Czy muzyka jest?

Zdjęcie Czy muzyka jest?

Zastanawiałem się nieraz, jak to jest, że pewne płyty dobrze znoszą upływ czasu – ich wartość jest potwierdzana przez kolejne pokolenia słuchaczy, a niektóre – wręcz przeciwnie – im później od premiery, tym bardziej ich doniosłość jest podważana. Czasem trafiają do mnie dopiero po wielokrotnych odsłuchach, często myślę wtedy o nich w kategoriach growerów. Przecież muzyka zarejestrowana na nośniku (pomijając jego degradację) jest niezmienna (w sensie fizycznym) – nuty następują po sobie w tym samym porządku, a wokalista śpiewa te same słowa, co zawsze.

Zasadniczą różnicą między słuchaniem muzyki podczas jej premiery, a powrotem do niej dzień, miesiąc czy pół roku później, musi być to, jak ja się zmieniłem. Pięknie ujął to Sartre w „Mdłościach” zestawiając nieprzerwany, nie podlegający cięciom proces myślowy Roquentina z prostą melodią „Some Of These Days” Sophie Tucker. Mężczyzna, kiedy przesiadywał w kawiarni, często lubił do tej piosenki powracać, regularnie prosił obsługę o jej odtworzenie. Doświadczał muzyki, która jest ponad istnieniem.

Zostawmy egzystencjalizm. Egzystencjalizm to reumatyzm.

W sierpniu minionego roku słuchałem drugiej płyty Volcano Choir („Repave”), na której udziela się Vernon. Nie trafił do mnie jej punkt centralny, „Comrade”. Wtedy go jedynie odnotowałem (dlaczego?), a w ostatnim tygodniu grudnia przesłuchałem jakieś 15 razy i wstawiłem go na szczyt mojej szybko zmieniającej się listy ulubionych piosenek minionego roku. Bardzo możliwe, że za jakiś czas z niej zleci. Takie rzeczy jak best-listy, opinie, oceny, interpretacje czy recenzje są jak heglowska rzeka – nie uważam, że pozostaną wiecznie prawdziwe, choć mogą być słuszne w momencie, w którym się znajduję.

Alfred Korzybski zasłynął stwierdzeniem: „Mapa to nie jest terytorium”. Każda reprezentacja rzeczywistości: tekst, model, schemat czy mapa musi być uproszczeniem – wynika to z ich definicji i przeznaczenia. Mapa w skali 1:1 ze wszystkimi detalami byłaby mało pomocna i użyteczna. Z drugiej strony, dobra mapa pozwala nam poruszać się po nieznanych nam terytoriach i pełni rolę edukacyjną – uświadamia nam ich istnienie. „Podobno Azja istnieje gdzieś / Lecz z moich okien nie widać jej”. Chcę czy nie, jestem więc skazany na uproszczenia. Pytanie tylko, jak z nich skorzystam.

Prosty życiowy przykład. Borys Dejnarowicz tak opisał ostatnią płytę The Necks w podsumowaniu 2013 roku: „Chciałbym serdecznie podziękować australijskiemu triu za przypomnienie, że etykietka jazz i muzyka improwizowana nie musi w 2013 roku automatycznie oznaczać muzyki dla głuchych”. To modelowy przykład ogromnej redukcji (muzycznej) rzeczywistości na własnym terytorium: taki „Titanic” w 5 sekund. Szkoda tylko sympatycznego tria z Antypodów, że znalazło się w takiej zalewie zupełnie niepotrzebnej żółci krytyka.

Rzadko sprzeczam się o rzeczywistość (bo jaki jest koń, każdy widzi), zdecydowanie częściej prowadzę walki na mapach – o znaczenia i interpretacje. Powstaje wiecznie interesująca struktura ze skomplikowanymi relacjami między nimi – gdzie w centrum znajduje się obiekt, ma on swoje cechy, jego twórca miał swoje intencje, kiedy go tworzył, są też odbiorcy, którzy go interpretują. Mimo ogromu możliwych sensownych tłumaczeń, mogą oczywiście zdarzyć się także te zupełnie złe i błędne – nie można popaść w nieuzasadniony relatywizm.

Postmodernizm, którego widmo wciąż krąży nad naszymi głowami, doprowadził pewne normy do skrajności – że w żadnym tekście nie ma żadnego uniwersalnego sensu, że racjonalność nie zawsze jest taka racjonalna, i że w ogóle koniec wielkich narracji. Rzeczywistość zaczęto ostatnio opisywać poprzez nagromadzenie dużej ilości post-izmów. Określenia, które weszły do słowników: czasy post-internetowe, post-mobile, post-polityka, muzyka post-pop, post-jakaś-tam, mogą sugerować jedynie kreatywność ich twórców i miałkość spraw, które opisują. Mogą też wskazywać ostateczne wyczerpywanie się pewnego sposobu myślenia, pewnych narracji, dochodzenia do pewnej niedostrzegalnej ściany. Ten proces pewnie przyspieszył wraz z rozwojem technologicznym, jest mocniej odczuwalny wraz z doświadczeniami wyniesionymi z uczestniczenia w tak zwanym społeczeństwie informacyjnym, które przeorało moje (nasze?) postrzeganie przestrzeni, czasu, informacji i zmieniły mój sposób myślenia. Mogę błyskawicznie podróżować po wirtualnej przestrzeni, scrollować „historię”, przeszukiwać niezmierzone zasoby, zadawać pytania i dostawać odpowiedzi. Tylko chyba już nikt nie wierzy, że kolejne aplikacje na smartfony i lajki na fejsie cokolwiek zmienią.

