Podsumowanie dekady 2010-2019

Top 100 albumów - miejsca 1 – 50

Obrazek pozycja 50. Chromatics - Kill For Love

50. Chromatics - Kill For Love

Za sprawą „Kill For Love” Chromatics zanotowali w 2012 roku opus magnum klimatycznego, skąpanego w nocnej, miejskiej melancholii synthpopu. Fascynacji tęsknymi melodiami tego 1,5-godzinnego disco-noir monumentu ulegaliśmy wówczas z młodzieńczą ochotą, poszerzając doznania dzięki seansom z „Drive” lub zapoznawaniu się z katalogiem Italians Do It Better. Tak miażdżącego efektu Johnny, Ruth, Nat i Adam nie osiągnęliby nagrywając zwykłą płytę z piosenkami, niezależnie od tego, jak bardzo byłyby dobre. Cała logika zawiera się tu w swobodzie nieśpiesznego operowania muzyczną przestrzenią, a także klasycznej albumowej idei, polegającej na odpowiednim zestawianiu elementów, celem uzyskiwania ich siły wyrazu przy pomocy kontekstu. 

Podobnie jak w przypadku „Night Drive”, czyli wyśmienitego poprzednika, imaginacyjną scenerią dla „Kill For Love” jest niekończąca się noc lub w najlepszym wypadku blady świt. Poczucie tego stanu wywołują zwłaszcza różnej długości instrumentalne utwory, które czając się na peryferiach i w zakamarkach bywają nierzadko kluczowe dla pełnej satysfakcji z odsłuchu płyty. Mowa o siedmiominutowym „Broken Mirrors”, krótszym, ale utrzymanym w podobnej carpenterowsko-klawiszowej manierze „The Eleventh Hour”, ulotnym „Dust to Dust” i stanowiącym pokaz mistrzostwa w budowaniu nastroju „There’s A Light Out On Horizon”. Ten sam miarowy i intrygujący puls, już w towarzystwie głosu Ruth Radelet, tworzy narrację również w synthwave’owym „A Matter Of Time”, a przepuszczone przez vocoder impresje „These Streets Will Never Look The Same” oraz „Running From The Sun” dorzucają nam w sumie kolejne 15 minut cierpliwej kontemplacji. Długość dźwięku samotności bywa więc niekiedy w tych opowieściach rzeczywiście długa.

Między tym wszystkim dostajemy oczywiście wspomniane już utwory ze zwrotkami i refrenami. Pod indeksem drugim rozkwita kawałek tytułowy, co tu dużo mówić, piosenka bez skazy, synthpopowy singiel ostateczny i najbardziej taneczna rzecz w zestawie. Pod piątką „Lady”, kwintesencja smutnego disco, a także szczytowy moment zarówno produkcyjnego precyzji Jewela, jak i wokalnego uwodzenia Radelet. Pod ósemką zaś przeraźliwie posępne, obezwładniające gęstniejącą z każdą chwilą atmosferą „Candy”. Na koniec nie sposób nie wspomnieć także o tym, od czego wszystko się zaczyna, a więc ściskającym za gardło gitarową głębią coverze „Hey Hey My My” Neila Younga, tutaj znanym jako „Into The Black”. Zbrodnią byłoby ponadto pominięcie opartego na charakterystycznym, obłędnie smutnym motywie „Birds Of Paradise”. 

Czwarta pozycja w dorobku Chromatics należy do wąskiego grona albumów, które pod względem nurtującego klimatu w ostatniej dekadzie nie miały sobie równych. Choć podobnych wrażeń zdarza mi się czasem szukać na nowszych płytach, wysiłki te pozostają niemal co do zasady bezskuteczne. (Łukasz Zwoliński)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 49. Grimes - Visions

49. Grimes - Visions

„Visions” było w 2013 roku kamieniem milowym dla Grimes. Krążek przewyższał poprzednią „Halfaxę” w bodaj każdym calu. Ilość zwiewnych, dream-popowych kompozycji o nieco futurystycznym zabarwieniu była tutaj absolutnie poza skalą. I nie chodzi mi wyłącznie o takie klasyki jak „Oblivion” czy „Genesis”. „Circumambient” to przecież zręczny future pop, „Nightmusic” nagrany z Majical Cloudz zachwyca syntezatorowym motywem żywcem wyjętym z witch house'u, a „Skin” to preludium do ambient popu czasów najnowszych. Być może Grimes była na poziomie „Visions” jeszcze nieco toporna w kwestiach kompozycyjnych, ale wiecie co – chciałbym być chociaż w ułamku tak toporny jak ona. To w istocie bardzo subtelna toporność, taka wręcz urocza w pewnym sensie. Na „Art Angels” nie było wszak już po niej śladu. Wtedy przyszedł czas na przebojowość w najszerszym tego słowa znaczeniu. Czy to dobrze? Za czasów „Visions” Grimes dopiero stawała się rozpoznawalna. Trochę inny feeling miało się dzięki temu podczas obcowania z jej muzyką. (Grzegorz Mirczak)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 48. Pejzaż - Ostatni dzień lata

48. Pejzaż - Ostatni dzień lata

Bartosz Kruczyński dał się poznać jako artysta niezwykle utalentowany i wszechstronny, wydając swoje albumy m.in. jako Earth Trax i The Phantom. Zdaje się jednak, że największym uznaniem cieszył się właśnie jego Pejzaż, który trafił pod skrzydła The Very Polish Cut-Outs - inicjatywy kojarzonej z prezentowania dorobku polskiej muzyki rozrywkowej w zupełnie nowym, tanecznym wydaniu. Nic więc dziwnego, że to właśnie ona wydała „Ostatni dzień lata” - trudno bowiem znaleźć miejsce, które byłoby do tego bardziej odpowiednie.

„Ostatni dzień lata” to sample z rodzimych popowych klasyków otoczone klubową aurą. Niekiedy zanurzone w house’owej mgle, innym razem skręcające delikatnie w stronę downtempo, w jeszcze innych momentach nie stroniące od ambientu. Taneczne, ale nienachalne, raczej kołyszące niż porywające na parkiet. Jest w tym sporo melancholii i nostalgii - to taki materiał, przy którym można marzyć i tęsknić, ale nic nie szkodzi, aby w jego towarzystwie po prostu odpoczywać. Zaznaczyć przy tym trzeba, że wspomniane sample potraktowane zostały z wyjątkową czułością i precyzją, ukazującą niezwykły kunszt producencki Kruczyńskiego oraz jego ponadprzeciętną muzyczną erudycję. 

Słuchanie „Ostatniego dnia lata” daje wiele satysfakcji, która płynie nie tylko z kontaktu z samymi dźwiękami, ale również z pracy, jaką trzeba włożyć, aby te wszystkie inspiracje i nawiązania wyłapać. Smaczków i cytatów jest tu naprawdę mnóstwo - warto zostać odkrywcą i przy okazji odświeżyć sobie trochę historię polskich utworów, którym ktoś poświęcił tyle uczucia. (Emilia Stachowska)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 47. Kanye West - The Life of Pablo

47. Kanye West - The Life of Pablo

Wydaje mi się, że jeśli ktokolwiek podejmuje się próby kwestionowania statusu Kanye, jako jednej z ważniejszych postaci ubiegłej dekady stawia się nieuchronnie w pozycji z góry, ekhem, przegranej, a postępuje jeszcze gorzej, jeśli nie uznaje geniuszu siódmej solowej płyty Westa – perfekcyjnego podsumowania muzyki popularnej ostatniego dziesięciolecia. „The Life of Pablo” będę puszczał wnukom (swoim, bądź cudzym), jeśli spytają mnie czego słuchało się w latach 10. W końcu co lepiej oddaje ducha epoki, jeśli nie ten nieobliczalny, abstrakcyjny, rozwijany dzięki możliwościom serwisów streamingowych mariaż popu z rapem. Możemy nawet zejść z płaszczyzny symbolicznej. Spójrzmy na (jedynie) wycinek listy osób, które przyczyniły się do powstania tej płyty: Rihanna, Young Thug, Frank Ocean, Metro Boomin, Kendrick Lamar, The Weeknd, Future, Drake i wiele innych – panteon. „The Life of Pablo” pełni rolę sprawozdania ze współczesnego mainstreamu równie dobrze, jak „Skandal” z warszawskiej sceny końca lat 90. Album ważny historycznie i cholernie udany muzycznie – różnorodny, mistrzowsko wyprodukowany, zabawny, czasem żenujący (I know it's corny niggas you wish you could unswallow), czasem poruszający (Yeah, you're lookin' at the church in the night sky / Wonderin' whether God's gonna say hi). Tu jest naprawdę wszystko. This is a God dream. This is everything. (Jakub Małaszuk)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 46. Idles - Joy as an Act of Resistance

46. Idles - Joy as an Act of Resistance

Już na płycie „Brutalism” Idles udowadniało, że nie są kolejnym składem z wysp, starającym się z lepszym lub gorszym skutkiem wskrzesić ducha starego, dobrego, punkowego łojenia. Ale to dopiero „Joy as an Act of Resistance” umieściło ich w centrum uwagi muzycznego świata, nie tylko skoncentrowanego wokół gatunku uprawianego przez wszelkiej maści następców The Clash. Joe Talbot i spółka sprawili, że oklepane i wyświechtane punk's not dead zyskało świeże i wiarygodne odzwierciedlenie w rzeczywistości. W warstwie muzycznej zgraną od lat formułę odświeżyło wymiksowanie tejże z pobocznymi post-gatunkami. A teksty, choć wciąż w dużej mierze antyklasowe i antysystemowe, uderzają również w toksyczny maskulinizm, ksenofobię i homofobię. W teorii brzmi to wszystko bardzo poprawnie i ładnie, ale ukrytą mocą tego wydawnictwa jest coś czego nie da się nazwać: ponadmuzyczne poczucie jedności i wspólnoty wszystkich wrażliwych i wkurwionych ludzi młodego pokolenia; jakaś oczyszczająca siła podnosząca na duchu każdą nieobojętną osobę, szczególnie gdy z głośników, cudownym spelunowym akcentem Talbot wydziera się I kissed a boy, and i liked it. (Maciej Klich)

Obrazek pozycja 45. Anderson .Paak - Malibu

45. Anderson .Paak - Malibu

„Malibu”, mimo że nie było debiutem Andersona .Paaka, mogłoby właściwie za taki uchodzić. Dopiero wtedy właśnie, w 2016 roku narodził się właściwy Paak – określony stylistycznie, świadomy tego, co chce tworzyć. Zatem, jak mawia klasyk, co w tej zupie mamy?

Ano, podobnie jak na „Venice”, mamy przegląd grzybków. O ile jednak na debiucie Paak nieśmiało tylko zaznacza swoje soulowe ciągoty, wykładając się gdzieś między popową stylistyką a elementami drum'n'bassu, o tyle eklektyczne, ale utrzymane w obrębie jednej stylistyki „Malibu” wchodzi ze smakiem. Swoją muzyką Paak nie odkrywa Ameryki; potrafi jednak zgrabnie przemieszać i we właściwy sobie sposób odkurzyć sprawdzone schematy. W nierzadko offbeatowy, mocno osadzony na kanwie R&B, zatem oparty na basie i perkusji hiphop wplata nuty dance'owe czy troszeczkę funku spod gwiazdy Jamesa Browna (świetne „Come Down” z uzależniającą linią basu). Na „Malibu” Paak opowiada swoją niełatwą, ale przy tym niezwykle barwną historię. Składa puzzle od swoich przodków, przez dzieciństwo, trudnych rodziców, kryzys bezdomności, środowisko muzyków z LA, którzy go z tego wyciągnęli, aż po miłość usłaną różami, z kolcami czy bez. Krążek nie bierze jeńców i od utworu otwierającego, „The Bird” (który, swoją drogą, świetnie sprawdza się do cwałowania przez miasto nocą) serwuje nam solidny groove, do tego z sentymentalnymi trąbami rodem z Harlem. Zresztą, właśnie dopieszczony bas oraz bębny idealnie w punkt staną się znakiem rozpoznawczym Paaka.

Choć na „Malibu” zdarzają się przestoje, będące pokłosiem godzinnego trwania krążka (mowa chociażby o nieprzekonującym „Parking Lot” czy „Room in Here” z bezbarwnym The Gamem), nie można mu odmówić ogromnej klasy i wdzięku. Jednak jego największą wartością jest to, że dzięki niemu otrzymaliśmy genialny, bijący rekordy popularności koncert z serii NPR Tiny Desk, na którym The Free Nationals grają, a Paak z błogim uśmiechem rapuje, wdzięcznie przygrywając sobie na perkusji, skubaniutki. Przy takiej poezji to już tylko czilera, leżaczek i drink z palemką. Wiadomo na jakim alkoholu. (Karolina Prusiel)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 44. Slowdive - Slowdive

44. Slowdive - Slowdive

Wydawałoby się, że shoegaze nie będzie miał wiele do zaoferowania po płytach takich jak „Loveless”, „Nowhere” czy „Souvlaki” (żeby wymieniać tylko klasyki), odżył za sprawą M83, który przepuścił syntezatory przez tony pogłosów, a na przełomie lat zerowych i dziesiątych doczekał się udanego i trochę niespodziewanego mariażu z black metalem. Piszę o tym, bo przychodzi mi do głowy post-rock, który mógł być najoryginalniejszym i najpiękniejszym podgatunkiem muzyki rockowej, a skończył jako irytujące crescendocore to study by.

Wiadomość o powrocie Slowdive przyjąłem z radością podobną do tej, gdy potwierdzono drugi album The Avalanches. O ile „Wildflower” było bardzo dobrym, ale jednak rozczarowaniem, o tyle „Slowdive” było jak powrót z zamorskiej podróży – niby nic się nie zmieniło, ale zmieniło się wszystko. Comeback, nie bójmy się tego słowa, tytanów rozmarzonej muzyki gitarowej nie zawiódł oczekiwań, tym bardziej, że shoegaze'owe metody wyrazu nie były w minionej dekadzie czymś niespotykanym – wystarczy przypomnieć wykonawców takich jak Beach House, Alcest czy momentami Grouper – więc powrót Slowdive miał się z czym mierzyć. Tymczasem, piątka z Reading nagrała album klasycznie brzmiący, który gdyby wyszedł w 1997 roku, mógłby być najpiękniejszym echem wybrzmiewającej pierwszej fali shoegaze'u. Jest to płyta również na wskroś współczesna, odpowiadająca na indie rockowe i dream popowe dokonania poprzedniej dekady takie jak „Teen Dream”.

