Screenagers Take Away: Milcz Serce VS szczerość w muzyce

Zdjęcie Screenagers Take Away: Milcz Serce VS szczerość w muzyce

Byłem w tym roku na zaskakująco wielu koncertach – co w moim przypadku wciąż znaczy niewielu – ale gdybym miał wskazać ścisłą czołówkę, to bez trudu. Najlepsze zwykle są te, po których nie spodziewam się niczego wielkiego albo w ogóle nie mam wobec nich oczekiwań. To pozwala uniknąć pretensji, a i daje nadzieję na jakąś drobną epifanię. Oczywiście nie myślę tu o olśnieniach zasadniczych, ale o, na przykład, zmianie stosunku do albumu, który odruchowo zignorowałem. Wiele takich albumów przysyłali mi rodzimi wydawcy, wiele takich, które wykluczyłem z odtwarzacza, bo nie trafiły z miejsca w mój gust, a to jest przede wszystkim mój, a nie tych albumów, problem.

Wytwórnia Krajowa przysłała mi swego czasu „Nawyki/Kolizje” grupy Milcz Serce. To jest album, który w gruncie rzeczy przeszedł bez echa, pojawiły się wprawdzie jakieś recenzje, jakieś wyrazy uznania, ale niech miernikiem jego sukcesu będzie liczba fanów zespołu na fejsie, nie tak znowu odległa od liczby ludzi, którzy śledzą moje próby w świecie prozy, czyli MAŁA. Albo to znowuż, że chociaż znam wielu muzycznych geeków, żaden nie jest zajarany Milcz Serce. Ludzie jarają się katalogiem Lado ABC; inni środowiskiem rozciągniętym między indie-filarami Afro Kolektywu i The Car Is On Fire (R.I.P.). Ale nikt nie jara się Milcz Serce, w ogóle Milcz Serce chyba nigdzie nie przynależy. Moja warszawsko-wrocławska perspektywa jest wąziutka, wiem, ale nazwiska chłopaków podpisanych na „Nawyki/Kolizje” nic mi nie mówią. To już nawet jeleniogórskie Microexpressions z limes przebiło się do metropolii. A kiedy Milcz Serce występowali w Warszawie, na urodzinach Wytwórni Krajowej, wokaliście wyrwało się: „Dzień dobry, cieszy nas, że możemy wystąpić w mieście, które chyba nas nie lubi” (lub coś w podobie, przytaczam z pamięci), czym wyraźnie podkreślił swój status outsidera.

Urodziny Wytwórni to w ogóle było miłe wydarzenie i szkoda, że nie zgromadziło publiczności większej, niż ta garstka najwierniejszych kolegów i dalszych znajomych organizatorów albo występujących muzyków. Ot, choćby staropeerelowski charakter tej imprezy składkowej, na którą można było się dostać albo płacąc za bilet, albo przynosząc przysłowiowego śledzika czy sałatkę – to było strasznie fajne. Pod ścianą głównej sali, gdzie odbywały się koncerty (w klubie Cząstki Elementarne, który w ciągu dwóch lat trzy razy zmieniał szyld, najpierw był Urban Gardenem, potem Bunga-Bungą, Cząstkami, aż wreszcie uległ kompletnej anihilacji, to znaczy został wyburzony), no więc pod tą ścianą, na przykrytym serwetą obrusie stały składkowe smakołyki, w tym ode mnie muffiny z jabłkami i czekoladą. Muffiny polecam każdemu, bo są bardzo proste w przygotowaniu i nie trzeba poświęcać im wiele czasu.

Ale do rzeczy. Kiedy myśmy jedli, na scenie rozstawił się zespół, a Błaszczyk zapytał, czy kiedyś ich słuchałem. Odpowiedziałem, że mam płytę, ale raczej nie polecam, bo w pierwszym utworze pojawia się akordeon. Jest taka zasada filmowa, Zasada Eberta (czy ja już o tym nie pisałem?), wedle której, jeśli w filmie będzie scena z balonem na ogrzane powietrze, to film na pewno nie okaże się dobry. Podobnie w muzyce, tyle że rolę balona odgrywa akordeon. (Ciekawostka: Roger Ebert ogłosił tę zasadę w recenzji „Wiosennych wód” Jerzego Skolimowskiego, co jest, być może, największym wkładem polskiego reżysera w światowe kino. Nie, żartuję. Naaaaaprawdę bardzo lubię Skolimowskiego. Jako aktora).