Jednak fizycznie, biologicznie i społecznie jesteśmy tak samo ograniczeni, jak przed 10 czy 100 lat – mogę znajdować się tylko w jednym miejscu w określonym czasie, nie potrafię biegać szybciej niż Usain Bolt, mogę utrzymywać tylko 150 relacji społecznych (wg Dunbara ), przesłuchanie „Loveless”, „A Love Supreme” i „Music For 18 Musicians” zajmuje mi tyle samo czasu, co kiedyś (i co gorsza multitasking nie działa), a moja uwaga jest zasobem skończonym, średnio podzielnym, a więc teoretycznie podlega zasadom ekonomii (!). Ostatecznie, czasem czuję się jak bohater filmu „The Cube” Jima Hensona, który nie wiadomo dlaczego i jak znalazł się w niewielkim i tajemniczym białym sześcianie i nie bardzo wie, jak się z niego wydostać.

Zmiany epok są chyba niedostrzegalne – nikt nigdy nie ogłosił: „od 23 października jest już renesans!”. W pierwszych i ostatnich, zdecydowanie zbyt chaotycznych Kontrolkach postawiłem tezę, że według mnie najlepszą muzyczną ilustracją takich (tamtych?) czasów jest „Eccojams” Chucka Persona (abstrahuję od wartości estetycznych = podobania się, czy technicznych: kompozycji, brzmienia, etc.) – kiedy jeszcze-repliki lub już-symulakry mnożą się w nieskończoność w programistycznej pętli, w której zabrakło instrukcji wyjścia (while(1) #geek). Jednak 3 lata później Daniel Lopatin zmienia podejście na „R Plus Seven” i rozprawia się do spółki z Jonem Rafmanem z naszym kolektywnym śnieniem w brutalnym teledysku do „Still Life” (to taki Freudowski popęd śmierci?), który zaczyna się stwierdzeniem: „As you look at the screen, it is possible to believe you are gazing into eternity”. Przedinternetowe „mieć głowę w chmurach” zamieniło się w „mieć głowę w chmurze”. Teraz przecież już nikt nie patrzy w gwiazdy.

Zmienił się obiekt spojrzeń, mechanizm pozostał ten sam co zawsze: „Desire's raison d'etre is not to realize its goal, to find full satisfaction, but to reproduce itself as desire”.

Dwójka naszych redaktorów podjęła ostatnio temat tabu w muzyce – autentyzm i szczerość. Miłosz przeprowadził dokładną analizę czym szczerość w muzyce nie jest, Paweł spróbował dać odpór postmodernistycznej ironii. Podejmowanie na nowo pewnych przebrzmiałych już tematów może świadczyć o tym, że coś się już zmieniło, albo coś się właśnie zmienia. Dobrej (postmodernistycznej) krytyki nie można zlekceważyć, trzeba ją zaakceptować, dostosować swoją mapę, ale hej!, świat nie znosi pustki, potrzebny jest jakiś pozytywny program, bo zjedzą nas fundusze hedgingowe.

Napompowany do granic możliwości rozstrzał między człowiekiem a rzeczywistością musiał kiedyś pęknąć. Timotheus Vermeulen i Robin van den Akker podjęli się nazwania tych dziwnych czasów – określają je metamodernizmem. Uważają, że współczesną logikę kulturową cechują nieustanne oscylacje pomiędzy (modernistycznym?) pożadaniem sensu i (postmodernistycznym) wątpieniem w jakikolwiek; między szczerością a ironią, nadzieją a melancholią, jednością a rozproszeniem i tak dalej. Za każdym razem, kiedy entuzjazm idzie za daleko, grawitacja ciąży ku ironii, na chwilę zastyga w apatii i (anty)grawitacja ciągnie znowu ku entuzjazmowi – i to dynamika procesu, to kołysanie się między różnymi biegunami jest jego najważniejszą cechą, w przeciwieństwie do szukania na siłę punktu stabilności. O tym wspominał już Krzysiek Krześnicki przy okazji „Bound 2” Kanyego Westa, który w połączeniu z teledyskiem wydaje się takim metamodernistycznym majstersztykiem, który przy okazji zażenował 3/4 youtuberów. Bo w „Yeezus” i „Bound 2” nie chodzi tylko o łączenie przeciwieństw, godzenie sprzeczności, ale o sposób lawirowania między nimi. Wreszcie słowa, które napisałem przy okazji „Inheritors” Jamesa Holdena nabierają dla mnie większego znaczenia – w muzyce interesuje mnie (nas?) przede wszystkim dynamika w poruszaniu się między jej wieloma biegunami.