Można powiedzieć, że „Slowdive” to płyta shoegaze'owych dziadków, którzy nie nagrali nic nowego, a do nagrywania wrócili, żeby zarabiać pieniądze. W pewien sposób będzie to prawda, ale brzmienie, przejrzystość i przestrzenność tego albumu każą mi odpierać ten argument. „Slowdive” to album bezpretensjonalny, świetnie zagrany i w świeży sposób wykorzystujący osłuchane, zdawałoby się, motywy. Podpisuję się pod tym wszystkim, mimo iż jestem zdecydowanie w drużynie Ride. (Damian Kowal)

Obrazek pozycja 43. The War On Drugs - Lost In The Dream

43. The War On Drugs - Lost In The Dream

Jakież ta płyta potrafi budzić we mnie wspomnienia! A przecież ma dopiero siedem lat. Ale to przecież nie jej wiek jest tego przyczyną, a zawartość (wespół z pamięcią o momentach, w których się jej słuchało). W końcu „Lost in the Dream” nie jest jedyna płytą, której słuchałem w tamtym okresie. Niemniej jednak spójrzcie jeszcze raz na tytuł i przeczytajcie go sobie na głos. Trzecia płyta The War on Drugs przyniosła ze sobą dokładnie to, co zapowiadała – kwintesencję indie rocka, przeznaczoną raczej do słuchania i przeżywania (ewentualnie grania), niźli opisywania. Ale to nie jest z drugiej strony tak, że nie da się o „Zagubieniu we Śnie” nic powiedzieć. Płyta ta jest dowodem choćby na to, że w roku 2014 w muzyce roclowej nadal dało się powiedzieć coś nowego. „Red Eyes” to poezja – również gitarowa, czego być może nie słychać od razu, a co może się ujawnić każdemu chcącemu odtworzyć sobie końcową linię melodyczną graną w „Czerwonych Oczach” przez ten instrument. Inne utwory również nie ustępują pola na tym gruncie, tak jak i całe „Lost in the Dream” nie ustępuje pola jeśli chodzi o indie granie. Mam wrażenie, że album ów pozostanie na długie lata idealnym starting pointem dla wszystkich, chcących głębiej wejść w muzykę indie. (Grzegorz Mirczak)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 42. FKA twigs - LP 1

42. FKA twigs - LP 1

Duża część recenzji i opisów „LP1” skupiona była na dywagacjach dotyczących gatunkowej przynależności, co okazywało się nie tylko męczące, ale i kuriozalne (nigdy wcześniej i nigdy później nie miałem do czynienia z litanią tylu odmian r&b, które łączono z chyba wszystkim co jest możliwe). Inspiracji przywoływano również setki, a obok Aaliyah, Julee Cruise czy Bjork pojawiały się też takie nazwiska jak choćby Kelela czy Julia Holter. Zdarzyły się też stwierdzenia mówiące o tym, że „LP1” było kolejnym albumem po „Channel Orange” Franka Oceana, który pokazywał ewolucję brzmienia r&b i w sumie pod tym jak najbardziej bym się podpisał. Wizjonerstwa odmówić FKA twigs na pewno nie można.

Album dopieszczono pod każdym względem – aranżacyjnym, produkcyjnym czy wokalnym. W kontekście tego ostatniego Barnett śpiewająca własnym oddechem w „Two Weeks” to rzecz nie do zapomnienia. Powstał jeden z najbardziej uzależniających materiałów minionej dekady. Co równie pozytywne: „LP1” cieszy tak samo po latach, a te powroty jednoznacznie potwierdzają, że wybiórcze słuchanie to niekoniecznie dobry pomysł. Bo tutaj nie tylko o doznania uszne chodziło. (Michał Stępniak)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 41. Grimes - Art Angels

41. Grimes - Art Angels

Grimes jest dla mnie niemożliwym do wyjaśnienia oraz klasyfikacji bytem. Mam wrażenie, iż – mówiąc górnolotnie – wyprzedza nieco swój czas, tworząc pewne awangardowe brzmienie przyszłości. Muzyka ta jest mocno skonwertowana i eklektyczna, łączy w sobie m. in. art pop, synth-pop, muzykę elektroniczną, a nawet rap (ale kogo aktualnie w ogóle obchodzą podziały gatunkowe?). Właśnie to, poza świetną produkcją, najbardziej robi wrażenie to, że w każdym utworze po prostu dużo się dzieje pod względem akompaniamentu. Co ciekawe, nie można nazwać tego przesadą czy przepychem, bo wszystko współgra w tym chaosie. 

Uważam „Art Angels” za jeden z najlepszych albumów drugiej dekady XXI wieku. Poza jego szerokością gatunkową, a co za tym idzie, mocnym eksperymentalizmem, jest po prostu przebojowy. Zwyczajnie dobrze się go słucha, ponieważ tworzy intrygującą całość, która jest na tyle dziwaczna i wymykająca się od klasyfikacji, że po prostu zachęca do zgłębiania jej treści.

Poza futuryzmem, który spowija muzyczne dzieło Grimes, „Art Angels” wydaje się bardzo nostalgiczne. Mam wrażenie, że tworzyłoby doskonały soundtrack do filmu o młodych dorosłych czy nastolatkach – zwłaszcza utwory takie jak „Pin”, „Artangels”, „Flesh Without blood” czy „California” (zapewne byłby to film w nieco alternatywkowym tonie). 

Oczywiście ta wesołość jest tylko pozorna, bo teksty traktują raczej o smutkach. „California” rozpoczyna się od słów This music makes me cry, a refren wraz z California, you only like me when you think I’m looking sad. Inna strona albumu to nieco mocniejsze, a wręcz feministyczne momenty – „SCREAM”, „Kill V. Maim” oraz „Venus Fly”, w którym Grimes wraz z Janelle Monae planują podbój świata ze słowami Wrap my curls all around the world, throw my pearls all across the floor na ustach.

W Grimes piękna jest jej samowystarczalność i to uosabia pewne girl empowerment – pisze, śpiewa, produkuje, a także projektuje okładki. To jej sztuka, którą bierze w swoje ręce i jest za nią odpowiedzialna. Stanowi ekscentryczną, wyemancypowaną czarownicę z przyszłości w najlepszym znaczeniu tych słów. Mam wrażenie, że wiele małych dziewczynek chciałoby być jak Grimes, kiedy dorosną. (Oliwia Jaroń)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 40. Frank Ocean - Channel Orange

40. Frank Ocean - Channel Orange

Pamiętacie opis „Channel Orange” autorstwa Marty Słomki? Było to niemal dziewięć lat temu, kiedy Frank Ocean właśnie wygrał screenagersowe podsumowanie roku. Wspomniana recenzja jest jednym ze skarbów tego portalu, a przy okazji dowodem na to, jak ważnym albumem był debiut Oceana. Ważnym ogóle, nie tylko w 2012. Przytoczę pierwszy z brzegu cytat, żeby nie być gołosłowną:

Po pierwsze, Frank Ocean przełamał triumwirat The-Dreama, Drake’a oraz Abela Tesfaye’a z The Weeknd i ich „jedynej słusznej” narracji we współczesnym R’n’B. Po drugie, wychowanek Odd Future zatrząsł w posadach dominującą tendencją prymatu singli nad albumami. Po trzecie, 4 lipca Frank Ocean, publikując na Tumblrze swój emocjonalny wpis, w którym zwierzył się, iż pierwszą miłością jego życia był mężczyzna, dokonał jednego z najważniejszych coming out’ów w dziejach popkultury. Frank Ocean, czarnoskóry wokalista, autor piosenek R’n’B, członek hiphopowej społeczności uwięzionej w maskulinizmie i uwłaczająco konserwatywnym podziale ról, w społeczności, dla której homoseksualizm był tym ostatnim tabu nie do przetrawienia.

Mało? No to mamy jeszcze takie fragmenty, jak ten:

To prawdziwy róg obfitości płyt ważnych dźwiękowo, technologicznie i socjologicznie. To też niestety deficyt albumów ważkich tak zwyczajnie, po ludzku. „Channel Orange” wypełnia tę lukę, prowadząc nas po zakamarkach cielesności, intymności i nieheteronormatywnego kontekstu. „Channel Orange” znajduje się w połowie drogi pomiędzy „What’s Going On” a „Let’s Get It On” Marvina Gaye’a. To płyta, której optykę stanowi człowiek na tle współczesnej historii i dyktatu pokolenia, zniewolonego przez powierzchowność kontaktów międzyludzkich, których algorytm tkwi w serwisach społecznościowych.

Co wręcz niesamowite to fakt, że minęła prawie dekada od premiery „Channel Orange”, a wydawnictwo to nawet teraz wydaje się przełomowe, odważne i jedyne w swoim rodzaju. Dobrze to i źle jednocześnie: mamy jasny sygnał, że Frank Ocean dokonał rzeczy niebywałej, ale też smutną obserwację, że mało kto poszedł w jego ślady. (Emilia Stachowska)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 39. Deerhunter - Halcyon Digest

39. Deerhunter - Halcyon Digest

Płyta, która w zasadzie kończyła złoty, najpłodniejszy okres twórczości Bradforda Coxa nie zmieniła niczego. Nie była ani specjalnie nowatorska, ani nadzwyczaj bogata w rozwiązania, ani tekstowo nie ruszała żadnych ważnych tematów. Była trochę jak ten nieśmiały introwertyk stojący w kącie na imprezie, na której niekoniecznie chce się znajdować. Co prawda oczy HIPSTERÓW tamtych czasów chętnie spoglądały w stronę tego muzyka, widząc w nim nadzieję tej „bardziej artystycznej” indie rockowej sceny, ale umówmy się - jego dzieła nigdy nie zostały gamechangerami. I dobrze!

Siłą zarówno tej płyty, jak i wielu innych z dorobku artysty, były w moich oczach dwie rzeczy - po pierwsze, już po pierwszym przesłuchaniu miałem świadomość, że będę czuł do nich nostalgię. Brzmienie, molowe tonacje, bezpretensjonalność i dość mocne zapatrzenie na Pavementową alternatywę na pewno pomagały w osiągnięciu tego stanu. W późniejszych latach chociażby Mac DeMarco (do pewnego momentu) wydaje się kontynuatorem tej idei, ale generalnie niewielu się to udało. 

Po drugie, zwłaszcza na tej płycie udało się zespołowi stworzyć utwory, które mimo tej całej melancholijnej otoczki zdecydowanie nie zamulają. Mimo sporej oszczędności w czerpaniu z muzycznych środków, w wielu miejscach słychać wciągające, ciekawe pomysły i ciężko się sprzeczać z faktem, że są to naprawdę błyskotliwe, sprawne numery. To, że nie ma w nich żadnej pozy czy nadęcia tylko dodaje im uroku, bo czasami wystarczy po prostu grać, nie myśląc za wiele i nie licząc na wiele. Deerhunter potrafił to robić, przez co dostarczył nam ciepły kącik, w którym możemy pogrążać się w melancholii bez poczucia, że smęcimy, co czyni tę płytę naprawdę potrzebną. (Kuba Nowosielski)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 38. Brockhampton - Saturation II

38. Brockhampton - Saturation II

No i co, chudzielcu? Gdzie twoje mięśnie? A no nigdzie, ponieważ – jak uczą chłopaki z Brockhampton – można być naprawdę niezłym kozakiem, zachowując sylwetkę niedopasowaną do hipermęskich standardów. Można nagrywać hardcore’owy hip-hop, wychowawszy się na Timberlake’u i robiąc przechwałki na temat otrzymywania fellatio od chłopaków. Dla porządnych ludzi brzmi to jak oczywistość, aczkolwiek nie oszukujmy się, początkowo rap ociekał toksyczną męskością i choć to po prostu signum temporis, to należy się cieszyć, że ostatnie lata przyniosły sporo tolerancji dla osób LGBTQ+ (czy po prostu nie wpisujących się w patriarchalne schematy) w środowisku rapowym. Pomógł w tym pewien muzyk w różowej polówce, którego osobie poświęcone forum posłużyło Brockhampton do werbowania zdolnych artystów, aby utworzyć jeden z gorętszych kolektywów w popie. Umówmy się – 2017 należał do nich. Konkretnie namieszali wydawaniem kolejnych części trylogii „Saturation”, z której to chyba właśnie za drugą należą się najgłośniejsze oklaski. Sprawne połączenie mocnych, południowych brzmień ze słodyczą boy bandowego popu działa tutaj nieziemsko, ale nawet mniejsza z muzyką. Parafrazując jeden z wersów Kevina Abstracta – sam fakt, że istnieją, jest najważniejszy. (Jakub Małaszuk)

Obrazek pozycja 37. Drake - Take Care

37. Drake - Take Care

To ważny album. Świadome przejście Drake’a od stylowych mixtejpów, na których zbudował początkowy kapitał rozpoznawalności i pierwsze świadectwo artystycznego zasięgu - koleś dobiera wokalną personę w zależności od potrzeby i stylistyk suflowanych przez producenta Noah 40 - z którego stał się znany w poprzedniej dekadzie. 

Jest więc na „Take Care” ogromna ambicja i szalona chęć życia - w tytule nawiązanie do Elvisa i jego taking care of business, na okładce wizualizacja pożądanego sukcesu, as long as the outcome is income w otwierającym całość „Over My Dead Body”, obietnica trwania przy fanach w „The Motto” (powracająca w refrenie prośba o wspólne zdjęcie), spektakularna plejada gości (Cash Money, czyli Lil Wayne, tutaj w roli ojca chrzestnego w „HYFR”, Nicki Minaj w powerplayu „Make Me Proud”, rookie z Kanady, czyli The Weeknd w bombastycznym „Crew Love”, Rihanna w utworze tytułowym i przejmującej dumce na dwa serca, dla której to jeden z najbardziej poważnych wykonów w karierze - liderem rankingu imho wciąż „Man Down” pomimo wsiowego Rum bum bum bum) oraz przysłowiowe wychodzenie na swoje (powołanie OVO, zawierzenie w boski plan w porywającym gospelowym tribalizem „Lord Knows”).

Bogactwo „Take Care”, czy też jego gatunkowe rozstrzelenie, pomimo wyraźnej dominacji pościelowego r&b, przytłacza. Sam Drake wydaje się też zmęczony, ale raczej sukcesem i życiem które dopiero przed nim (przestylizowane cover photo), a przecież po „Best I Ever Had” poniosło go jeszcze tyle razy, że chcąc nie chcąc (vide opresyjność mediów internetowych) każdy ma co najmniej kilka obrazków z kolesiem w roli głównej - w zależności od całościowej oceny artysty, mniej lub bardziej żenujących. 

I faktycznie na płycie Drake odważnie wybiega w przyszłość, antycypując wyzwania, problemy i porażki. W „Headlines” zastanawia się czy jego publiczny wizerunek jest bardziej wypracowany czy narzucony. W „Doing It Wrong”, jakby podpatrzonym u, ale bez wokalnej sprawności Ushera, dokumentuje kolejne odrzucenia (we live in a generation of, not being in love, and not being together). W „Cameras” opisuje smutek przeżywania własnego życia przez pryzmat zdjęć publikowanych w social mediach. W „Marvins Room” dokonuje prognozy własnych nałogów, którym z perspektywy czasu niebezpiecznie blisko do banału (romanse, przez to utrata szansy na prawdziwą miłość, wpadka, ukrywanie dziecka i PR-owy kryzys po dissie Pushy w „The Story Of Adidon”). Ten posępny zestaw wątków puentuje równie posępne „Buried Alive”, jakby eulogia wygłoszona przez Kendricka Lamara na temat niezrealizowanego przecież życia równie utalentowanego kolegi. 