Myśmy dyskutowali, a tymczasem koncert narastał, jeśli mnie pamięć nie myli, oniryczną introdukcją „22.22”, i to była jedna z tych klasycznych sytuacji, w których próbujesz ostentacyjnie okazać brak zainteresowania („Może jeszcze sałatki jarzynowej? – A chętnie, chętnie. Pozwól, że przyniosę. – Nie fatyguj się, ja skoczę” itd.), tak jak wtedy, gdy babcia włączała „Modę na sukces”, a ty udawałeś, że czytasz Prousta czy innego Hemingwaya, ale jednym okiem śledziłeś co tam u Brooke i Stephanie oraz czy Sally Spectra w końcu zafunduje sobie nową fryzurę, a potem okazywało się, że Sally Spectra nie żyje (i dopiero wtedy przyznawałeś, że chociaż jej wielka głowa zajmowała, bez kitu, trzy czwarte ekranu, to jednak Spectra miała w sobie cholernie dużo wdzięku). Tyle, że to jest głupie porównanie, bo Milcz Serce okazali się dużo szlachetniejszą guilty pleasure od „Mody na sukces”. Jak to ładnie określił jeden z recenzentów: „Guilty pleasure bez poczucia winy”.

Więc przestaliśmy trajkotać, jakoś tak bezwiednie, i staliśmy zasłuchani w: (1) profesjonalny, wyjątkowo muzykalny WYKON, w którym chłopaki znaleźli idealne proporcje skillsów, precyzji i czupurnej charyzmy; (2) piosenki wyróżniające się zaraźliwymi, obdarzonymi stadionowym potencjałem melodiami. Pisząc o „stadionowym potencjale” wyobrażam sobie nie jakiś patos, ale że dzieciaki w całej Polsce, licealiści, gimnazjaliści, śpiewają te refreny na plenerowych koncertach i nagle zaczynają kumać o co chodzi w człowieczeństwie, miłości, przyjaźni, i przynajmniej dopóki nie skończą ogólniaka, będą w to wierzyły naprawdę.

Bo ten, z utworu na utwór, coraz lepszy koncert uświadomił mi, co jest tak wyjątkowego w Milcz Serce i co mnie jednocześnie od Milcz Serce w pierwszej chwili odrzucało. Szczerość. Wiem, wiem, KATEGORIA SZCZEROŚCI W MUZYCE – czy jest coś bardziej obśmianego? Szczerość to Kazik, który śpiewa, że „o to im tylko chodzi, abyś sam sobie szkodził”. Szczerość to „Manniak niedzielny”. A poza tym jak się ma szczerość do artystycznej kreacji? Nie ma przecież artystów, którzy (się) nie kreują, w sztuce chodzi o kreowanie; kiedy coś jest bezpośrednie, to nie jest sztuką; „Lolita” pozbawiona elementu kreacyjnego byłaby artykułem o molestowaniu seksualnym na Gazecie.pl. Więc umówmy się: chodzi tak naprawdę o ironię.

„Jeśli ironia stanowi etos naszych czasów – a stanowi – to hipster jest archetypem postawy ironicznej”, pisze Christy Wampole w artykule poświęconym analizie tegoż etosu. I dalej, wciąż o hipsterze (tak bliskim naszemu sercu, przyznajmy): „Zbiera plon dziwactwa i samoświadomości. Zanim podejmie jakąkolwiek decyzję, podda się wielu etapom autoanalizy. (…) Ironia jest najbardziej obronnym sposobem zachowania, jako że pozwala uniknąć odpowiedzialności za swoje wybory estetyczne i inne”. W kilku miejscach nie zgadzam się z Wampole, choćby z jej wiarą w kulturowe komptencje hipstera, którego ubiór, według autorki tekstu, miałby zawsze stanowić formę świadomego manifestu (hipster „jest chodzącym cytatem; jego ciuchy zawsze odnoszą się do czegoś innego, niż one same”, ale to nie oznacza przecież, że on sam jest tych odniesień świadomy; wręcz przeciwnie, chyba nigdy moda kontrkultury nie była tak wyzuta z treści – kiedyś stanowiła formę protestu, dzisiaj jest wyrazem uniformistycznego komformizmu). Ale, ale – co do zasady przemawia do mnie ta krytyka ironii, bo sam, na wielu płaszczyznach, jestem ofiarą ironicznego życia. I przyznam SZCZERZE, od dawna nie byłem już tak znudzony WSZELKIMI przejawami ironii w sztuce i w jej krytyce.

