Ocena: 8

Oneohtrix Point Never

R Plus Seven

Okładka Oneohtrix Point Never - R Plus Seven

[Warp; 30 września 2013]

„You’re not making music, you’re creating a space. You’re building a room, putting some objects in it, and seeing what happens to the objects over time” – Daniel Lopatin (Oneohtrix Point Never) dla Dazed & Confused Digital.

Pierwszy teledysk promujący album, „Problem Areas”, przedstawia wspomniane powyżej wyidealizowane przedmioty i przestrzeń, które stworzył i dobrał muzyk – wygładzona animacja 3D oraz dość nienaturalne zestawienia obiektów sprawiają, że filmy DVD, książki, instrumenty czy nawet jedzenie, którymi się otacza artysta, stają się dla nas, odbiorców, czymś niezwykle odległym, jakbyśmy zaglądali do cudzej wyobraźni.

Taka metafora za pomocą przestrzeni życiowej (prawdopodobnie) Lopatina przypomniała mi, że proces twórczy producentów elektronicznych to nie przelewki. Duża część muzyki, której słuchamy, powstaje w domowych studiach, pokojach hotelowych czy po prostu na laptopach, do tego z pomocą sampli, i zwykło się sądzić, że ten powszechniejszy dostęp do oprogramowania, sprzętu i materiału dźwiękowego sprawia, że nagranie dobrej płyty/utworu to coś osiągalnego prawie dla każdego „anonimowego młodego Brytyjczyka” (w domyśle producenta), jak w tekście Bartka Chacińskiego. W zmianie takiego postrzegania nie pomaga coraz bardziej konsumpcyjne podejście do słuchania muzyki głównego nurtu dzięki streamingom, które z moich obserwacji, przy całej swojej fantastycznej praktyczności, coraz częściej pełnią funkcję dawnego „brzęczącego radia”. Czy, z innej strony, dominacja gatunków tanecznych na scenie niezależnej, takich jak techno, house czy footwork, które z natury nie są przeznaczone do głębokiej kontemplacji w domowym zaciszu. Nieraz czytamy, że „przeciętny odbiorca” słucha muzyki pobieżnie, że jest dla niego tłem do pracy i zabawy, a nie czymś, co otwiera nowe światy i zajmuje wolny czas samodzielnie. W przypadku tak beznadziejnie romantycznego, erudycyjnego, a zarazem wyczekiwanego przez sporą ilość słuchaczy albumu, jakim jest „R Plus Seven”, wydanie go w dzisiejszej rzeczywistości to odrobinę donkiszoteria. Na maksymalistyczne płyty pozwoliły sobie w tym roku marki typu Autechre czy choćby Matmos, bo miały zagwarantowane czas i uwagę wielu wiernych fanów, przyzwyczajonych do całkiem wymagających wydawnictw. Możliwe, że przejście Oneohtrix Point Never pod skrzydła wydającego/dystrybuującego dwa wymienione projekty Warpu (labela, który swoją drogą, chyba wychodzi z impasu) to znak, że tak należy Lopatina traktować. To już nie tyle pionier blogowej mody na vaporwave, ile człowiek, który remiksuje Nine Inch Nails i robi ścieżkę dźwiękową do filmu Sophii Coppoli. To warunkuje zainteresowanie ze strony wielu odbiorców, przynajmniej z perspektywy newsowej. Ale czy warto żeby ci wysilili swoją percepcję?

A to dość ważne w przypadku tego wydawnictwa – ilość szczegółów czy zmian tempa na „R Plus Seven” sprawia, że nie da się tego albumu posłuchać ani chodząc po mieście, ponieważ zasłuchując się w np. „Americans” można nie zauważyć pędzącej furgonetki, ani pracując w biurze. W końcu różnorodność rozprasza i nie sprzyja automatycznym czynnościom. To spora zmiana, bo do tej pory Lopatin bywał poważany jako twórca różnorodny, ale wciąż bliższy minimalizmowi, ambientowi czy ogólnie muzyce mebli (jak vaporwave) – czego ukoronowaniem miała być wspólna płyta z Timem Heckerem. Ukoronowaniem pięknej nudy, chciałoby się rzec, bo „Instrumental Tourist” nie miał ambicji wprowadzać do języka pejzaży dźwiękowych za wiele nowych chwytów retorycznych. To już taka estetyka, ale nie da się ukryć, że to też syndrom artystycznego asekuranctwa.

„R Plus Seven” jest jakby antytezą tego typu postawy – album czerpie z doświadczeń poprzednich dokonań, czyli fascynacji muzyką użytkową, a technika kompozytorska jest raczej minimalistyczna. Ale ponieważ Lopatin czuje się w konwencji „amatora, który sprawnie używa skrótów klawiaturowych i ma sentyment do Rolanda Juno-60” już dość silny, pozwala sobie nią pogrywać. A raczej nimi, bo miał wiele odsłon. Już na początku utwory często nie przechodzą płynnie w siebie, co zdarzało się już wcześniej, ale tutaj te kontrasty to jak spadanie w przepaść. Ochoczo też używa tandetnych dźwięków, niczym z amatorskich produkcji – ale gdy na „Replice” smyczki były po prostu przyjemne, tak tutaj brzmią tak ostentacyjnie muzakowato wśród innych elementów, że tracą swoją pierwotną neutralność. Gdy dołoży do tego dronowo-ambientowy podkład i drobno pocięte anielskie wokalizy, z których producent układa zegarmistrzowskie konstrukcje, otrzymujemy plądrofoniczną parodię muzyki new age pod postacią „Inside World” czy początku „Still Life”. Oczywiście, Lopatin tym samym wykazał się po prostu niezłym wyczuciem dzisiejszych trendów (które przecież sam kreował). Tym razem jednak podąża za tropami rozpropagowanymi choćby przez Spectrum Spools i Constellation Tatsu, wytwórni zrzeszających muzyków przywracających walor artystyczny dźwiękom rodem z nagrań relaksacyjnych i medytacyjnych. Kontrastuje je z samplowaniem przyśpieszonego śpiewu niczym w produkcjach basowych czy stylizacją „Zebry” na abstrakcyjny house. Multum takich nawiązań sprawia, że ten album to swoista oda na cześć muzyki elektronicznej domowej produkcji, szczególnie tej, w której nie dostrzega się, czasem niesłusznie, kreatywnych aspiracji. Oneohtrix Point Never układa jej liczne detale w nową narrację, dokładając swoją cegiełkę do licznych dźwiękowych spadkobierców pisarskiego cut-upu, spopularyzowanego przez Burroughsa.