To ważny album, bo otwierający sezon kolejnych wydawnictwo Drake’a i jego długiej obecności na listach przebojów oraz cementowanie pozycji w globalnej świadomości (współpraca z Toronto Raptors, mistrzami NBA z zeszłego sezonu, a wcześniej hostowanie All-Star Weekend). (Maciej Lisiecki)

Obrazek pozycja 36. Mount Eerie - A Crow Looked At Me

36. Mount Eerie - A Crow Looked At Me

When real death enters the house, all poetry is dumb – śpiewa Phil Elverum. I ma rację (w tle smutno potakuje Adorno). Poezji – zwłaszcza tradycyjnej – najzwyczajniej w świecie zdarza się nie udźwignąć tematu, bo niepotrzebnie rozcieńcza go okrągłymi metaforami. A w tym konkretnym przypadku temat jest potężny, bo mowa o powolnym, bolesnym umieraniu ukochanej osoby. Co zatem robi Elverum? Elverum chwyta instrumenty w większości należące do zmarłej ukochanej, bierze stare kartki Geneviève, zamyka się w pokoju, w którym po raz ostatni przytulił jej gasnącą twarz do swojej, i śpiewa. Właściwie to melorecytuje, tworzy barely music, pozwalając świadomości na wylanie potoków słów. W surowy, miejscami naturalistyczny sposób opowiada o chorobie, powolnym odchodzeniu i śmierci swojej żony, o relacji z półtoraroczną już córką, lęku przed zapomnieniem choćby drobnego szczegółu dotyczącego Geneviève, o buncie, niezgodzie i bezbrzeżnym smutku. Przez album przewija się fraza You died though w przeróżnych konfiguracjach, jak gdyby Elverum musiał wielokrotnie powiedzieć ją na głos, żeby w końcu w to uwierzyć. 

Teksty uderzają tym mocniej, że śpiewane są w spokojnym, intymnym folkowym stylu przy delikatnym akompaniamencie surowo brzmiącej akustycznej gitary. Utwory snują się więc niespiesznie, a w gardle coraz wyraźniej pęcznieje tłamszony ogrom goryczy. Wreszcie pada: Her absence is a scream saying nothing – Elverum celowo przeciąga słowo scream tak, że na końcu zostaje jedynie szelest. Wtedy już całkowicie zatapiamy się lodowatej pustce. Zresztą nie bez przyczyny Jayson Greene przyrównał ten fragment do przyciśnięcia dłoni do lodu i przytrzymania jej. Z gardła jednak nie wydobywa się żaden krzyk; roztapia się on z bezsilności. 

Nie czas na okrągłe słowa – to moment przeraźliwie dojmującego, obnażonego bólu. Album „A Crow Looked at Me” jest doświadczeniem prawdy. (Karolina Prusiel)

Opis w podsumowaniu 2017 >>

Obrazek pozycja 35. Sun Kil Moon - Benji

35. Sun Kil Moon - Benji

Kiedy w pierwszym utworze na „Benjim” Mark Kozelek obiecuje śpiewać imię swej tragicznie zmarłej kuzynki Carissy przez wszystkie morza, dokładnie po tych słowach, jakby na przypieczętowanie deklaracji, spod jego gitary wypływa przepiękna melodia, kluczowy muzycznie moment całej piosenki. Chwilę później lider Sun Kil Moon z obezwładniającą szczerością przyznaje, że rzeczą, bez jakiej nie mógłby żyć jest miłość swojej matki. Z grobowo poważnego „Truck Driver”, o wujku, który spłonął żywcem we własne urodziny, pozostaje w pamięci szczególnie jedno optymistyczne zdanie: And babies were crying, Kentucky Fried Chicken was served, And that's how he would've wanted it, I'm sure. W „Jim Wise” najważniejsza jest myśl, iż przyjaciel ojca Marka zabił swoją żonę, bo kochał ją zbyt mocno, by pozwolić jej na cierpienie. 

Niezależnie od tego, czy Kozelek śpiewa na tej na wskroś amerykańskiej płycie o kolejnej śmierci, wylicza szczegółowe relacje z płcią przeciwną, począwszy od najmłodszych lat („Dogs”), czy po swojemu snuje refleksje na temat licznych tragedii, mających miejsce w USA („Pray For Newtown”), wszystkie te kawałki pochłania się z ciekawością, niczym najlepsze opowiadania. I nie ma tu u słuchacza mowy o zdystansowaniu się. Albo jesteśmy w nich na całego, albo suniemy przez długą, suchą pustynię folkowego monologu. W przytłaczająco naładowanym treścią utworze „Richard Ramirez Died From The Natural Causes” punktem wyjścia dla strumienia świadomości kompozytora staje się śmierć seryjnego mordercy, terroryzującego USA w latach 80. Naturalny zgon Ramireza w celi więziennej implikuje potok myśli, wznieca iskrę inicjującą eksplozję wspomnień i skojarzeń. Narracja, dialogi i melodie „Micheline” przenoszą nas do paru szczególnych dla autora miejsc i czasów. Zaglądamy do domu Marka, gdzie do drzwi puka opóźniona w rozwoju dziewczynka, jadąc pociągiem patrzymy przez okno na śnieg w szwedzkim Malmo i zastanawiamy się jak to jest czuć coś pomiędzy szczęściem a smutkiem, a w jednym z parków w Los Angeles rozmawiamy z inwalidami wojennymi, karmiąc frytkami gołębie. 

Ex-wokalista Red House Painters ze swoich wspomnień wydobywa zdarzenia prozaiczne i pogodne, tragiczne i smutne, zawsze jednak szczerze poruszające. Sztuka bezpretensjonalnego oddawania hołdu zmarłym udaje się Kozelkowi na „Benjim” wielokrotnie, a partycypowanie w jego zwierzeniach chwyta za duszę niezliczoną ilość razy. Jak sam wyznaje: Nie jestem tym, który się modli, ale tym, który gra i śpiewa. Może to właśnie dlatego. (Łukasz Zwoliński)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 34. Julia Holter - Have You In My Wilderness

34. Julia Holter - Have You In My Wilderness

„Have You In My Wilderness” to najbardziej piosenkowy z dotychczasowych albumów Julii Holter. Artystka ubrała charakterystyczne dla niej eteryczne, ambientowe dźwięki, które znamy z poprzednich krążków: „Tragedy”, „Ekstasis” oraz „Loud City Song” w bardziej określoną, w miarę regularną formę. Zmiana następowała stopniowo – już na przedostatnim albumie utwory miejscami przybierały kształty piosenki, lecz jeszcze wdzięcznie nieokrzesanej, labilnej, mocno oddanej poszukiwaniu faktur i muzycznych odbić przestrzeni (myślę chociażby o żywiołowym, bujnym „In The Green Wild”). Kompozycje zawarte na „Have You In My Wilderness”, mimo większej zwartości, nadal korzystają z free jazzowych oraz psychodelicznych tropów, i bynajmniej nie można odmówić im złożoności.

Album ujmuje już od pierwszych brzdąknięć klawesynu, które rozpoczynają przebojowy utwór „Feel You”. Brzmieniom z epoki Bacha wtórują zwiewne chórki, a następnie długie pociągnięcia gęstych skrzypcowych smyczków i pomrukujący kontrabas w tle. Wszystko to, wraz z perlistym głosem Julii Holter, złoży się na wizytówkę jej czwartego albumu. Nie braknie tam jednak także niespodzianek, np. w postaci gwizdania, dramatycznego werbla i saksofonowej improwizacji w samym środku „Sea Calls Me Home”. Holter pozostaje przy swoim łagodnym i tajemniczym stylu pełnym gracji, uzupełniając go ciepłem rozbujanych melodii pokrewnych Joannie Newsom czy sennemu Beach House. 

Jeśli jest to pustkowie, to z pewnością nie emocjonalne. Zresztą na bezdrożach łatwiej zatopić się w muzyce. (Karolina Prusiel)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 33. Nick Cave & The Bad Seeds - Push The Sky Away

33. Nick Cave & The Bad Seeds - Push The Sky Away

Pomimo że uważam się za wielkiego fana Nicka Cave’a, to nie jestem jednak do końca zachwycony obecną dekadą w jego wykonaniu. Wiem jaki jest kontekst powstawania „Skeleton Tree”, jak i wynikającego z niego po części „Ghosteen”, ale sama świadomość tragedii wokalisty nie musi z automatu wymagać ode mnie koniecznego przeżywania zbytnio egzaltowanych i lekko kiczowatych piosenek z tych albumów. Na całe szczęście jest jednak „Push the Sky Away”, gdzie proporcje zostały wyważone idealnie, emocjonalność nie przysłania treści a zespół odnalazł swoją drogę po odejściu Micka Harveya. Zespół po dość rozbudowanych („Abbatoir...”) i intensywnych („Dig!...”) latach zerowych postawił zdecydowanie na minimalizm, być może prostsze środki, ale też maksymalną intensywność, co szczególnie potwierdziły koncerty w naszym kraju.

 Materiał z „Push the Sky Away” nie odstawał ani trochę od największych klasyków zespołu, a fenomenalne „Jubilee Street” (wspaniała post-rockowa kulminacja, bez zbędnego zadęcia i z pięknymi gospeedowymi smykami) walczyło jak równy z równym z „Tender Prey”. Basowe dudnienie „We Real Cool” powodowało drżenie ziemi i ukazywało wszechstronność zespołu. „We No Who U R” i tytułowy zamykacz były równie ładnym odetchnieniem co „Into My Arms”. „Push the Sky Away” nie traci jednak swojej siły jako album studyjny, gdzie „Mermaids” jest tym czym mogły być następne płyty, zaś youngowski „Higgs Boson Blues” jest na tyle abstrakcyjną podróżą muzyczną, że treściowo rozpościera się pomiędzy Roberta Johnsona a Miley Cyrus. Z dzisiejszej perspektywy „Push the Sky Away” wydaje się dość standardowym wyborem Cave’a, ale zdecydowane postawienie na materiał w stylu „No More Shall We Part” wyznaczyło drogę, którą zespół obiera do dzisiaj. Co przy mojej dziwnej niechęci do następców: dla fanów pewnie okazało się najlepszym możliwym wyjściem. (Mateusz Mika)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 32. Low - Double Negative

32. Low - Double Negative

Przez długi czas kojarzyłem Low wyłącznie z „I Could Live in Hope”, które przyjemnie usmutniały mi wieczory, gdy miałem dwadzieścia-dwadzieścia jeden lat. Przyznaję, że gdy pierwszy raz słuchałem „Lullaby”, oko się zaszkliło, a serce załomotało trochę mocniej. Później jednak zespół Low zniknął mi z oczu, wracając dopiero z „Double Negative”. Mając w pamięci kojący, ale mimo wszystko zasmucający slowcore, byłem w niemałym szoku, gdy skończyłem odsłuch „Dancing and Blood” – czy to Andy Stott nauczył się gry na gitarze, ale jednocześnie nie zapomniał o swoich techno korzeniach? „Double Negative” to wciąż slowcore, ale podany zupełnie inaczej niż wczesne dokonania grupy – choć rozmyte, jedwabiste gitary, ciepłe basy i powolne rytmy cały czas są podstawą kompozycji, to jednak na pierwszy plan wysuwają się glitche i szumy, sekundami ocierające się o harsh noise. Mimo sporych ilości przywodzących na myśl lód trzasków, „Double Negative” to płyta bardzo ciepła; coś na kształt leniwego roztopu, gdy spod warstwy śniegu wychodzą pierwsze przebiśniegi. (Damian Kowal)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 31. MGMT - Little Dark Age

31. MGMT - Little Dark Age

Pamiętam, że w czasach licealnych byłam wręcz zakochana w „Oracular Spectacular”. Do premiery drugiego albumu MGMT, „Congratulations”, zachwyt trochę minął, a później na wiele lat zapomniałam o duecie uznając, że była to raczej młodzieńcza zajawka niż zachwyt nad proponowaną przez nich muzyką. Nie pomógł też kontakt z płytą zatytułowaną po prostu „MGMT”, która wydała mi się niesamowicie nudna i przeciętna - na tyle, że już w ogóle nie interesowało mnie, co ta dwójka ma do zaproponowania. Nic nie wskazywało więc na to, że wraz z kolejnym wydawnictwem mój entuzjazm wróci, na dodatek ze zdwojoną siłą. Właściwie, nowego materiału nie byłam w ogóle ciekawa. Tak naprawdę, włączyłam „Little Dark Age” tylko z dziennikarskiego obowiązku, ale gdy już włączyłam - przepadłam.

MGMT to zdecydowanie największe zaskoczenie minionej dekady, a jednocześnie dowód na to, że świetne płyty wcale nie muszą być nowatorskie. Na „Little Dark Age” nie mamy żadnych nowych chwytów. Przeciwnie, to hołd dla lat 80-tych i ukłon w stronę wszystkiego, co sprawiło, że wydają się one tak kolorowe. Tyle tylko, że ostatni krążek MGMT wspomniane kolory przykrywa sepią, odrobinę je przymula, dzięki czemu proponowane przez duet brzmienie jawi się jako nostalgiczne, momentami nawet duchologiczne. Owszem, jest przebojowe i chwytliwe, ale jednocześnie sprawia wrażenie zarejestrowanego lata temu i zakopanego wśród kaset VHS gdzieś na strychu. Tego typu dźwiękom towarzyszą bardziej osobiste teksty - nie dziwi więc wniosek Pawła Ćwiklińskiego, który stwierdza, że jeśli „Oracular Spectacular” było dla MGMT swoistym okresem beztroskiego dzieciństwa, to ich najnowszy krążek stanowi zapis pierwszych kryzysów życia dorosłego. Zaskakujące, ale wygląda na to, że dojrzałam wraz z MGMT. (Emilia Stachowska)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 30. Swans - To Be Kind

30. Swans - To Be Kind

Sukces odrodzonego Swans to być może największe zaskoczenie obecnej dekady. Noise'owy zespół, który nieobecny przez długie 14 lat próbuje nagle odświeżyć coś tak skostniałego i zmanieryzowanego jak post-rock. Na papierze brzmi to jak przepis na gigantyczną klapę. Rzeczywistość okazała się jednak całkowicie inna - zespół zbierał najwyższe oceny nawet na typowo popowych serwisach, a samo Swans nigdy w swojej historii nie było tak popularne jak teraz. Żeby w pełni zrozumieć jak to się stało należałoby wybrać się na koncert. I uzbroić się w cierpliwość. 

W czasach szybkiej konsumpcji kultury uczestniczenie w dwugodzinnych płytach/spektaklach Giry to pewnego rodzaju wyrzeczenie, zaakceptowanie dłużyzn, wyciszenie hałasem. Przypomina długą medytację, która wynagradza swoistym katharsis. Duchowość przejawia się w muzyce Swans w absolutnie każdym aspekcie. Przypomina swojego rodzaju alternatywną i pogańską mszę, gdzie Gira niczym natchniony prorok macha rękami i wskazuje ludziom drogę. Tworzy swoisty krąg wyznawców i nalega, żeby wygłaszać modły do słońca w „Bring the Sun”. Każe ludziom słuchać dziesięć minut jednego motywu, nieustannego męczenia instrumentów do nieprzytomności. Wygłasza na zmianę hasła ze słowami hallelujah i fuck. Znowu każe czekać, odpoczywać. Piano-Forte, ponownie. 