Andżelika zamieściła w recenzji „R Plus Seven” fragment wywiadu z Lopatinem: „Nie robisz muzyki, tworzysz przestrzeń. Budujesz pokój, wkładasz kilka obiektów do niego i patrzysz co dzieje się z nimi w czasie”. Moje doświadczenie, gdy słucham tej płyty, korelują z tymi pojawiającymi się gdy oglądam teledysk do „Problem Areas”: czuję się w tej przestrzeni kompletnie zbędny w stosunku do (muzyki stworzonej z) obiektów, które istnieją same dla siebie. Mariusz Herma przekonywał w „Blokowiskach”, że od kiedy zwizualizowaliśmy sobie muzykę, zaczęliśmy myśleć o niej w sposób obiektowy. Niektórzy uważają, że zmiana myślenia może nam pomóc w lepszym zrozumieniu świata.

Gdzieś u podstaw kontynentalnej filozofii, na której stoi cywilizacja Zachodu leży dość wyraźnie zarysowany podział – natura rządzi się swoimi prawami, które możemy badać, a my dzięki ich poznaniu możemy zmieniać świat. Jednak jesteśmy ograniczeni do naszego poznania – możemy reprezentować rzeczywistość tylko w „nasz ludzki” sposób. Ta kwestia stoi w centrum zainteresowania coraz prężniejszego ruchu filozoficznego – realizmu spekulatywnego, który pogodził się, że nasze mapy to nie jest terytorium i to stawia je (a nie nasze poznanie) w centrum zaintersowania – coś zostaje w ten sposób utracone, coś zyskane na nowo. Jako ciekawostkę dodam, że najbardziej nihilistyczny z tego grona Ray Brassier udziela się w projekcie NOJZOWYM. Ontologia obiektowo zorientowana to jedna z koncepcji wychodząca od realizmu spekulatywnego, która zakłada, że rzeczywistość składa się z niezależnych obiektów (na marginesie: brzmi to trochę jak obiektowy paradygmat programowania). Odrzuca centralną i uprzywilejowaną rolę człowieka i jego poznania – traktuje go jako pewien rodzaj obiektu, na równi z innymi.

Według tej koncepcji zaproponowanej (w trochę różniących się wersjach) przez Grahama Harmana i Iana Bogosta: drzewo, kamień, Jean-Paul Sartre, „R Plus Seven” i „Comrade” to niezależne obiekty – istnieją gdzieś w połowie drogi i opierają się redukcji zarówno w dół (zbiór mniejszych elementów) jak i w górę (część czegoś większego). To niby oczywiste, ale całkiem odświeżające. Nie mogę zredukować muzyki do analizy nutek i kompozycji, badania transformat Fouriera, ani do szerszego socjokulturowego kontekstu, ani do osobowości, życia i autentyczności twórcy, ani do własnego doświadczenia. Zawsze będzie niezależnym bytem, nie dającym się sprowadzić do żadnych innych. Muzyka jest! (Wow, co za odkrycie. Czy dostanę Nobla albo chociaż Pulitzera?). Mogę jedynie spekulować o jej esencji (czy obiekty mają duszę?) ze świadomością, że prawdopodobnie nigdy jej nie dotknę, nie opiszę słowami, ani nawet o niej nie pomyślę.

Quentin Meillassoux nazywa ogólny stan rzeczy hiper-Chaosem: „things are the way they are for no reason whatsoever”.

We don’t control the controls. #śmiech

Wzorem Jerry’ego Springera życzę Wam wszystkiego co dobre w nowym muzycznym sezonie. Dbajcie o siebie i innych.

Sebastian Niemczyk (3 lutego 2014)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: haushinka
[2 grudnia 2014]
Wspaniały tekst, dopiero na niego trafiłam. Autor ma niesamowity zasób wiedzy i umiejętność podzielenia się nią z czytelnikiem, gratuluję!
Gość: Sebastian Niemczyk nzlg
[20 lutego 2014]
Ciekawe jak to jest studiować kulturoznawstwo :)
Gość: Żak Derida
[19 lutego 2014]
Studenci pierwszego roku kulturoznawstwa wiwatują <wiwat>
Gość: Yulquen
[6 lutego 2014]
dobrze gość oddał ich antycypację, zanim muzyka się stanie, musi przejść przez szereg analiz (polecam w tej materii ciągle Schopenhauera)
Gość: an
[5 lutego 2014]
świetny felieton
Gość: woah.
[4 lutego 2014]
dawno nie czytałem czegoś tak nudnego.
Gość: all of my thoughts
[4 lutego 2014]
daj se spokój

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także