie głową i wydymanie dolnej wargi z technicznym uznaniem przy werbalizacji oceny (no fajnie fajnie), wchodzi wokal. Ojciec na to autentycznie parska śmiechem i zdziwko, że to jest nowe i z zagranicy, bo pomyślał, że to ten polski zespół, co to ja go tak lubię.

Chodziło o Papa Dance. Co w sumie powinno zamknąć temat jako wystarczająca argumentacja dla pozycji tej płyty w naszym podsumowaniu, no ale jedźmy dalej. Po jej premierze zdziwko towarzyszyło zapewne nam wszystkim, choć z nieco innych powodów. Nikt się wszak nie spodziewał, że ten three-hit-wonder sprzed dekady, którego twórczość w późniejszych latach interesowała może jedynie garstkę miłośników ćpuńskiej neo-psychodeli, u progu lat dwudziestych dostarczy album tak – w przeciwieństwie do poprzednich dokonań – przyjemny, przytomny, ponownie przebojowy i, co chyba najważniejsze, treściwy. Wspomniane „Me and Michael” to oczywisty HIT i jak dla mnie czołówka singli roku, ale przecież jest jeszcze MGMT jako Ariel Pink w „Twoja twarz brzmi znajomo” („James”), „One Thing Left to Try”, gdzie Thomas Dolby spotyka Human League, syntetyczny twee-pop „When You Die”, ballada „When You’re Small” (bardziej Albarn czy Gilmour?) czy parkerowskie „Hand it Over”. Niechętnym retromanii dorzucę zaś fantastyczne, rozpędzone „She Works Out Too Much” brzmiące jak sam już nie wiem co. Choć mój ojciec pewnie by już coś znalazł.

P.S. EDIT: Nie kojarzy się z niczym, ale brzmi przyjemnie. (Jędrzej Szymanowski)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 4. Low - Double Negative

4. Low - Double Negative

Wyobraźcie sobie taką historię: najmroczniejsza dzielnica Jam City, najbardziej kwaśna impreza w Deconstructed Club. Za konsoletą DJ Total Freedom, wokół którego kłębi się tłum freaków, neogothów, postaci, których społeczna, kulturowa i płciowa tożsamość jest równie pogmatwana jak styl ich ciuchów. Nagle przez roztańczoną publikę stopniowo brnie trójka podstarzałych normików lub, jak kto woli, zwyklaków, wzbudzając coraz większą konsternację. Wybitnie tu nie pasują. Wyglądają jakby chcieli coś komuś sprzedać, np. smutne piosenki z początku lat dziewięćdziesiątych, albo zbierać podpisy pod kolejną petycją krytyczną wobec polityki Donalda Trumpa. Nikt nie wie, po co się zjawili i czego chcą. Coś tłumaczą, wyjaśniają szefowi lokalu, robią to bardzo spokojnie, niemal sylabizując to, co mają do powiedzenia. Są powolni i namolni, negocjują coś ponad godzinę. Okazuje się, że naprawdę przyszli zagrać w tym właśnie miejscu. Gdy wreszcie stawiają na swoim i rozstawiają na scenie swoje archaiczne instrumentarium, irytują, ale i intrygują publiczność. Następnie grają materiał z „Double Negative”. Potem to już wiadomo: wrażenie, wzruszenie, milczenie, oklaski. (Piotr Szwed)

Obrazek pozycja 3. Gang Gang Dance - Kazuashita

3. Gang Gang Dance - Kazuashita

„Kazuashitę” wypełniają po brzegi dźwięki z kosmosu. Można by pomyśleć, że jakimś cudem nowojorscy muzycy dotarli do prehistorycznych skarbów pozostawionych przez danikenowskich obcych i postanowili odegrać zapisane tam nuty (he, he) w charakterystyczny dla siebie sposób. Nie tylko pojedyncze utwory bowiem, jak monumentalne „Lotus” czy „Salve On The Sorrow”, ale i całą tracklistę charakteryzuje wręcz apollińska harmonia, doskonała fidiaszowska proporcja, rozpostarta na osi w której na przeciwległych końcach znajdują się stolice refleksyjnej błogości oraz aktywnej afirmacji piękna świata. Artystom udaje się za pomocą dźwięków upleść na doskonale gładkiej, atłasowej syntezatorowej fakturze pejzaże dorównujące pięknem najwspanialszym kadrom z filmów Theo Angelopoulosa, równie cudownym, co przerażającym.