Na papierze brzmi to jak przepis na gigantyczną klapę. Rzeczywistość okazała się jednak całkowicie inna. (Mateusz Mika)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 29. Ariel Pink - pom pom

29. Ariel Pink - pom pom

Ariel otrzaskał się już wcześniej z produkcją odległą od skrajnego lo-fi i mógł zacząć po „Before Today” bardziej mainstreamową karierę. Mógł, ale nie chciał. „pom pom” z 2014 już ostatecznie potwierdziło, że artysta ten nie potrafi się rozstać ze swoim charakterystycznym przymglonym, piwnicznym brzmieniem, onirycznymi melodiami i patchworkowym songwritingiem. Ten facet chyba po prostu jest mistrzem w takiej stylistyce i dobrze zrobił zanurzając się na powrót w najbardziej przedziwnych muzycznych majakach. Co ciekawe nawet przy tak dużym eklektyzmie, jaki tu prezentuje, był w stanie wpuścić trzy utwory na naszą listę singli z tamtego roku (w tym dwa w pierwszej piątce). „Black Ballerina”, „Put Your Number In My Phone” i „Not Enough Violence” to piosenki jednocześnie zabójczo melodyjne i dziwnie obskurne. Takie pełne paradoksów jest całe „pom pom”. Ariel ani na moment nie przestaje bawić się pastiszem, sięgając po różne wzorce najbardziej kiczowatej muzyki lat 80, ale nie tylko. Czasem jest jak Tarantino, gdy ten przesadza ze stylizacją w swoich filmach i wkracza w rejony comedy rocka. Krótsze utwory brzmią tu wręcz jak jingle reklamowe z alternatywnej przeszłości, albo raczej serie jingli, bo Ariel lubi ucinać kawałki w połowie i zszywać je z zupełnie innymi pomysłami na melodie. Artyście udało się ostatecznie poupychać na krążku równie wiele inspiracji co na progresywnym „Worn Copy”. Jakbym miał wybrać jedną tylko płytę Pinka z tej dekady, to zdecydowanie wygrałby u mnie ten właśnie szalony, bałaganiarsko uroczy zestaw. (Michał Weicher)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 28. Danny Brown - Atrocity Exhibition

28. Danny Brown - Atrocity Exhibition

Po Brownie spodziewano się rzeczy dużych, ale… chyba nie aż tak. „Atroxity Exhibition” może śmiało rościć sobie prawa do miana najbardziej ambitnej płyty hip-hopowej dekady, nawet, jeśli u konkurencji majaczą się tytuły pokroju „To Pimp a Butterfly” i „My Beautiful Dark Twisted Fantasy”. Paradoksalnie, ogromną przewagę daje temu albumowi to, że nie brzmi jak hip-hop, a przynajmniej nie jak hip-hop, do którego słuchania przywykliśmy. Krautrockowe sample wplecione w powykręcane beaty już na samym początku ostrzegają, że łatwo nie będzie. I faktycznie, później jest jeszcze gorzej. „Atrocity Exhibition” brzmi jak hip-hopowa wariacja na temat sesji studyjnych „Antichrist Superstar” Marilyna Mansona, ale raczej nie uświadczymy tu opowieści o procesie twórczym. Zamiast tego niekomfortowo długie urywki śmieszno-strasznego ciągu narkotykowego: tempo przyspiesza, lista wspominanych używek staje się coraz większa i większa, w końcu pozostaje jedna ogromna zasysająca dziura, która prowadzi do punktu wyjścia. Od czwartego albumu Danny’ego nie można się oderwać, jest fascynujący storytellingowo, przeraża poziomem detali (Paul White nie szczędzi nam chwytliwych udziwnień), zadaje zbyt dużo pytań i nie daje niemal żadnej satysfakcjonującej odpowiedzi. Nie o satysfakcję tu wszak chodzi – kto miał okazję zderzyć się chociażby z „Ain’t It Funny” potwierdzi, że najmocniejszą stroną tej płyty jest sposób, w jaki prowadzi w kierunku wielkiej niewiadomej, aniżeli w kierunku wielkiego oświecenia. 

Curtis i Ballard najpewniej słuchają teraz „Atrocity Exhibition” gdzieś daleko i szepczą zdumione holy fucking shit po nosem. Holy fucking shit, indeed. (Paweł Ćwikliński)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 27. Beach House - Bloom

27. Beach House - Bloom

Beach House często chwali się za śliczne kompozycje i równie często gani za koszmarne nudziarstwo. Gdybym starał się być obiektywny, to napisałbym coś w rodzaju prawda leży gdzieś pośrodku, ale „Bloom” wylądowało na 27. MIEJSCU listy NAJLEPSZYCH ALBUMÓW DEKADY, więc nie mam najmniejszej ochoty tracić czasu na obiektywność. Czwarty album studyjny w karierze duetu to prawdopodobnie najpiękniejsza płyta zespołu, który na wydawanie pięknych rzeczy mógłby mieć monopol. Podręcznikowy przykład tego, jak łączyć subtelną prostotę z podniosłymi aranżacjami, czego olśniewająca struktura otwierającego album „Myth” jest tylko jednym z jedenastu przykładów – od samego początku do wieńczącego całość „Wherever You Go” jesteśmy przez Victorię i Alexa wiedzeni delikatną syntezatorową magią, którą wielokrotnie próbowano skopiować i nic z tego kopiowania zazwyczaj nie wychodziło. A że wszystko może zlewać się w jedno? Kogo to obchodzi, skoro to muzyka na poziomie, jakiego wszyscy początkujący sypialniani twórcy dream popowi chcieliby w życiu choć raz dotknąć? (Paweł Ćwikliński)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 26. Cloud Nothings - Attack on Memory

26. Cloud Nothings - Attack on Memory

Ilekroć myślę o „Attack on Memory”, przed oczami staje mi recenzja tego albumu napisana przez jednego z użytkowników portalu RateYourMusic: It's a record about a dude in his mid-20s who is terribly aware of his own mortality, who is so disillusioned with society and disappointed with his own lack of accomplishments that he ends up procrastinating his entire fucking life away. Of course I fucking like it.. Te niespełna 270 znaków idealnie charakteryzuje najbardziej znany album Cloud Nothings, który zresztą okazał się być ich przepustką na sceny światowych festiwali. To zresztą śmieszne, że Dylan Baldi zaistniał w szerszej świadomości, gdy zaczął wyśpiewywać swoją własną wersję wersu dwadzieściakilka lat, niczego nie dokonałem, dwadzieściakilka lat, żadnych na przyszłość planów.

Wkurw, rozpacz, beznadzieja, niepewność – wszystkie wymienione emocje spotykają się w tych ośmiu utworach z pogranicza post-hc, emo, pop punku i najntisowego amerykańskiego indie. Sprawujący pieczę nad rejestracją całości Steve Albini może i grał non stop w Scrabble lub czytał „The Economist” podczas prac nad płytą, ale i tak słychać, że pokręcił gałkami w swój sposób, bo brud gitar oraz melodyjność partii przecinają się we właściwym punkcie. Zdaję sobie sprawę z tego, że uwagę słuchacza przykuwają przede wszystkim dwa pierwsze utwory – rozdzierające „No Future, No Past” oraz dziewięciominutowe, nakręcające się „Wasted Days”, które stanowią tę bardziej dojrzałą część płyty, jednak sam zawsze szczególnie doceniałem te trochę naiwne hity w postacie „Stay Useless”, „Our Plans” i „Cut You”. I chociaż Baldi nigdy nie narzekał na brak pomysłów – od wydania „Attack on Memory” Cloud Nothings wypuściło sześć mniej lub bardziej hałaśliwie przebojowych albumów, a na ten rok zaplanowany jest kolejny krążek – jednak jestem zdania, że na żadnym późniejszym wydawnictwie nie przeskoczył tej półgodzinnej, ośmioutworowej, niezwykle wysoko zawieszonej poprzeczki. (Marcin Małecki)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 25. Tame Impala - Lonerism

25. Tame Impala - Lonerism

Lonerism is a state of being alone embraced by mostly schizoids, weirdos, outcasts, loners, ninjas, shaolin heros, and geeks – twierdzi miejski słownik. Taki opis zdaje się idealnie pasować do drugiego krążka Kevina Parkera (poza tym, że nie mam bladego pojęcia o chińskich sztukach walki ani o japońskich agentach). „Lonerism” to krążek bardzo wsobny, skupiony na przeżywaniu samotności odmienianej przez przypadki. Także tej w tłumie, jak w pachnącym Doorsami utworze „Keep On Lying”, do którego Parker sugestywnie domontował (od)głosy z ulicy. I pewnie dałoby się być above it, tylko akurat tak się składa, że to cholernie trudne. 

Skoro już jesteśmy przy openerze... Zapętlone gotta be above it niebezpiecznie sugeruje zbliżające się przaśne uderzenie w stylu wygrzebanego z czeluści niepamięci Serja Tankiana. Utwór przeradza się jednak oparty na jednostajnej perkusji kawałek korzeniami sięgający późnych lat 60., z dodatkiem nowej kolorystyki (syntezatory, przestery). W świecie wielobarwnych hologramów umacnia nas „Endors Toi” (tu ujawnił się paryski epizod Parkera), które kusi reverbami i phaserami. Począwszy od pierwszego singla, silnie beatlesowskiego z ducha „Apocalypse Dreams” Parker najwyraźniej wychodzi z założenia, że „wpadająca w ucho melodia” – jeśli już w ogóle ma się pojawić – niekoniecznie musi znajdować się w okolicy tradycyjnego refrenu. Muzyk rozkłada zatem klasyczną formę piosenkową i po swojemu składa te klocki na nowo. Nierzadko funkcję wabika przyciągającego słuchacza pełni za to bardzo charakterystyczny zapętlony riff, tak jak np. w „Mind Mischief” czy także potem w „The Less I Know The Better” z następnej płyty. Najbardziej rytmiczny na drugim albumie TI „Elephant” kusi rozedrganymi, masywnymi pasażami, a brudzące harmonię syntezatory pokrywają brzmienie paradoksalnie ożywczą śniedzią. Piosenkowa forma ostała się przede wszystkim w trzecim singlu – „Feels Like We Only Go Backwards”. Pod koniec płyty synthowe preludium z gitarowym popisem wprowadza punkt kulminacyjny – bardzo obfity, bo zbierający wszystkie poprzednie doświadczenia utwór, który trwa jeszcze dłużej niż trzykrotne przeczytanie jego tytułu: „Nothing That Has Happened So Far Has Been Anything We Could Control”. Stawkę zamyka nihilistyczne „Sun's Coming Up” z prostym um pa pa na pianie, do którego zupełnym zbiegiem okoliczności wkradają się elementy harmonii „Apocalypse Dreams”. 

Od Flaming Lips czy największych rockowych piosenkopisarzy (ekhm, Lennon, ekhm) Parker pożyczył linie melodyczne budowane na prostych sekwencjach, jednak wyłącznie po to, aby wprowadzić vintage'owe brzmienie w przyszłość. Muzyk wyciąga syntezatory na pierwszy plan, zalewając wokale feerią barw i tekstur. Sprawnie korzysta też z dobrodziejstw inżynierii dźwięku, pozwalając melodiom wędrować po słuchawkach (o świetnym masteringu nie wspominając). Synthowe plastyczne pejzaże pełne pogłosu i tłusty bas wspólnie budują przepastne przestrzenie, w których chce się zostać na dłużej. 

Na „Lonerism” Parker wcale nie idzie backwards – przeciwnie, wynajduje nową jakość, torując drogę dla kolejnych eksperymentów z psychodelicznym rockiem pod szyldem Tame Impala. Nie ma apokalipsy, jest drugi początek. (Karolina Prusiel)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 24. Lorde - Melodrama

24. Lorde - Melodrama

Na palcach jednej ręki byłbym w stanie zliczyć artystki, które w ostatniej dekadzie sprawiły, że z wrażenia przecierałem uszy, chciałem padać na kolana czy krzyczeć z zachwytu. Na palcach jednej ręki mógłby też policzyć płyty z ostatniej dekady, które zapewniły mi kilka bezsennych nocy, bo tak prosiły o kolejny odsłuch. W prywatnym rankingu „Melodrama” umieściłem na najwyższym stopniu podium. I to bezapelacyjnie i bez żadnych wątpliwości. 

Lorde wypuszczając swój drugi album miała dwadzieścia lat. Jej muzyczna świadomość jednak znajdowała się na zdecydowanie wyższym poziomie niż artystek o kilkanaście lat starszych. Lorde, wraz z Jackiem Antonoffem, zaproponowała ambitny pop, w którym przebojowość styka się z tym, co wywołuje ciarki i wzruszenie. Lirycznie było to wprawdzie momentami naiwne, tylko kto nie był naiwny w wieku dwudziestu lat? Zresztą i tak było to mądrzejsze niż np. większość współczesnych seriali o problemach młodych ludzi. Doskonale rozumiem tych, którzy uważają, że „Melodrama” to taki album, który i starszym pozwala odkryć na nowo czy zrozumieć pewien etap życia i przejrzeć się w nim jeszcze raz. 

Nie pozbyłbym się ani jednej sekundy z płyty, bo to dla mnie kwintesencja muzycznej doskonałości. Jeden z moich znajomych, który wręcz alergicznie reaguje na wszystkie młode artystki pop, stwierdził: nawet fajne, bo ta Lorde nie wyje i to też jest jakaś zaleta. Na półce z płytami umieściłem krążek tuż obok Kate Bush i gdyby nie pewne „reguły” jakie tam obowiązują, stykałby się z „Hounds of Love”. (Michał Stępniak)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 23. Kanye West - Yeezus

23. Kanye West - Yeezus

Pamiętam kiedy pierwszy raz usłyszałam „Yeezusa” jakby to było wczoraj. Jeszcze wtedy przekonana, że słucham jedynej słusznej i prawdziwej muzyki, nie byłam świadoma bezgranicznej mocy twórczości. Właśnie wtedy w kuchni w mieszkaniu pełnym bliskich mi osób z laptopa postawionego na podłodze zaczęły się wydobywać te dziwne dźwięki. Okazały się one utworem „I Am A God”. Pomyślałam wtedy: dziwne i niepokojące, a jednocześnie ciekawe i dobre.

Teraz, z biegiem lat, uważam „Yeezus” za jeden z najlepszych albumów Kanye Westa, a także albumów muzyki współczesnej w ogóle. Jest po prostu odjechany, brzmi bardzo eksperymentalnie. Czasem mam wręcz wrażenie, że Kanye usiadł i po kolei naciskał wszystkie przyciski, żeby zobaczyć co się stanie, jak to będzie brzmiało. Chciał też nieco uciec od klasycznego rapu. Już „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” (w mojej opinii jego najlepsze dzieło) brzmiało inaczej, ale wciąż pozostało osadzone w ramach gatunku. „Yeezus” wychodzi poza nie, bo atmosferę albumu tworzą głównie przestery, szumy, dziwne rozwiązania rytmiczne, energiczny rap Kanye i nietuzinkowe sample. 