Zwłaszcza męczy mnie ironiczna literatura, która od nie-wiem-już-kiedy panoszy się po Polsce, strasząc przebrzmiałymi kliszami postmodernizmu rodem z lat 60. Literatura, która nie potrafi sięgnąć w głąb współczesności i grzęźnie w banalnych, prześmiewczych opisach powyrywanych z kontekstu kuriozów codziennej beznadziei. I muzyka, która odwołuje się wyłącznie do naszego kolektywnego comfort-zone – tego, co nie może nas dotknąć ani wzruszyć.

Zdaje się jednak, że idzie jakiś, na razie jeszcze słaby w tej części świata, ale nieubłagany backlash wobec ironii. Przykłady: (1) różne głosy głos nawołujące młodych twórców do podjęcia porzuconej dawno narracji zwanej, z braku lepszego słowa, epicką; (2) na warsztatach towarzyszących wrocławskiemu Międzynarodowemu Festiwalowi Opowiadania, gdzie starsi doświadczeniem koledzy po piórze uczyli nieopierzonych litertów pisać, całe zajęcia prowadzone przez Martę Mizuro zostały poświęcone realizmowi; (3) no i na gruncie muzyki: tacy Milcz Serce. Zabawne, że akurat ich nazwa w tym kontekście wydaje się IRONICZNA.

Ale za to szczery, bo w pewnym sensie realistyczny, jest świat piosenek z „Nawyków/Kolizji”. Realistyczny w tym sensie, iż się wyłania z tekstów i muzyki (pełniących tu komplementarne role) tak wyraźnie, że opisujące go strofy stają się tymi najbardziej zapadającymi w pamięć. „Kopalnia matka i wtulone w nią kominy”, ha!; „Poniedziałkowy kowboj sam przemierza osiedlowy step” (zabawna jest przerzutnia, w której wyniku „sam” może być też „Samem”, poniedziałkowym kowbojem Samem – przyznacie chyba, że to ładne?); i tak dalej. Oczywiście to jest realizm przesadnie liryczny, momentami podpadający pod wymuszony, a może nawet grafomański, ale, ale. Tekst i muzyka mają się komplementować, więc czytanie lyricsów Barta Bjorna, wokalisty, jak jakichś pieprzonych wierszy, byłoby trochę nie w porządku. A że muzyka operuje na odpowiednim poziomie neurozy przemieszanej z licealną emfazą, to ja nie mam z końcowym efektem problemu, nie jestem aż tak cyniczny.

Poprzez tę naiwną, bądź co bądź, szczerość zespołowi udaje się uchwycić emocję niedostępną dla większości innych artystów – młodzieńczą desperację. „Małe dramaty tych piosenek, które są wielkimi dramatami naszego życia”. Co jest tym bardziej rozczulające, że przecież nie mamy tu do czynienia z młodzieniaszkami. No w każdym razie, gdybym spróbował to jakoś podsumować, to sięgnąłbym do słów Jonathana Franzena, który – zapowiadając swoje przejście z drużyny postmoderny do dźwigającego się z kolan teamu realizmu – pisał o radości odnalezionej wraz z ponownym „zatraceniem się w postaciach i miejscach, które dobrze znał”. Ja wprawdzie nie mieszkałem nigdy na Śląsku (choć dawne województwo wałbrzyskie też miało swoje kopalnie-matki), ale muzyka Milcz Serce jest, w swej prostoduszności, dobrym skrótem do takiego zatracnia.

I przypomina mi o jeszcze jednej sprawie. Zdaje się, że nigdy na stronie screenagers.pl nie pojawiły się te dwa słowa: Jason Molina.