Single takie jak „Lotus” czy „J-TREE” urzekają przepięknymi pasażami pianina, zdobionymi masą efektów uwydatniających tkwiące w nich pokłady melancholii. Gdzieś na tych falach dryfują zaś niebiańskie wokale a la Liz Fraser przynoszące nam w połączeniu z ekstatycznymi wybuchami perkusji i kaskadami synteztorowych plam uczucie nieskończonej błogości. Muzyka, której nie sposób uciec. Bo jeśli – jakimś cudem – ochronimy się przed tą bardziej „romantyczną” stroną „Kazuashity”, za włosy wprost na parkiet musi nas pociągnąć jej drugie, bardziej żywiołowe oblicze. „Young Boy (Marika in Amerika)” to utwór posiadający psych-trance-popowy vibe bliski hiciorom z „Eye Contact”, wyrywający do tańca iście dionizyjskimi, szalonymi hookami neo-trybalistycznych syntezatorów. W sukurs idzie mu może nieco bardziej stonowany, ale stojący bujającym, dyskotekowym basem „Too Much, Too Soon”. Przede wszystkim zaś całość stanowi przykład jedynego w swoim rodzaju zestawu brzmień, idiosynkratycznych jak tylko się da. Kto wie, ile przyjdzie nam czekać na kolejny album Gang Gang Dance, także celebrujmy „Kazuashitę”, bo to krystalicznie czyste, nieskażone dźwiękowe piękno. (Patryk Weiss)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 2. Daughters – You Won’t Get What You Want

2. Daughters – You Won’t Get What You Want

Dzień pierwszy: budzi cię agresywne buczenie transformatora. Wyglądasz za okno, widzisz to samo co zawsze – miasto pozbawione nadziei, puste szklane domy, zamknięte sklepy, nicość. Nie masz już nawet siły, żeby policzyć, który to dzień spędzony w tym dziwnym śnie. Przez cały dzień czytasz Ballarda, bo to jedyne książki, które udało ci się tu znaleźć. Idziesz spać z nadzieją, że po obudzeniu w końcu wydarzy się coś znaczącego.

Dzień drugi: nie wydarzyło się nic. Zastanawiasz się, jak długo przyjdzie ci jeszcze przebywać w mroku. Starasz się pocieszać siebie, przypominając sobie po kolei wszystkie osoby z twojego otoczenia i trudne sytuacje, z którymi musiały się w życiu zmierzyć. Na próżno. Idziesz spać.

Dzień trzeci: zamek w drzwiach twojego pokoju, dotychczas zablokowany, wydaje krótki dźwięk, który wyrywa cię ze snu. Idziesz sprawdzić, czy drzwi w końcu się otworzyły. Drzwi się otwierają. Na klatce schodowej zauważasz ciemną postać, która widząc cię zaczyna uciekać. Ruszasz się za nią w pogoń, przeczuwając, że jest odpowiedzialna za uwięzienie cię. Wybiegasz z budynku, ale powietrze jest zbyt ciężkie - padasz na ziemię.

Dzień czwarty: cały dzień staje się jednym rozciągniętym snem. Dante oprowadza cię po piekle, które wygląda tak samo jak miasto, które każdego ranka widziałeś za oknem.

Dzień piąty: budzisz się w tym samym pokoju, z którego udało ci się uciec. Drzwi są otwarte na oścież. W progu stoi ciemna postać, która wcześniej przed tobą uciekała. Możesz się jej teraz dobrze przyjrzeć – wygląda tak samo jak ty. Wyczuwasz w jej oczach żądzę zemsty. Jaki ma powód? Nie wiesz. Dobrze znasz jej następny ruch, ale sam nie potrafisz ruszyć żadną kończyną. Ciemna postać rzuca się na ciebie i dusi aż do nieprzytomności.

Dzień szósty: następny sen. Rozmawiasz z ciemną postacią wyglądającą tak samo jak ty, ale nie możesz zrozumieć ani jednego słowa, które wypowiada. Pytasz się ją o powód zamknięcia cię w pokoju. Nie zwraca uwagi na twoje pytanie, tylko kontynuuje swój niemożliwy do rozszyfrowania bełkot.

Dzień siódmy: budzisz się na podłodze jakiegoś dużego pomieszczenia (wiesz, że jest duże, ponieważ słyszysz w jaki sposób rozchodzi się dźwięk). Wokół ciebie stoją ludzie i coś wykrzykują. Wstajesz i, coraz bardziej zdezorientowany, pytasz osoby stojącej najbliżej, co się tutaj dzieje. Zapytana osoba z pasją fanatyka tłumaczy, że zgromadzenie oddaje cześć Wielkiej Córce. Pokazuje palcem w stronę stojącego na środku sali złotego posągu płaczącej kobiety. Chcesz stąd uciec. Zagłuszasz swoim krzykiem modlitwy tłumu. W ciągu kilku minut zostajesz przezeń zakatowany na śmierć.

Dzień ósmy: NIE BĘDZIESZ MI MÓWIŁ CO ROBIĆ NIE BĘDZIESZ MI MÓWIŁA CO ROBIĆ NIE BĘDZIESZ MI MÓWIŁ CO ROBIĆ NIE BĘDZIESZ MI MÓWIŁA CO ROBIĆ NIE BĘDZIESZ MI MÓWIŁ CO ROBIĆ NIE BĘDZIESZ MI MÓWIŁA CO ROBIĆ NIE BĘDZIESZ MI MÓWIŁ CO ROBIĆ NIE BĘDZIESZ MI MÓWIŁA CO ROBIĆ NIE BĘDZIESZ MI MÓWIŁ CO ROBIĆ NIE BĘDZIESZ MI MÓWIŁA CO ROBIĆ NIE BĘDZIECIE MI MÓWIĆ CO ROBIĆ

Dzień dziewiąty: To już koniec, prawda?