Brzmienie to nierzadko bywa nazywane wręcz „punk rapem” i coś w tym jest. Niektóre z utworów („Black Skinhead” czy „New Slaves”) swoją energią nastrajają do walki. Najspokojniejsze wydaje się „Bound 2”, chociaż nie ustępuje ono w nowatorstwie. Zdecydowanie nie jest to materiał przyjemny dla ucha, służy raczej do kwestionowania zastanych „limitów oraz granic” muzyki. Odpowiedzialne za to są głównie sample, które w pewnych momentach wręcz się gromadzą, tworząc nową jakość. Najciekawsze z nich to „Gyöngyhajú Lány” Omegi, „Strange Fruit” Niny Simone czy „Feminine” Arki. Używanie sampli bywa według niektórych kontrowersyjne, bo powoduje wtórność w muzyce. Nic bardziej mylnego, jeśli są one wykorzystane w taki sposób jak na „Yeezus”, tworzą zupełnie nową jakość.

Zawartość albumu świetnie broni się jako całość, ale najbardziej intrygujące wydają się „I Am A God” (wielce niepokojące), „New Slaves” (sprawia psychodeliczne wrażenie z użyciem Omegi), „Blood On The Leaves” (świetne wykorzystanie Niny Simone) i „Bound 2” (nieco nostalgiczna wycieczka muzyczna, która bierze dziwny zakręt).

Całość „Yeezusa” jest wyjątkowo absorbująca dla słuchacza, a użyte środki tworzą dość surową, dziwną atmosferę, która fascynuje. Sama nie wiem czy mogłabym określić ten album jako „przeprodukowany” czy „niedoprodukowany”. Może właśnie taki - spędzający sen z powiek recenzentom - ma być? W porównaniu do tego, kolejne projekty Kanye wydają się naprawdę nijakie. (Oliwia Jaroń)

Dyskusja na temat albumu >>

Obrazek pozycja 22. My Bloody Valentine - m b v

22. My Bloody Valentine - m b v

Kevin Shields przez długi czas wspominał, że niebawem wypuści kolejny album My Bloody Valentine – trwało to tak długo, że większość fanów przestała wierzyć, że to kiedykolwiek nastąpi. Gdy 2 lutego 2013, po dwudziestu jeden latach, dwóch miesiącach i dwudziestu dziewięciu dniach od momentu wydania „Loveless”, facebookowy profil MBV ogłosił znienacka, że trzeci album grupy ma premierę właśnie w tej chwili, słuchacze z całego świata rzucili się do sprawdzania, czy „m b v” dorównuje jakością swojemu legendarnemu poprzednikowi. Nic więc dziwnego, że w krótkim czasie strona zespołu padła w wyniku przeciążenia. Efekt końcowy wieloletniego cyzelowania poszczególnych dźwięków przez Shieldsa był jednak warty czekania przez dwie dekady, a tym bardziej przez kilka godzin, licząc na to, że witryna http://mybloodyvalentine.org wróci wreszcie z internetowego niebytu.

Przez osiem lat, które upłynęły od opublikowania „m b v”, z nowymi albumami powrócili Ride, Slowdive, Lush (wprawdzie zaledwie z EP-ką, ale jednak), Hum, Duster, Suede, Pixies, Blur czy nawet Edyta Bartosiewicz – jedynie Maciej Cieślak nadal chowa w swoich archiwach ostateczną wersję „Come November”. Ale i tak biorąc pod uwagę wszystkie wspomniane powroty, My Bloody Valentine na „m b v” prezentowali naturalne przedłużenie swojej dotychczasowej artystycznej drogi – przez niektórych zresztą określane niepotrzebnym eksplorowaniem tego, co było na „Loveless” (moim zdaniem, gdyby Shields chciał zagrać krytykom na nosie, rozpocząłby płytę od „who sees you”, którego perkusyjny początek brzmi wręcz jak wykrzywiona parafraza charakterystycznego nabicia w „Only Shallow”) – dokładając również do tego kolejne, zaskakujące i niespotykane dotąd elementy. Wyciszone, mgiełkowe „is this and yes”, kakofoniczne, stale nawarstwiające się „nothing is”, „wonder 2”, którego charakter można określić „Muzyką dla pasów startowych” czy niesamowicie przebojowe „new you” – wszystkie te utwory stanowią nowy trop na dźwiękowej mapie MBV, a przy tym wspólnie składają się w pięknie płynącą całość.

Od 2013 roku Kevin Shields zdążył zapowiedzieć kilka EP-ek i czwarty album grupy, które miały się ukazać lada moment, ale oczywiście nic takiego nie nastąpiło. Wizja następnych 14 lat oczekiwania jest w związku z tym przerażająca i nieznośna jednocześnie. Być może najlepiej jest przestać o tym myśleć: sam liczę na to, że po prostu któregoś dnia znowu jak grom z jasnego nieba gruchnie informacja, że My Bloody Valentine kolejny raz przechytrzyło wszystkich i wynalazło siebie na nowo, tak jak stało się to 2 lutego 2013 roku. (Marcin Małecki)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 21. Arcade Fire - The Suburbs

21. Arcade Fire - The Suburbs

Istniała pewna obawa, że określanie Arcade Fire jako następców U2 będzie jak najbardziej adekwatne. Wypełnianie stadionów, irytujące refreny i podejrzany patos w żaden sposób nie stały się jednak wyznacznikiem Kanadyjczyków. „The Suburbs” potwierdziło, że talent do pisania fajnych, świetnie zaaranżowanych piosenek utrzymuje się u Arcade Fire na wysokim poziomie. 

Recepta na sukces nie była trudna, choć niekoniecznie oczywista – zespół zniknął na dwa lata, materiał przygotowywał w domu, a inspiracji szukał w miejscach znanych z dzieciństwa. Nie ma tu rozmachu kojarzonego z poprzednimi płytami, nieprzewidywalność też schowała się na dalszy plan. A i nie jest też specjalnie oryginalnie, bo w „The Suburbs” chodziło raczej o piosenki w tradycyjnym tego słowa rozumieniu, nie zaś o jakieś dziwactwa. Jeśli jednak w czasie odsłuchu na myśl przychodzą takie podobieństwa jak Neil Young, Bruce Springsteen czy przede wszystkim David Bowie, to przecież źle być nie mogło. Ktoś kto uznał, że Arcade Fire przestało go obchodzić po dwóch pierwszych albumach, wiele tracił. (Michał Stępniak)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 20. Gang Gang Dance - Eye Contact

20. Gang Gang Dance - Eye Contact

Po „Saint Dymphna” narobiłem sobie apetytu. Pamiętam, że mocno ten album katowałem w 2009 na pierwszym roku studiów. „MindKilla”, które wyszło w 2011 jako singiel zapowiadający kolejną płytę jeszcze bardziej mnie utwierdziło w przekonaniu, że warto czekać na nowy materiał, że tym razem może być to coś w okolicach dziesiątkowych. Marzyłem o tym, by każdy utwór był tak intensywny, progresywny i eklektyczny jak „MindKilla”. I wiecie co? Poza interludiami, rzeczywiście każdy indeks na „Eye Contact” jest tak samo dobry jak ten kawałek. To serio jest jedne z najlepszych połączeń world music, rocka, elektroniki, funku i psychodelii od czasu „Remain In Light”. „Adult Goth”, „Chinese High”, „Thru And Thru” iskrzą się dokładnie tymi samymi atrybutami co wspomniany wielopiętrowy singiel. 

Krążek produkcyjnie sprawia wrażenie blockbustera. W dekadzie, w której wiele najlepszych płyt reprezentuje skromne, bedroomowe, lo-fi brzmienie (patrz „Blonde”, chillwave, indie pop, James Blake) i introwersję, „Eye Contact” jest bogatą wielkomiejską narracją. Jest niczym nocna przechadzka przez przesyconą licznymi barwami i kształtami banerozy ulicę Shibuya. To potężna muzyczna manifestacja globalnej wioski, nieskrępowana artystycznie, pulsująca różnorodnością. To też genialny songwriting i świetna robota za stołem mikserskim, by różne zapędy artystyczne połączyć w płynny sposób. Zderzane przez zespół już wcześniej odległe od siebie gatunki, takie jak shoegaze i synth-pop, electropop i art rock nie dawały nigdy przedtem aż tak monolitycznej formy jak w przypadku „Eye Contact”. 

PS. Moment erupcji na wysokości 6:15 monumentalnego openera pozostanie dla mnie jedną z najlepszych, najbardziej magicznych chwil dekady. (Michał Weicher)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 19. Mac DeMarco - Salad Days

19. Mac DeMarco - Salad Days

Poza nurtem rzeczy wizjonerskich i zaangażowanych zawsze dzieją się w muzyce rzeczy uroczo bez znaczenia. W połowie minionej dekady mieliśmy na tym polu w czym przebierać: Kurt Vile, Real Estate, Ducktails, Julian Lynch czy Beach Fossils co rusz wykuwali fajne płyty. Ale tylko jedna postać stała się swego rodzaju ikoną. Z perspektywy czasu łatwo zapomnieć jak dobre płyty nagrywał Mac Demarco do 2017 roku włącznie, bynajmniej nie dlatego, że puste i płaskie „Here Comes the Cowboy” przekreśliło cały jego muzyczny dorobek. Chodzi raczej o fakt, że Mac Demarco funkcjonował równocześnie jako pewien bardzo chwytliwy wówczas (i żywy do dziś) archetyp lifestyle’owy. A jako że slackerski (musiało paść to słowo) jangle pop (musiały paść te słowa) jest z definicji muzyką nie wywołującą odcisków na duszy, to i szybko właśnie ta wizerunkowa część układanki zaczęła dominować, a z czasem – ciążyć. Tylko ciążyć jemu czy nam? Powrót do „Salad Days” brzmi dokładnie tak, jak pamiętamy: tytułowy kawałek we wspaniały sposób nie zapewnia żadnych uniesień, „Chamber of Reflection” cudownie nie zmusza do refleksji, a pozostałe utwory nie proszą o zapamiętanie ich tytułów. A i tak płyta leci już pół dnia i trudno wymyślić, co mogłoby lecieć jako następne. (Artur Kiela)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 18. Death Grips - The Money Store

18. Death Grips - The Money Store

Dalek w punkowym wydaniu. A jakże! Death Grips szokowało i waliło po mordzie z zaskoczenia. Death Grips musiał jednocześnie stać się memem. Rok po wydaniu „Exmilitary” pojawia się jeszcze lepsze „The Money Store” i podnosi granicę absurdu i brudu w muzyce popularnej – szczególnie w hip hopie (aye, aye). To jest na serio? To jest dla beki? O co w tym chodzi? Afroamerykanin z pentagramem na klacie miota się po całej scenie i wrzeszczy do mikrofonu w rytm punkowej perkusji i nieokrzesanych, chociaż skocznych synthów. Gdzie w tym flow? No i te teksty. Normalnie Gaga can't handle thit shit. Operując w 2012 na death-gripsowym pułapie absurdu, balansowało się tym samym na cienkiej linii. Można było zostać uznanym za geniusza lub kretyna. Triu przypadło w udziale to pierwsze. Było to jednak specyficzne poczucie geniuszu w stosunku, do którego Death Grips pozostawali noided. Ciężko natomiast zarzucić im, że nie zrealizowali swojej misji w sposób należyty. Teachin' bitches how to swim - krzyczał MC Ride w „Hackerze”. Specyficzny sposób na wyrażenie proroczego stwierdzenia o tym, jak duży wpływ wywrze grupa na kolejnych muzycznych zapaleńców. I chociaż na żadnym przyszłym albumie trio nie dorównało już poziomowi „The Money Store”, nie można mieć im tego za złe. Sami wszak nie zdołali zakwestionować tym sposobem wybitności rzeczonego albumu. (Grzegorz Mirczak)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 17. Carly Rae Jepsen - E•MO•TION

17. Carly Rae Jepsen - E•MO•TION

„E•MO•TION” to dla mnie „Fever” lat dziesiątych XXI wieku. W zasadzie mógłbym na tym stwierdzeniu zakończyć: mamy tutaj przecież sytuację, gdy artystka postrzegana wyłącznie przez pryzmat swojego wielkiego hitu („I Should Be So Lucky” lub ”Spinning Around”, wybierzcie sobie sami) nagrywa album, który nie tylko składa się z nośnych, przebojowych kompozycji skrojonych pod rotacje stacji radiowych na całym świecie, ale także jest świetnie zbudowaną całością pokazującą różne twarze wspomnianej piosenkarki oraz jej umiejętność do trzymania ręki na pulsie. Zredukowanie trzeciego krążka Carly Rae Jepsen wyłącznie do bycia współczesnym odpowiednikiem ósmej płyty Kylie byłoby jednak zdecydowanym uproszczeniem i spłyceniem.

Singlowe „I Realy Like You” czy „Run Away With Me” szybko odnalazły wśród internautów uznanie jako świetny materiał do memów i, tak jak pisałem przy okazji opisu „Call Me Maybe”, im również udało się wyjść zwycięsko z tej potyczki – raczej nie są to utwory postrzegane wyłącznie przez pryzmat internetowych żartów, jak to się stało chociażby z „Africą” Toto. Oprócz tego mamy tu balladowe „All That”, „Warm Blood”, które – jak pisał Wojtek Michalski w naszym singlowym podsumowaniu 2015 – świetnie sprawdziłoby się na soundtracku do „Drive”, kojarzące się nieco z Cindy Lauper „Boy Problems”, po prostu banger za bangerem. Trudno temu się dziwić, gdy spojrzy się na listę współpracowników: Sia, Peter Svensson z The Cardigans, Dev Hynes z Blood Orange, Rostam (wówczas jeszcze) z Vampire Weekend, Greg Kurstin z The Bird and the Bee…

Wspólnymi siłami stworzyli oni nie tylko dwanaście kompozycji, które składają się na bezbłędne „E•MO•TION”, ale także dodatkowe pięć indeksów z wersji deluxe, a także osiem bisajdów wydanych w formie EP-ki – w efekcie wszystkie 25 utworów powstałych przy okazji pracy nad następcą „Kiss” stanowią przykład perfekcyjnego popu. Nie tak dawno robiłem przelot przez całą dyskografię Kylie Minogue z uwzględnieniem stron B singli i utworów niewydanych, i śmiem stwierdzić, że zostawione gdzieś na boku średniaki nawet na wysokości „Fever” i „Body Language” były zauważalnie gorsze od najsłabszych utworów nagranych z myślą o „E•MO•TION”. Nic zatem dziwnego, że z takim współczynnikiem jakości trzecia płyta Carly Rae Jepsen musiała się znaleźć wysoko w naszym podsumowaniu dekady i że zawędrowała aż na siedemnaste miejsce. (Marcin Małecki)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 16. Frank Ocean - Blonde

16. Frank Ocean - Blonde

Dobrym wstępem do rozważań na ten temat będzie zacytowanie Quebo: Chcę ją zarazić rapem, nauczyć „Blonde” na pamięć. Coś w tym musi być.

Przede wszystkim w twórczości Franka ujmuje wrażliwość, a wręcz hiperwrażliwość. Bardzo przemawia do mnie taki ładunek emocjonalny i wielokrotnie „Blonde” towarzyszyło mi w płaczliwych chwilach. Mam wrażenie, że Franka Ocean nie słucha się, kiedy jest się wesołym – albo są to łzy, albo kontemplacja wszechświata, naszego życia czy roztkliwianie się na temat minionej miłości. Świetnym potwierdzeniem moich słów jest wers z otwierającego płytę utworu, „Nikes” – Rain, glitter, rain, glitter. Właśnie tak można opowiedzieć w minimalistyczny sposób o jego twórczości.