Ale jest też drugi wymiar tej płyty, który sprawia, że ten misz-masz nawiązań pozostanie aktualny nawet po zejściu nam z oczu na popularnych RSS feedach. Już wcześniej wspominałam o tym nieszczęsnym „postępie technologicznym”, dorzućmy do tego jeszcze inny truizm – że w 2014 przez Internet ma być przesyłane blisko 61,4 miliarda gigabajtów danych. Przesyt wątków, żonglerka od muzyki pseudo-medytacyjnej do tanecznej, to objaw obsesji na punkcie coraz to nowych muzycznych bodźców. Można to odczytywać dwojako. Z jednej strony w teledysku do „Problem Areas” pojawia się książka Douglasa Davisa „Art And The Future”, czyli mamy zafascynowanie przyszłością, z drugiej kolejny klip (uwaga: dla osób o mocnych nerwach), „Still Life (Betamale)”, usunięty z serwisów wideo jako niecenzuralny, to brutalna krytyka wirtualnego życia. Bo może obrazy zgniłych resztek jedzenia między klawiszami klawiatury, zgromadzone przez kolejne lata oglądania coraz to głębszych odmętów kloaki internetu, mogą być umieszczone na Tumblrze, jako skrajny estetycznie kontent. Ale również stanowią jadowity komentarz społeczny, turpistyczny portret Internautów ciągle spragnionych nowych wrażeń. Lopatin decydując się na taki teledysk tym samym dystansuje się wobec tego, z czego się sam trochę wywodzi – tzw. estetyki internetu. Ale jednocześnie tworzy muzykę w dużej mierze zlepioną z jej skrawków, która sama w sobie potrafi ekscytować, a oprawa wizualna nie tyle ją dominuje, co daje nam wskazówki, jak należy ją interpretować. Sam Lopatin skromnie nazywa się „niemuzykiem, który produkuje i praktykuje muzykę”. I prowokacyjnie mówiąc, że nie ma wiedzy teoretycznej o komponowaniu, przedstawia w kolejnych wywiadach wizję swojej twórczości jako (wspomniane na samym początku) projektowanie przestrzeni czy też produkowanie filmu. Percepcja Oneohtrix Point Never to podobny paradoks – niby tych kompozycji nie należałoby transkrybować na orkiestrę, ale też misterny kolaż, którym zostajemy uraczeni, został zmontowany niczym w najlepszym filmie akcji. Lopatin wie jak utrzymać dramaturgię: kiedy umieścić najazd na ośnieżony łańcuch gór, ale też czym poprzedzić szwenk na wybuch biurowca, by zrzucił nas z wygodnego fotela, z którego bezpiecznie oglądamy ekran. A czy kino sensacyjne, które zostawia nam więcej niewiadomych niż rozwiązań, daje do tzw. myślenia, jest do tańca i do różańca, to już nie jest przypadkiem sztuka? Chyba już wielokrotnie odpowiedziano na to pytanie.

Andżelika Kaczorowska (2 października 2013)

Oceny

Jędrzej Szymanowski: 8/10
Michał Weicher: 8/10
Wojciech Michalski: 8/10
Michał Pudło: 7/10
Sebastian Niemczyk: 7/10
Średnia z 5 ocen: 7,6/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: kaczorowska nzlg
[7 października 2013]
Dziękuję, bardzo mi miło! Ale temat jeszcze nie jest wyczerpany, to czyni płytę tak ciekawą, więc namawiam do pisania.
Zgadzam się, że jeśli kogoś zachwyciło "R Plus Seven" to następnym krokiem jest właśnie, słusznie wskazane przez Jakuba, nowe Bataille Solaire - rzecz nieco bardziej hermetyczna, bo odnosząca się do wspomnianych "wymyślonych" filmów dokumentalnych (i to w mocno egzotycznej scenerii), trzeba bardziej wysilić wyobraźnię, ale warto, słucham tego albumu bardzo dużo. Raczej nie inspirował Lopatina, bo "Documentaires" jest z sierpnia, ale sposób myślenia bardzo podobny.
Gość: Jakub Adamek
[6 października 2013]
A propos do Twojego odniesienia do Constellation Tatsu, warto zapoznać się z "Documentaires" Bataille Solaire. Wiele podobieństw do "R Plus Seven", tylko zamiast w konceptualne zagrywki i próbie rozliczania internetu gość idzie w radość z tworzenia muzyki i wymyślanie nieistniejących ścieżek dźwiękowych do filmów dokumentalnych: http://ctatsu.bandcamp.com/album/documentaires
Gość: Jakub Adamek
[2 października 2013]
Ech, a byłem w trakcie pisania recenzji. Kongratulacje!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także