Dzień dziesiąty: budzisz się przed drzwiami jakiegoś domu. Widzisz, że w środku jest zapalone światło. Wyczuwasz ciepło, za którym bardzo się stęskniłeś. Pukasz do drzwi. Nikt nie otwiera. Pukasz jeszcze kilka razy, po czym zaczynasz tłuc pięściami w drzwi. Nikt nie otwiera. Rzucasz się na drzwi, szamoczesz, kopiesz, wrzeszczysz. Nikt nie otwiera. I nikt już nie otworzy. (Paweł Ćwikliński)

Obrazek pozycja 1. Yves Tumor - Safe In The Hands Of Love

1. Yves Tumor - Safe In The Hands Of Love

Chciałbym kiedyś wejść do głowy Seana Bowiego i zobaczyć co się w niej kryje. Dosłownie! Póki co zostaje mi wyłącznie pozazdrościć mu muzycznej wyobraźni. „Safe In The Hands Of Love” to być może jego płyta życia i opus magnum, które – jak niektórzy są skłonni twierdzić – nagrywa się tylko raz. I zasadniczo dziwi mnie fakt, że społeczność RYM-a umieściła Tumora dopiero w okolicach 30 miejsca wśród tegorocznych krążków, wszak paleta gatunkowa, jaką roztacza przed nami Bowie, mieni się wieloma kolorami i odcieniami! Trzonem jest tutaj na pewno trip-hopowa rytmika, na której nadbudowane jest psychodeliczno-duchowe brzmienie, uzupełniane industrialnym hałasem. Brzmi to oczywiście radykalnie, ale w ostatecznym rozrachunku okazuje się niesamowicie przystępne.

W sumie „Safe In The Hands Of Love” nie jest bardziej radykalnie niźli takie „You Won't Get What You Want”. Obie płyty czerpią z noise'u (oczywiście w różny sposób) i są wybitnie crossoverowe. Tumor wygrywa jednak przystępnością i dużą dawką niesionej emocjonalności, której u Daughters jest trochę mniej. Można by mu w zamian za tę wrażliwość wybaczyć nawet jakieś drobne niedociągnięcia, tychże jednak na „Safe...” nie uświadczymy. Płyta zaczyna się z wysokiego C i ani przez chwilę nie następuje spadek formy. W niektórych momentach Bowie kręci nam dziury w brzuchu („Hope In Suffering”), w innych pozwala płynąć („Economy Of Freedom”), a w jeszcze innych zaprasza do tańca (singlowe „Noid”). Kulminacyjnym punktem zdaje się być jednak nagrany z Jamesem K utwór, który w pewien sposób streszcza krążek i pozwala zorientować się potencjalnemu słuchaczowi – przynajmniej w jakimś stopniu – z czym ten będzie miał do czynienia przez następne minuty („Licking an Orchid”).

Skrycie marzę o tym, by „Safe In The Hands Of Love” nie było one-shotem i aby Bowiemu udało się jeszcze kiedyś wspiąć na wyżyny swoich możliwości, tak jak zrobił to w ubiegłym roku. Jednakże nawet jeśli tak nie będzie, to Tumor dopisał pewien rozdział do historii muzyki. Opisywany tu krążek będzie zapewne słuchany jeszcze przez wiele lat, by w końcu stać się przykładem tego, jak grało się w końcu drugiego dziesięciolecia XXI wieku. Na razie producent przeciera pewne szlaki. Kto nimi pójdzie? Tego nie wiemy. Może czeka nas renesans trip-hopu? A może nowa fala noise-popu wyraźnie odcinającego się od shoegaze'u? Tego nie wie nikt, w końcu nikt z nas nie jest prorokiem. Mamy za to kilku wizjonerów – czy to nie cudownie? (Grzegorz Mirczak)

Recenzja albumu >>

Screenagers.pl (24 stycznia 2019)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: M
[27 stycznia 2019]
Ja chciałem tylko powiedzieć, że cieszy mnie aktywność screenagers w zeszłym roku, choć wyglądało już na to, że koniec jest bliski.
Gość: Adrian
[25 stycznia 2019]
Trochę mi brakowało "Lifetime" na liście singli ale nadrobiliscie tym pierwszym miejscem wśród albumów. Nic lepszego moim zdaniem w muzyce się nie wydarzyło w tym roku ..
Gość: Tomasz Jedoń
[24 stycznia 2019]
No nie żartujcie. Nie ma w "20" Vinyl Williamsa???

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także