Zdecydowanie moimi ulubionymi punktami „Blonde” są „Pink + White”, które daje ciepłe uczucie R&B z początku wieku. „Self Control” przoduje natomiast w emocjach, za co odpowiada głównie wokal, chociaż współodpowiedzialne za to są minimalistyczne tło oraz warstwa tekstowa. Równie piękne i przejmujące jest „Godspeed”, które momentami sięga do brzmienia gospelu. Nie można też zapomnieć o „Solo (reprise)” z gościnnym udziałem Andre 3000, które nie dość, że zaskakuje swoją nagłością, to zanim zdoła się połączyć wątki, po prostu znika. Genialna minuta i osiemnaście sekund.

Wyjątkowość Franka Ocean polega w dużej mierze na jego emocjonalności, ale na pewno nie należy zapomnieć, że potrafi także zaprezentować co potrafi wokalnie. To - w połączeniu z minimalizmem instrumentalnym uczuciowego R&B oraz przygnębiającymi tekstami o uczuciach - daje zabójczą mieszankę, przepis na załamanie nerwowe. (Oliwia Jaroń)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 15. Tyler The Creator - IGOR

15. Tyler The Creator - IGOR

Minęły kolejne dwa lata, Tyler wraca z nowym krążkiem. I mimo że już „Flower Boy” z 2017 roku mocno namieszał w muzycznym świecie, wraz z „IGOREM” muzyk wykonuje ogromny krok naprzód. W wywiadach zwierza się czasem, że wstydzi się pierwszych płyt i wolałby zadebiutować „Flower Boyem”. W zasadzie kto by nie chciał zadebiutować albumem, którego recenzja w tytule zawiera gawky gorgeousness. Jakkolwiek patetycznie by to nie brzmiało, z pewnością Tyler musiał jednak przejść tę drogę, żeby stworzyć „FB”, a w jego bezpośrednim następstwie także „IGORA”.

„IGOR” to płynnie opowiedziana historia miłosnego trójkąta: Tylera, jego ukochanego oraz kobiety, z którą ten drugi jest w związku. Tym samym muzyk subtelnie odpowiada na znaki zapytania, z którymi zostawił fanów po „Flower Boyu”. Historię obserwujemy z perspektywy Tylera: śledzimy jego rodzące się uczucie, burzę hormonów i wreszcie zmierzch relacji. Zwłaszcza w trudniejszych momentach pojawia się figura tytułowego „Igora” – literacki archetyp, który eksploruje mroczne aspekty miłości. W warstwie lirycznej „IGOR” jest stonowany, pełen rozbrajających (a boy is a gun), nierzadko czułych metafor oraz niedopowiedzeń. Teksty świetnie kontrastują z mocnymi syntezatorami, głębokim dudniącym basem i dzikimi efektami. Tyler jeszcze bardziej niż na „FB” oddala się od klasycznej hiphopowej stylistyki na jej rzecz mieszanki z brzmieniami neosoulowo-popowymi i domieszką charakterystycznych dla muzyka partii klawiszowych. To, co uderza już na samym początku albumu, to re-we-la-cyj-na, selektywna produkcja. Zadziwiają także nazwiska osób zaangażowanych do projektu wspólnie tworzące litanię wszystkich świętych. Tyler na ostatnim albumie coraz częściej śpiewa zamiast rapować. Nie przeszkadza to jednak, aby wpleść tam też np. brudne, dość agresywne „WHAT'S GOOD” czy pokrewny utworom z „Yeezusa” dobry kawałek z Kanye („PUPPET”). „IGOR” jako koncept album, pomimo zróżnicowania, tworzy zgrabną całość. Na wyrywki bronią się także chociażby takie utwory jak: „A BOY IS A GUN” (który – „Yeezus” is back – dzieli z „Bound 2” wspólny sampel z zespołu Ponderosa Twins Plus One), „I THINK” czy największy przebój „EARFQUAKE” (pomyśleć, że ta petarda pisana była dla Biebera i Rihanny...).

Nie ukrywam, że ogromny sentyment mam także do zamykającego album „ARE WE STILL FRIENDS?”. Marzycielski sampel z „Dream” Ala Greena i zwieńczenie miłosnej historii w postaci starego jak świat, pełnego nadziei pytania w kołyszącym rytmie domykają też jeden z najlepszych albumów ostatniej dekady. I mimo że internetowe śmieszki już znalazły moment w utworze, gdy muzyk sam sobie na tytułowe pytanie odpowiada (0:48), ja z chęcią odpowiem zupełnie inaczej: oh yes, Tyler, absolutely. (Karolina Prusiel)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 14. Swans - The Seer

14. Swans - The Seer

Girę, jak każdego geniusza na starość, zwyczajnie pojebało. Powrót po latach, cztery nowe płyty (z czego aż trzy co najmniej niesamowite), koncerty, jakieś książki, reedycje starych albumów i inne tego typu aktywności. 55+ lat, wydawałoby się, że koleś powinien uprawiać ogródek i smętnie przesiadywać na ganku z kotem na kolanach. On jednak o artystycznej emeryturze raczej nie myśli, zresztą – dwukrotna reaktywacja zespołu w ciągu dekady (pierwsza w 2010, druga w 2019) mówi chyba sama za siebie. Monstrum zwane Swans musi pędzić, prawdopodobnie ku zaplanowanej przez siebie dawno temu samozagładzie, zanim jednak dotrze do celu, zdąży jeszcze nieraz zniszczyć wszystko co wcześniej zbudowało i napisać kolejny rozdział swojej burzliwej historii. 

Wcześniej mogliście poczytać o „To Be Kind”. Nie wiem, o czym napisał w swojej notce Mateusz, bo jeszcze nie mam jej przed oczami, ale w razie czego małe powtórzenie - ta płyta to wspaniały przykład tego, jak zdumiewające rzeczy mogą wyjść, gdy wyłączymy logiczne myślenie w czasie procesu twórczego. Można nie rozumieć żadnego z abstrakcyjnych tekstów, z większą łatwością jednak można jednak te teksty poczuć. Nieświadoma poezja Giry natychmiast łączy w naszych głowach kropki, cofa do pogrzebanych pod grubymi warstwami pamięci skojarzeń, bazgroli bezładne mapy myślowe, po których poruszamy się (jak na złość!) znakomicie. Jest pierwotna. Jest nasza. W porównaniu do niej, warstwa liryczna „The Seer” wydaje się być znacznie przystępniejsza.

To, co w moich oczach stawia jednak „The Seer” nieco wyżej od „To Be Kind”, to narracyjna funkcja tej płyty. Żeby w pełni przygotować się do wskoczenia w strumień „To Be Kind”, musimy stanąć oko w oko z ciemnością. Gira zawsze lubił na mnóstwo sposobów pozbawiać odbiorców poczucia stabilności i robi to także tutaj, ale skala tej destabilizacji przewyższa wszystko, do czego do tej pory doprowadził. „The Seer” to nie jest, wbrew pozorom, cosmic horror (choć lovecraftowski tekst „The Seer Returns” mógłby sugerować inaczej), tylko przedziwny dialog CIEBIE, SŁUCHACZA z czymś, czego nie rozumiesz i boisz się zrozumieć. Z czymś, co wprost oznajmi, że twoje dzieciństwo dobiegło końca. Z czymś, co widzi wszystko. Z czymś, co siedzi w twoim oku, a może to twoje oko się w czymś. Z czymś, co poprowadzi cię na drabinie ku niebu i w końcu eksploduje, by stać się wszechumysłem z „To Be Kind”. Z czym?

A może to ja po prostu chrzanię od rzeczy i wszystko powyższe to bujda? Prawdą jest przynajmniej, że „The Seer” to najmroczniejsza część najciekawszego okresu w historii zespołu i to właśnie czyni tę płytę tak szalenie interesującą. (Paweł Ćwikliński)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 13. Sufjan Stevens - The Age Of Adz

13. Sufjan Stevens - The Age Of Adz

Szachista, którego Harry Haller spotkał w Teatrze magicznym, powiedział mu takie zdanie: I tak jak obłęd, w wyższym tego słowa znaczeniu, jest początkiem wszelkiej mądrości, tak schizofrenia jest początkiem wszelkiej sztuki, wszelkiej fantazji. Ten cytat rezonuje we mnie, kiedy słucham „The Age of Adz”, naturalnie głównie dlatego, że cała ta płyta nie powstałaby, bądź miałaby zupełnie inną formę, gdyby nie cierpiący na schizofrenię artysta – Royal Robertson – ale też dlatego, że podobnie jak „Wilk Stepowy” jest dziełem człowieka, który poszukuje czegoś (sensu, nadziei, czegokolwiek) w obliczu kryzysu. Choroba układu nerwowego, chęć stworzenia czegoś płynącego prosto z serca, komórek glejowych i neuronów oraz ekspozycja na twórczość Robertsona doprowadziły do narodzin albumu abstrakcyjnego, pstrokatego, rozciągającego się od delikatnych folkowych akcentów rodem z „Seven Swans”, do rozbuchanych elektroniczno-orkiestralnych eksplozji, stanowiących przedłużenie „Enjoy Your Rabbit” zsyntezowane z tym, co mieliśmy okazję usłyszeć na „Illinois”. Idąc za jednym z wersów z „I Want to Be Well” – Sufjan nie pierdolił się, nagrywając „The Age of Adz” (I'm not, I'm not, I'm not fucking around). Wyrzucił z siebie głęboko ukryte treści, obnażył swoją nieświadomość, poszedł na całość, a ja takie rzeczy kupuję. Zwłaszcza, że dzięki temu dostaliśmy „Impossible Soul”, czyli jedną z najlepszych piosenek dekady, a także rozczulające, subtelne „Futile Devices”, albo porywającego, popowego „Vesuviusa” (nie bez powodu Mac Miller zsamplował ten track i nagrał na nim imprezowego bengera). „The Age of Adz” jest trochę jak obrazy Kandinsky’ego – ekspresywne, barwne, złożone z przeróżnych kształtów, nieoczywiste, piękne i fascynujące. (Jakub Małaszuk)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 12. Kendrick Lamar - good kid, m.A.A.d. city

12. Kendrick Lamar - good kid, m.A.A.d. city

O tym, że "good kid, m.A.A.d. city" to album wyjątkowy, pisaliśmy na łamach Screenagers w zasadzie od początku, czyli od jego premiery w 2012 roku. Mateusz Błaszczyk w swojej recenzji ocenił materiał aż na dziewiątkę - nie dziwi więc, że następnie krążek wylądował na podium podsumowania najlepszych albumów 2012 oraz w czołówce najważniejszych wydawnictw minionej dekady. Co kryje się za tym sukcesem? Kwestii, które należy poruszyć jest wiele, oddajmy więc głos tym, którzy omawiali je na bieżąco:

Po pierwsze: spójrzcie na creditsy: z jednej strony młode wilki, wspaniałe pokolenie utalentowanych, czarnych muzyków, takich jak Drake, Jay Rock czy ScHoolboy Q, a z drugiej produkcyjni wyjadacze – Pharrell Williams, czy najlepiej zarabiający w 2012 roku muzyk Dr. Dre (Paweł Szygendowski). 

Po drugie: dzięki świetnym hookom w refrenach, oryginalnej produkcji, inteligentnym tekstom i niepowtarzalnemu flow Kendricka hip-hop naprawdę wiele zyskał, i „good kid, m.A.A.d. city” można nieśmiało określić jako instant classic gatunku (Paweł Szygendowski). 

Po trzecie: album wyróżnia się ze względu na mnogość wątków i postaci, podobną tematykę, a także paradokumentalny charakter i wreszcie maksymalnie realistycznie zarysowany świat przedstawiony (Mateusz Błaszczyk). 

I w końcu po czwarte: Wszystkie te wątki i detale odgrywają swoją rolę w boskim planie Kendricka, który sprawia wrażenie wypisanego wcześniej na Arce Przymierza. Hipertekstowe przywiązanie do wszelkich detali i wątków z jego własnej lub cudzej twórczości, tworzące wielopokładową, wzajemnie poplątaną sieć skojarzeń, byłyby marzeniem J.J. Abramsa, gdyby tylko cała fabuła po raz kolejny nie uciekała mu przy tym przez palce. Równie pieczołowicie przemyślany jest cały scenariusz i kompozycja GKMC. Niechronologicznie snuta fabuła została zgrabnie poszatkowana i porozrzucana we wszystkich utworach, a skity niezwykle sprawnie splatają elementy narracji z dialogami schowanymi w skitach (Mateusz Błaszczyk). 

W cytowanej recenzji (która jest tak świetna, że trzeba oddać jej hołd choćby za pomocą takiego patchworkowego tekstu) Mateusz Błaszczyk stwierdza, że w zasadzie Kenny mógłby już udać się na emeryturę, bo tego dzieła łatwo nie przebije, a osiągnął nim tak wiele, że należy mu się odpoczynek. Potencjalne opus magnum w wieku 25 lat to niezły wynik, ale jednak trochę się mylił. Prawdziwe opus magnum przyszło trzy lata później. (Emilia Stachowska)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 11. Toro Y Moi - Causers Of This

11. Toro Y Moi - Causers Of This

Wyblakłe zdjęcia, złota godzina, magnetofon wciągający taśmę – opis „Causers of This” można łatwo oprzeć na spranych kliszach (hehe) i wytartych sloganach, które zgrabnie połączą chillwave z duchologią. A przecież ta wielobarwna, poskładana z drobiazgów, mieniąca się różnymi melodyjkami niczym brokatem płyta zasługuje na coś więcej. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że wszelkie próby opisania uczucia, które Chaz Bundick nam zafundował na początku 2010, będą automatycznie wpadaniem w nostalgię za tamtą nostalgią. No bo jasne, można przywoływać hypetrain, który rozpędzał się w tamtym czasie, przerzucać się tropami, nawiązaniami, przypominać całe to euforyczne traktowanie koncertów Bundicka na polskiej ziemi niczym pielgrzymki papieża do ojczyzny, tylko po co? Oczywiście, ostatecznie i tak liczy się to, z jakimi przeżyciami i wspomnieniami – nie tyko muzycznymi – zostawił nas wówczas Chaz kryjąc się pod szyldem Toro y Moi, jednak łatwo przy tym popaść w kombatanckie wspominki.

