Gang Gang Dance
Kazuashita
[4AD; 22 czerwca 2018]
Nie będę ukrywał, że „Eye Contact” to jak na razie moja ulubiona płyta tej dekady, ale myślę, że fakt, iż minęło od tego czasu siedem lat sprawia, że mogę pisać o wydanym właśnie przez grupę albumie „Kazuashita” z pewnego dystansu i raczej obiektywnie. No i muszę z tej pozycji przyznać z ręką na sercu, że oni znowu to zrobili. Nie może być inaczej, Gang Gang Dance znów mną zawładnęli, a co najważniejsze, tym razem także i z nieco innych względów. Zacznijmy od tego, że „Kazuashita” jest bardziej jednolita od swojego poprzednika, prezentuje bardziej aksamitne brzmienie, w którym idiom [i]world music[/i] zwalnia miejsca dream popowi. Dzięki temu muzyka zespołu staje się jeszcze bardziej zniuansowana i sophisti. Oczywiście parę ostrzejszych momentów się znajdzie, ale na pewno nie takich kanonad jak w „First Communion”.
Taka ewolucja zespołu bardzo mi pasuje – majestatyczne, mgliste, powłóczyste, a przy tym skrzące się od pomysłów. To pewnie też w sporej mierze zasługa Jorge’a Elbrechta, nagradzanego przez nas albumem roku nie tak dawno, dzisiaj już właściwie ciężkiej do zastąpienia instytucji w niezal światku. Za co się ten facet nie weźmie, to zamienia w złoto i graweruje w nim swoje inicjały. Sam układ utworów nawiązuje do poprzedniego krążka, bo pojawiają się w trackliście trzy interludia, utworów jest mało i są same w sobie mocno naładowane zmienną dramaturgią, takie małe art-popowe perełki, każda z osobna. „J-TREE” i „Lotus”, których można było posłuchać już jakiś czas temu okazały się zawierać w sobie esencję tej płyty – Gang Gang Dance są niezwykle świadomi swoich umiejętności i wypracowali własny styl, co pozwala im na krótkiej przestrzeni ładować ogromne ilości smaczków. To takie ich „Heaven Or Las Vegas”, bo nie ma tu już szorstkości i eksperymentatorstwa w tradycyjnym rozumieniu tego słowa, a więcej ukrytych pod przystępnymi popowymi formami minierupcji kreatywności. Pewnie też dlatego wielu recenzentów było zawiedzionych powściągliwością grupy, która milczała przecież bardzo długo. Album odbierany jest często jako Gang Gang Dance w wersji easy-listening, co jest krzywdzące dla „Kazuashita”.
No niech mi ktoś powie, że te śliczne, kojące fale pianina na koniec „J-TREE” nie robią na nim wrażenia? Czy zaserwowany na sam koniec triumfalny pochód marzycielskiej gitary, przywołujący tak bezpośrednio wspomniane Cocteau Twins, nie będzie jednym z piękniejszych momentów 2018 roku w muzyce? A jest jeszcze utwór tytułowy, będący centralnym punktem albumu – ten moment, gdy wyłania się głos Lizzi Bougatsos, a muzyka na moment staje, cisza przed burzą w postaci potężnego wyładowania tech-gazeo’wego. Potem jeszcze pianinowa koda i mamy jeden z najlepszych tracków w karierze grupy, do postawienia obok takich pomników jak „Egowar” czy „Adult Goth”. Żadne więc easy-listening, tylko ciągłe chłonięcie wrażeń sprasowanych w quasi-medytacyjną formę. Żadna też prosta New Age’owa recepta na transcendencję, bo Nowojorczycy potwierdzają po raz kolejny, że ich muzyka nosi cechy ceremonii. Na „Eye Contact” był taki utwór „Sacer”, święty, niebiański utwór i tak sobie myślę, że cała ta nowa płyta Gang Gang Dance brzmi tak, jakby zespół kontynuował ten trop. Osobiście nie mogłem sobie wymarzyć lepszego powrotu, lepszych czterdziestu kilku minut ofiarowanych na ołtarzu sztuki po tak długim oczekiwaniu.
Komentarze
[29 lipca 2018]