Aż do marca tego roku, ostatnią okazję, żeby posłuchać Moliny, miałem podczas manewrów zmierzających do Podsumowania Dekady. Forsowałem wtedy kandydatury „Didn't It Rain” – rozpaczliwie ekshibicjonistycznego albumu, który można postawić w parze z „I See A Darkness” Bonniego „Prince’a” Billy’ego i wcale nie zrobi się weselej – oraz pochodzącej zeń tyciej piosenki „Two Blue Lights”. Pamiętam, że w towarzystwie Dizzee’ego Rascala czy Gang Gang Dance, były to propozycje cokolwiek anachroniczne i chyba bez żalu zadowoliłem się umieszczeniem ich na liście indywidualnej. A potem już nie słuchałem Moliny w żadnej inkarnacji (ani Songs: Ohia, ani Magnolia Electric Co.). Sam artysta też zresztą niczego od 2009 roku nie wydał, ale ja miałem głowę zatkniętą zbyt głęboko we własny zadek, żeby zainteresować się jego losem.

Dopiero w marcu, gdy przeczytałem, że Jason Molina nie żyje, że zmarł w wyniku wieloletniej choroby alkoholowej, wróciłem do „Didn’t It Rain”. I nie pamiętam, żeby coś z poletka muzyki DOTKNĘŁO mnie tak bardzo w ostatnim czasie. Nie wiem, może to naiwne, ale kiedy w OSTATECZNYM rozrachunku to, co wcześniej braliśmy za li tylko pozę, okazuje się tak wiernym odbiciem prawdziwej desperacji, chyba nie sposób zdobyć się na cynizm. Więc tak, szczerość ma, a przynajmniej miewa, znaczenie. Nie mówimy w końcu o matematyce; cholera, jeden z numerów na tym albumie nosi tytuł „Cross The Road, Molina” – jak można nie wziąć tego pod uwagę?

Jego kumpel, Henry Owings napisał o Jasonie kilka słów, przeczytajcie je tu i tu. Ja sam zbierałem się długo, żeby w jakiś sposób ruszyć ten temat; dopiero uważniejsza lektura nagrań Milcz Serce dała mi do tego pretekst. To nie tylko melodyczne podobieństwo, choć oczywiście nutki się zgadzają, nie byłoby „Nawyków/Kolizji” bez świetnych zwrotek czy refrenów. Ale jest coś jeszcze.

Przez kilka dni próbowałem dociec co i wyszło mi, że e, nie warto napinać się na wzniosłość, tym bardziej, że muzyka może być egzaltowana, ale raczej nie nadęta. Poza tym wczoraj, przy zmywaniu, układałem moją albumową listę roku. Walka o najwyższy laur rozegrała się między trzema płytami i, co zabawne, pierwsza jest skrajnym przypadkiem muzyki ironicznej, nagrywanej dla geeków tzn. kursywą i wersalikami, ale nigdy *po ludzku*; druga sprawia wrażenie dojrzałej, dorosłej i bardzo artystycznie świadomej, w pewnym sensie jest idealną antytezą pierwszej; no i trzecia, która stoi w pół drogi między pozostałymi dwoma, w miejsce ironii oferuje przemyślany songwriting, ale emocje zastępuje intelektualnym dystansem. Oczywiście, w świetle powyższego, postawiłem na płytę numer: _____

Paweł Sajewicz (20 grudnia 2013)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: holeńka
[27 grudnia 2013]
Paweł musiał znać recenzję z WAFP, ponieważ określenie "guilty pleasure bez poczucia winy" pochodzi właśnie z tego portalu. Wiedział też zapewne o stosunku WAFP do Milcz Serce, ale jak to mówią: "jedna jaskółka wiosny nie czyni".
Gość: Czerwony
[21 grudnia 2013]
mam wrażenie, że jest Pan obok
Gość: fritz
[20 grudnia 2013]
ignorancja jest gorsza od pychy, ale nie każdy potrafi się przyznać do błędu, więc plus dla Pawła.

druga sprawa, że WAFP jara się Milcz Serce od kilku lat, więc tu mamy znowu ignorancję ze strony autora, bo może uznał, że WAFP jest niewarty poważnego traktowania jako wyznacznik tego co warto słuchać.

trzecia sprawa, że MS jest rzeczywiście całkowicie poza warszawsko-wrocławsko-trójmiejskimi salonami. to zespół ze śląska, któremu nie zależy na tym, by młodzież zajawiająca się Crab Invasion dyskutowała o jego płycie podczas imprezy z winylami.

w każdym razie - miło że choć jeden człowiek ze scr zauważył, że nie samą pseudointelektualną postpost-coś-tam muzyką człowiek żyje.

pozdrawiam, fritz

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także