33 minuty, które Toro wypełnił szczelnie nie tyle konkretną estetyką (bo przecież tyle samo tu przytulnego popu i ambiwalentnego ambientu, co szumiącego shoegaze’u oraz eterycznej elektroniki), co swoim indywidualnym podejściem do piosenek, są fascynującą soniczną podróżą, która mimo wszystko umyka prostemu zaszufladkowaniu. Dlatego w poprzednim akapicie wspominałem o uczuciach: cały kunszt w splataniu i łączeniu przez Bundicka swoich różnych zajawek polega na tym, że na samym końcu i tak zostajemy z indywidualnym wrażeniem, które wywarła na nas ta płyta. Miejsca w rankingach, oceny w serwisach: w końcowym rozrachunku nie jest to takie ważne. Jednocześnie wiem, że ta jedenasta pozycja jest idealnym dowodem na to, jak wiele różnych emocji w nas wszystkich wywołuje „Causers of This” mimo upływu tych jedenastu lat. (Marcin Małecki)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 10. David Bowie - Blackstar

10. David Bowie - Blackstar

Czy trzeba jakkolwiek przedstawiać ten album? Czy trzeba tłumaczyć jego historię? Jeżeli ktoś jeszcze domaga się kontekstu, pozwólcie, że przedstawię go z osobistej perspektywy. W listopadzie 2015 roku nie byłem jeszcze dobrze zaznajomiony z Bowiem, ale miałem go na liście do odkrycia. Pamiętam, że znajoma powiedziała mi wtedy, że właśnie będzie wydawał nowy album i pokazała mi pierwszy singiel wraz z teledyskiem. „Blackstar” (czy raczej „✭”) nie tyle mnie zachwyciło, co wręcz onieśmieliło swoim mistycyzmem. Zarówno symbolika wyrażona w klipie, jak i dziwność muzyki z jej zmieniającymi się tonacjami i zawodzącym wokalem w niepokojący sposób przywodziły na myśl coś mrocznego. Coś jak cień, który widzi się kątem okiem w ostatniej chwili przed zapadnięciem w sen. Nie sposób nie było się zastanawiać, co to wszystko znaczy. Miesiąc później już wiedziałem. 

„Blackstar” w całości ukazało się w sześćdziesiąte dziewiąte urodziny Bowiego. Dwa dni później muzyk już nie żył. Nie była to po prostu tragiczna śmierć gwiazdy rocka. Nie było żadnego samobójstwa, przedawkowania, czy morderstwa przez rozgoryczonego fana. Była po prostu ludzka. Choroba, nawet nie tak wyjątkowa, i tyle. A jednak nadal była to też śmierć taka, jak błyskawica na okładce „Aladdin Sane”, postać Ziggy’ego Stardusta, czy nawet niesymetryczne źrenice - symboliczna. 

„Blackstar” jest niczym barokowa rzeźba kościotrupa w starym mauzoleum, z hasłem memento mori wykutym pod spodem. To album, który nie jest po prostu o śmierci, ale stał się wyrazem umierania. Opisany już pokrótce tytułowy utwór zdaje się topnieć niczym wosk na samotnej świecy, o której śpiewa Bowie. Instrumentalizacja wznosi się i opada z każdym wyśpiewanym aaa aaa aż do balladowej wstawki, która jednak rozpuszcza się surrealizmie wersów I’m a blackstar. Całość przypomina coś w rodzaju okultystycznego hymnu, który nie powinien nigdy wyjść na światło dzienne. 

„Lazarus” - drugi singiel - za to najbardziej dopełnia pożegnalny nastrój płyty. Post punkowe gitary oraz żałośnie zawodząca sekcja dęta, dostatecznie podkreślają jego status requiem, lecz to tekst gra tu główną rolę. Look up here, I’m in heaven - jeśli pamiętamy, że napisał je człowiek, który wiedział, że umiera, słowa te przeszywają na wskroś. Ale jest też w tym marszu pogrzebowym nuta nadziei. Just like bluebird / Oh, I’ll be free śpiewa pod koniec Bowie wiedząc, że choć jak Łazarz nie wstanie z grobu, nie ma się czego obawiać.

Podobnie „Dollar Days” zdaje się wyrażać pogodzenie artysty ze swoim losem. If I'll never see the English evergreens I'm running to / It's nothing to me śpiewa Bowie przy melancholijnie wtórującym mu fortepianie. Jednak nie cały album jest aż tak refleksyjnie eschatologiczny. Kawałki takie, jak „‘Tis a Pity She Was a Whore” czy „Sue (Or In a Season of Crime)” ze swoimi jazzującymi marzycielsko sekcjami dętymi i rytmicznymi, przywołują na myśl najlepsze smaczki z płyt w rodzaju „Station to Station”. Z kolei „Girl Loves Me” czy właśnie „Blackstar”, unikatową dziwnością przypominają ikoniczny styl człowieka, który spadł na ziemię i nauczył się ludzkiej muzyki.

„Blackstar” nie potrzebuje dziesięcioleci by stać się albumem legendarnym. Został nim już dwa dni po premierze. I jedyne czego szkoda to niewielka zawartość płyty, ale i tym nawet zatroszczył się Bowie z lekkim pobłażaniem, a jednocześnie jakby żalem, tytułując ostatni kawałek „I Can’t Give Everything Away”. (Marcin Kornacki)

Opis w podsumowaniu 2016 >>

Przegląd twórczości >>

Obrazek pozycja 09. Yves Tumor - Safe In The Hands Of Love

09. Yves Tumor - Safe In The Hands Of Love

„Safe in the Hands of Love” było płytą w zasadzie znikąd, a zaorało (mówiąc kolokwialnie) cały 2018 rok. Sean Bowie pokazał wtedy, że umie budować eklektyczne pejzaże, które będą w stanie zachwycić z jednej strony tych, którzy poszukują eksperymentów w muzyce, a z drugiej również tzw. słuchacza casualowego. Nie żeby płyta ta była per se casualowa, ale spójrzmy prawdzie w oczy – to nadal pop. Co z tego, że ociera się o trip hop, czy korzysta z noise'owych lub post-industrialnych patentów. Muzyka Seana Bowiego jest mimo tych wszystkich udziwnień wyjątkowo przystępna i silnie zabarwiona emocjonalnie. Być może to idealne wyważenie poszczególnych akcentów jest tutaj tym przysłowiowym magnesem, przyciągającym słuchaczy gatunków wszelakich. „Safe in the Hands of Love” to idealna pozycja dla każdego, kto ceni sobie aktywne słuchanie muzyki. Ilość niuansów, które da się na niej wychwycić jest naprawdę spora. Na dodatek poszukiwanie tychże nie odrywa nijak od kontemplacji tego dzieła jako całości. I chociaż płyta ta jest relatywnie świeża (ma w końcu dopiero 3 lata), nie wątpię, iż zostanie zapamiętana przez słuchaczy, jako jedna z najważniejszych pozycji dekady: ten zaszczyt się jej po prostu należy. (Grzegorz Mirczak)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 08. Destroyer - Kaputt

08. Destroyer - Kaputt

Pisząc po latach o „Kaputt” nie ma już raczej sensu po raz kolejny analizować miejsca tej płyty w dyskografii Destroyera ani też zastanawiać się, czy i jak bardzo istotny był ów album w kontekście artystycznego rozwoju kanadyjskiego muzyka. Bo że był, to przecież doskonale wiemy, o czym świadczy choćby ślad, jaki estetyka zaadaptowana w 2011 roku przez Dana, w mniejszym lub większym stopniu, zostawiała na wszystkich kolejnych pozycjach, które później wydał. Sens ma natomiast zawsze pochylenie się nad zawartością, odświeżenie wrażeń i przypomnienie sobie, co nas tak właściwie w tych kompozycjach urzekło? Z takim „Chinatown” sprawa jest na przykład bardzo prosta. Kiedy poznawaliśmy ten utwór, chłonąc jego spokojną, wysmakowaną aranżację, należało przypuszczać, że słuchamy rzeczy z gatunku instant classic. Dziś z kolei to już zwyczajnie jest klasyk, czyli doskonały kawałek, który wraz z upływem lat wybrzmiewa jeszcze fantastyczniej. Przy okazji trwającego ponad sześć minut tytułowego „Kaputt” Bejar zjada ciastko, ale nadal je ma. Zachwyca perfekcją każdego dźwięku, jak również zadziwia potężnym poziomem sophisti-popowej przebojowości, która w tego rodzaju konstrukcjach wcale nie musi być oczywista. „Savage Night At The Opera” czaruje rytmiką i syntezatorowym bogactwem (coś z eightiesów, ale i „Low” Bowiego), zaś „Blue Eyes” i „Downtown” to dwa równie urokliwe duety Destroyera z towarzyszącymi mu wokalistkami, zaliczone w ramach sprawnych ćwiczeń z jazzowego soft-popu. To wszystko stanowi jednak zaledwie tę najbardziej piosenkową część „Kaputt”. Niemniej efektywny muzyk z Vancouver pozostaje w swoich ambitniejszych próbach, łączącym jeszcze przystępność z eksperymentem, zakorzenionym w art-popie pierwszej połowy lat 80. „Suicide Demo For Kara Walker” oraz silniej odjeżdżającym w abstrakcyjne, ambientowo-indietroniczne rejony, acz zyskującym na chwytliwości po siódmej minucie, „Bay Of Pigs”. (Łukasz Zwoliński)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 07. Ariel Pink’s Haunted Graffiti - Before Today

07. Ariel Pink’s Haunted Graffiti - Before Today

I pomyśleć, że gdybyśmy tylko odrobinę pośpieszyli się z tym podsumowaniem, Arielowi udałoby się przejść przez nie suchą stopą. Pisząc o nim z perspektywy początku 2021 roku niepodobna jednak nie zahaczyć o popularnego słonia w pokoju. Ja sam, dosłownie w dniu ataku na Kapitol, ze wzruszeniem opisywałem Pinka nowo poznanej osobie jako mojego mistrza. Oczywiście jeszcze zanim na jaw wyszła informacja o jego niesławnym udziale w waszyngtońskim proteście. Jasne, zarówno o sympatiach politycznych Ariela, jak i o jego reputacji dupka (wynikającej zresztą w dużej mierze z licznych ekscentryzmów, fundamentów jego imidżu), wiadomo było nie od wczoraj. Wydarzenia z 6 stycznia i ich następstwa – usunięcie artysty z labelu i wypłakiwanie się u Tuckera Carlsona, czyli jakże naiwne szukanie pocieszenia w stacji Fox News – znacznie ten obraz pogłębiły. Nie ma co cancellować typa za samo trumping and jumping, ale odpowiedzmy sobie sami: czy równie chętnie jak wcześniej posłuchamy sobie płyty człowieka stojącego po tej samej stronie, co osoby odpowiedzialne za atak terrorystyczny, w wyniku którego śmierć poniosło pięć osób?

Moja po trosze niewygodna dziś historia z mistrzem pokazuje w jak absurdalnym tempie potrafi zmienić się odbiór danej postaci czy zjawiska. Przy zachowaniu odpowiednich proporcji, podobnie przedstawia się kariera autora „Doldrums”. Przypomnijmy: Pink wchodził w poprzednią dekadę w glorii chwały. Przez wcześniejsze dziesięć lat docierał jedynie do garstki słuchaczy, znajdując faktyczne zrozumienie właściwie w jej promilu. „Before Today” okazało się zaś furtką do szerokiej popularności. Nagle wszyscy pokochali tego dziwaka – zostawał headlinerem największych festiwali, lansował Pitchforkowe przeboje, zajmował szczyty rocznych topek, poznawał salony międzynarodowe, stał się osobą wpływową, promotorem, mecenasem, wzorem dla kolejnych pokoleń indie muzykantów. Pomogło na pewno względne wyczyszczenie brzmienia i rezygnacja z co bardziej radykalnych aberracji znanych z homerecordingowej przeszłości, które powszechnie mogłyby być uznane za niestrawne. A jednak to ciągle ten sam Ariel Pink: w swojej najlepszej formie piosenkowej, z pełnym rozstrzałem stylistycznym, chętnie zbijający z pantałyku wieloma – choć tym razem bardziej kontrolowanymi – wariactwami. Idealne wprowadzenie do Ariela, taki Ariel 101, top of the Ariel iceberg. Wracałem całkiem niedawno i *z tego co pamiętam* jechało to wszystko jak złoto.

Na starcie nowej dekady Ariel Pink zaczął cieszyć się jakże odmienną renomą. Dlatego: ***** Pinka. Ale co płytkę fajną zrobił, to jego. (Jędrzej Szymanowski)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 06. Radiohead - A Moon Shaped Pool

06. Radiohead - A Moon Shaped Pool

Zespół, który na przestrzeni kariery nagrał jeden z najważniejszych utworów pokolenia lat 90, następnie płytę, którą wielu uważa za album wszechczasów, żeby potem podnieść jeszcze poprzeczkę, wydając przełomowe arcydzieło, znajdujące się na pierwszym miejscu wielu podsumowań dekady i nie tylko, w 2016 roku znajduje się na pozycji, na której już nic nie musi, a jednak presja jest ogromna; poprzedni krążek Anglików, „The King of Limbs”, spotkał się z, delikatnie mówiąc, chłodnym przyjęciem. Thom i spółka po prawie 30 latach na scenie z powrotem wdrapują się na szczyt: „A Moon Shaped Pool” to chyba najbardziej melancholijny krążek w ich karierze (co jest nie lada wyczynem), kameralny w wydźwięku, ale nie w środkach. Swoiste podsumowanie wszystkiego, o co chodzi w muzyce Radiohead - autorski the best of, polegający na nostalgicznym patrzeniu na wszystko, czego się dotychczas dokonało. Cudowny rozkrok, pomiędzy brzmieniem gitar, syntezatorów i mistrzowsko zaaranżowanymi smyczkami, stempel potwierdzający, że Anglicy zasłużyli na wszystkie superlatywy, którymi są przez lata obrzucani. A całość kończy „True Love Waits”, które 21 lat czekało na swój studyjny debiut. Dojrzała perełka i nostalgia overload. (Maciej Klich)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 05. Kendrick Lamar - To Pimp A Butterfly

05. Kendrick Lamar - To Pimp A Butterfly

Wiele osób piszących o muzyce, czy po prostu jej fanów, uważa ten album za jeden z najlepszych ubiegłej dekady (jak widać, jako Screenagers, potwierdzamy tę regułę), czasem nawet za rap album tamtego dziesięciolecia. W rapie ważna jest autentyczność, szczerość. Keeping it real. „Real” – Kendrick ma taki track na jego najlepszej płycie. No właśnie, ja tutaj też chciałbym być prawdziwy, szczery, także nie będę oszukiwał ani siebie, ani żadnej osoby, która to przeczyta. „To Pimp a Butterfly” dostałem do opisania nie ze względu na swoją sympatię do tego wydawnictwa (zdecydowanie wolę „good kid…”), a pewne zawirowania, przez które, tuż przed publikacją listy, zostało zarówno bez notki, jak i osoby, będącej w stanie na szybko je opisać. Podjąłem rękawicę, ale chcę żebyście wiedzieli, że piszę tu z pozycji chłopaka, który uwielbiał „To Pimp a Butterfly” w okolicach jej premiery. Chłopaka zachwyconego rozmiarem tego przedsięwzięcia. Oczarowanego tym, jakimi artystami otoczył się Kendrick. Z zapartym tchem słuchającego saksofonowych wyczynów Kamasiego Washingtona w „u” i Terrace’a Martina w „For Free? - Interlude”. Bujającego się do Thundercatowej linii basu w „King Kunta”, nieśmiało, pokracznie tańczącego do „i”, cicho śpiewającego refreny „Wesley’s Theory” i „Complexion”. Dogłębnie poruszonego tak mocno uderzającymi wersami jak: I'm African-American, I'm African, I'm black as the moon / Heritage of a small village, pardon my residence / Came from the bottom of mankind / My hair is nappy, my dick is big, my nose is round and wide / You hate me don't you? /You hate my people, your plan is to terminate my cultureczy: I fuckin' tell you fuckin' failure—you ain't no leader! / I never liked you, forever despise you—I don't need ya! / The world don't need ya, don't let them deceive ya. Prawie sześć lat później, ten chłopak preferuje inny rap, trochę męczy go długość trwania „To Pimp a Butterfly”, jego osobisty stosunek do tej płyty stał się może nieco obojętny, ale nie zamierza negować jej statusu i jej wpływu na współczesną kulturę. To już nie jest dla mnie tak wielki album, jak kiedyś, ale doskonale wiem, za co został pokochany. Rozumiem to. Mam nadzieję, że udało mi się to przekazać. (Jakub Małaszuk)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 04. Sufjan Stevens - Carrie & Lowell

04. Sufjan Stevens - Carrie & Lowell

Doprawdy w tajemniczy sposób działa siła miłości dziecka do rodzica. Myślę o Knausgårdzie i o tym, jak po śmierci apodyktycznego ojca, z którym łączyło go niewiele, pisał o łzach zalewających twarz na myśl o nim. Czy tata naprawdę tyle dla mnie znaczył? O tak, owszem. Chciałem, żeby mnie zauważył – rozważał. Myślę o wersie z „Eugene”, który przypomina mi tamten fragment. Tym, w którym Sufjan, wspominając dzieciństwo, rzuca rozedrgane: I just wanted to be near you. Rzuca je w stronę matki. Matki, której w zasadzie nie znał; przez którą – mimo jej krótkiego powrotu w trakcie małżeństwa z Lowellem Bramsem – został opuszczony. Matki, której śmierć, wbrew jej absencji budzi traumy oraz szczątki wspomnień. Powoduje, że wcześniej uśpione uczucia zaczynają domagać się ujścia. Dlatego o niej, dla niej i do niej (i nieważne, czy ona jest tak naprawdę tylko pewnym Jej wyobrażeniem) śpiewa słowa piękne (w screenagersowej recenzji „Carrie & Lowell” Piotr Szwed napisał, że Sufjan Stevens wydaje się być naprawdę jednym z niewielu współczesnych artystów, którzy potrafią używać wielkich słów w sposób nie budzący zażenowania i trudno jest mi się z tym nie zgodzić.), uderzające szczerością, pełne cierpienia i bólu, ale też inspirującego zrozumienia (I forgive you, mother, I can hear you). Zdaje sobie sprawę z problemów Carrie (depresji, schizofrenii i alkoholizmu), stojących za jej odejściem (And I'm sorry I left, but it was for the best / Though it never felt right), ale rozpacza, ponieważ tęskni za wyimaginowanym dzieciństwem – czymś, co się nie wydarzyło, a wydarzyć się mogło (tego nie możemy być pewni, jednakże Carrie miała wszelkie szanse, aby być dobrą matką na stałe, a przynajmniej tak twierdzą ojczym i ojciec Stevensa). Ogromny, rozdzierający wręcz (Fuck me, I’m falling apart), jest ładunek emocjonalny niesiony przez te piosenki, co potwierdzają wszystkie przepłakane wieczory spędzone z nimi w tle, jednak nie umiem nie zauważyć, że nawet tu, zza ciężkich chmur potrafi choć na chwilę wyjść promyk słońca. Odzwierciedlają to również śliczne, skromne, eteryczne kompozycje, korzystające z surowego, gitarowego indie folku w stylu Elliotta Smitha („Drawn to the Blood” nawet brzmi trochę jak „Needle in the Hay”), jasnego, migoczącego ambientu i niebiańskich chórków, które tak, oddają wiszący nad tą płytą żal, ale budują także specyficzną atmosferę, pełną jakby ciepła miłości do matki i spokoju (!). 

Dobrym przykładem wspomnianych promyków jest postać córki Marzukiego (My brother had a daughter / The beauty that she brings, illumination), wnoszącej jakąś nadzieję do życia Sufjana, który nawet w obliczu cierpienia nie chce tracić wiary. Lubię w ten sposób patrzeć na „Carrie & Lowell” – jak na czarną dziurę, z której istnieje wyjście. Skupiam się na tym, że już po nagraniu tej płyty, wykonując „Fourth of July” na żywo, powtarzaną kilkukrotnie frazę: We’re all gonna die, Stevens kończy optymistycznym: but I’m still alive. Śmierć jest nieunikniona, ale śmierć to nie koniec. (Jakub Małaszuk)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 03. Tame Impala - Currents

03. Tame Impala - Currents

Mam wrażenie, że słyszałam ten album milion razy i bardzo możliwe, że istotnie tak było. W pewnym momencie miałam dość. W 2015 roku wciąż jeszcze posiadałam Tumblra, gdzie Tame Impala pojawiali się dosłownie wszędzie – utwory, okładka „Currents”, zdjęcia Kevina Parkera. Nic zresztą dziwnego, skoro to po prostu album, który sporo zawojował – dobrze się sprzedał, a nawet pojawił się na międzynarodowych listach przebojów. Całkiem zgrabnie się także obronił, uważam że dziś nadal brzmi intrygująco. 

Bardzo lubię, kiedy twórcy nie boją się popowego brzmienia. „Currents” chwilami brzmi całkiem radiowo i gdyby nie fakt długości wykraczającej poza przyjęty kanon zwrotka-refren-zwrotka-bridge-refren zmieszczony w trzyminutowym utworze – Tame Impala mogłaby się pojawić nawet w RMFie. Parker nie boi się zresztą mainstreamu, w końcu współpracował z Rihanną, Markiem Ronsonem czy Lady Gagą. Zazwyczaj jego udział jest słyszalny i wprowadza pewną świeżość do otępiałych już nieco rozwiązań muzyki popularnej. Dzięki temu rozwija się nie tylko twórca poszukujący nowych pokładów możliwości, ale też my – odbiorcy – nie reagujący już alergicznie na wszystko co chwytliwe.

Moje ulubione momenty „Currents” to zdecydowanie rozpoczynające „Let it happen” (zawsze kiedy to słyszę, przypomina mi się mem z tańczącą panią i niesamowicie poprawia mi to nastrój). Utwór ten jest wręcz monumentalny, niecałe 8 minut w dzisiejszych standardach to naprawdę kolos. Robi wrażenie, bo otwiera cały album, będąc też jego zapowiedzią. Lubię także „Eventually” ze względu na refren idealny do śpiewania, a raczej zawodzenia, bardzo wchodzi w głowę. Oczywiście niezaprzeczalnym hitem jest również „New Person, Same Old Mistakes” – właściwie komentarz jest wręcz zbędny, tytuł przemówił sam za siebie. Po drodze zazwyczaj zapominam o „Disciples”, a potem myślę jaki to jest przyjemny utwór – wyróżniający się na tle „Currents” pod względem długości. Na wyróżnienie zasługuje także „Yes I’m Changing”, nieco smutniejsze, ale wciąż przebojowe.

Są natomiast elementy, których nie mogę znieść. „’Cause I’m a Man” denerwuje mnie od 2015 roku, nie żartuję. Po prostu mnie drażni, czasami tak bywa, że pewne utwory ma się ochotę spoliczkować. Ja chętnie spoliczkowałabym właśnie ten. Problematyczne jest też dla mnie „The Less I Know The Better”, ale dzieje się tak ze względu na wszędobylskość tego singla – po prostu mi się przejadł. Linia basowa nigdy natomiast mnie nie zawodzi i mimo niechęci, tupię nóżką, wywracając nieco oczami. Po dłuższej chwili z „Currents” głos Parkera mnie nieco męczy, bo wszystko jest śpiewane dość wysoko i na jedną modłę. Momentami wytchnienia w tej materii stają się „Nangs” i „Past Life”, z okrojoną warstwą wokalną.

„Currents” to bezapelacyjnie jeden z najgłośniejszych albumów 2010s. Czy można go okrzyknąć jednym z najlepszych to już kwestia subiektywna, ale Parker otworzył na dobre drzwi do eksperymentowania z tym, co wpadające w ucho, dla muzyków z tych mniej przebojowych szufladek. (Oliwia Jaroń)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 02. D'Angelo and The Vanguard - Black Messiah

02. D'Angelo and The Vanguard - Black Messiah

Nie będę oryginalna, pisząc: mimo że Kanye ogłosił się bogiem w 2013 roku, nie zdołał zbawić świata – Czarny Mesjasz przybył dopiero półtora roku później. I zabrał się za robotę w sposób niezwykle efektywny. Być może po prostu ułatwił sobie zadanie, bo bóg w wyobrażeniu D'Angelo ma nie jedno, nawet nie popularne trzy, ale zdecydowanie więcej obliczy. 

Black Messiah is not one man. It’s a feeling that, collectively, we are all that leader – napisał muzyk w albumowej książeczce. Tę ogromną solidarność i siłę grupy czuć nie tylko w tekstach (które przecież nie powstały w próżni; zostały mocno osadzone w kontekście wydarzeń społeczno-politycznych i zamieszek w Stanach), lecz także, a może nawet przede wszystkim, w warstwie muzycznej. D'Angelo wraz z zespołem The Vanguard z nieprawdopodobnym skutkiem funkcjonują jak jeden organizm. Trzeba nawiasem dodać, że na zespół składają się niebagatelne nazwiska i charyzmatyczne osobowości, w tym: ponownie Pino Palladino na basie, gitarzysta Isaiah Sharkey, a także Questlove, który tym razem pojawił się w roli jednej z osób wspierających w procesie twórczym. Na albumie słychać długie lata prób oraz nagrywanie ścieżek z maniakalnym wręcz perfekcjonizmem (cena naturalności i lekkości w odsłuchu), jednak mimo idealnego wycezylowania, w żadnym stopniu nie jest to muzyka bezdusznie kreślona od linijki. „Black Messiah” oddycha, tętni dzikością. Żebyśmy mogli tego doświadczyć, muzycy wykorzystują wszelkie narzędzia, jakie mają: zgrabnie mieszają mocne podłoże funku i R&B z klasycznym czarnym hip-hopem, siłą jazz fusion, gospelowymi niebiańskimi wokalami, neosoulowym wyczuciem i elementami muzyki improwizowanej. Właściwie D'Angelo pozwala sobie na wszystko, co mu się żywnie podoba. Utwór, w którym z muzycznych pejzaży trudno wyłuskać perfekcyjnie zharmonizowane linie wokali, a przebija za to obłędny – jak na całym krążku zresztą – bas („1000 Deaths”), zestawia z wpadającą w ucho, flanerską, niemalże folkowo-country piosenką z gwizdaniem („The Door”) czy jawnie swingującym „Betray My Heart”. Przyznaję jednak, że „Black Messiah” kupuje mnie od pierwszych, pysznie połamanych gitar w płynącym na mięsistym groovie genialnym openerze „Ain't That Easy”. Do tego znów organiczne, wielopiętrowe wokale i sekcja rytmiczna, och... I tak z każdym kolejnym akordem zaczerpniętym chyba, nie wiem, z K-PAX?, czy następnym tak, ale już taak potężnie tłustym groovem, że z rozkoszy się na ten K-PAX odmeldowuje, bez pytań dajemy się porwać muzykom, mając poczucie, że doskonale wiedzą, dokąd nas prowadzą. A wiedzą rzeczywiście, bo na samym końcu czeka dopełnienie katharsis w postaci „Another Life” – czyli drugie, lepsze życie i muzyczne niebko na Ziemi. 

Ogromna wolność płyty manifestuje się też w jej analogowym brzmieniu. D'Angelo, wracając na scenę po 14 latach nieobecności (wprawdzie nie pobił My Bloody Valentine, ale zaskoczył równie mocno), mógłby pokusić się o podbicie soulowych rytmów elektroniką. Nadal wybiera jednak bliższy Curtisowi Mayfieldowi czy Marvinowi Gaye'owi odświeżony, choć nadal klasyczny styl, spajając z jego pomocą ten dość eklektyczny materiał. Całość zaś układa się w dzikie, grooviące misterium, które kipi niebywałym talentem i wrażliwością. Słuchajmy Mesyjasza. Następna paruzja w takim stylu może się prędko nie wydarzyć. (Karolina Prusiel)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 01. Kanye West - My Beautiful Dark Twisted Fantasy

01. Kanye West - My Beautiful Dark Twisted Fantasy

W 2020 roku dużo ciężej polubić się z „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” niż te 10 lat temu. Już mniejsza o to, że „POWER” znajduje się w co drugiej reklamie samochodu, a płyta będzie zamykała każdy ranking dekady (chyba że ktoś uzna, że jednak Kendrick). Największym problemem nie jest to, że gdy otworzysz lodówkę to widzisz okładkę „MBDTF”. Problemem jest to, że zasłania Ci coś o wiele większego - ego Westa, które rozrosło się już do takich rozmiarów, że coraz ciężej dokonywać mitycznego oderwania artysty od dzieła. Spróbujmy jednak wyobrazić sobie, że jesteśmy w tym całym 2010, a jedynym skandalem jest ten z Taylor Swift. 

Dla wielu z nas „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” było starter packiem, który otworzył szufladkę z napisem hip-hop. Dla Wychowanych na Trójce. Dla indie-rockowców, którym się już trochę przejadło. Dla fanów popu, którzy szukali tej słynnej wspólnej płaszczyzny. To nie była płyta przełomowa dla tych będących w temacie. To było tłumne zebranie ludzi do masowego przesłuchiwania pop-rapowych płyt. Nawet ówcześni przeciwnicy albumu (i tego cholernego 10.0 na Pitchforku) muszą przyznać, że w ogólnym rozrachunku zrobił więcej dobrego, niż złego. To była masowa konsternacja, że album tak wypełniony mainstreamem (w sensie ludzkim) może zahaczać o coś tak odrealnionego jak fantazja Westa. 

Bo co by nie powiedzieć o Kanye i jego dążeniu do szokowania ludzi: „MBDTD” było absolutnie spektakularną i surrealistyczną wizją szaleńca, która rozrosła się nie tylko do muzyki, ale najbardziej widowiskowego teledysku (no dobrze, The Avalanches - pamiętamy) jaki widziała muzyka rozrywkowa. Opowieść, w której będąc najgłośniejszym muzykiem swoich czasów i mając najbardziej pożądaną kobietę, ciągle patrzysz w kosmos i wypatrujesz dla siebie czegoś więcej: dziewczyny-kosmitki, prezydentury lub bycia samym Jezusem. Monstrualnych rozmiarów fantazja nie wyszłaby jednak bez muzyki: bez dęciaków „All of the Lights”, plemienności „Lost in the Words”, przetworzonej solówki „Runaway”, wystrzału życia Nicki, chórków „POWER”, pojawiającego się znikąd Bon Ivera, Gila Scotta-Herona, tysiaca małych rzeczy, które otworzyły nam wyboraźnię na hip-hop i rozpoczęły dekadę, w której rap is the new rock and roll. Can we get much higher? Na pewno nie w naszym rankingu. (Mateusz Mika)

Recenzja albumu >>

Screenagers.pl (5 lutego 2021)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: ja się pytam
[19 lutego 2021]
gdzie jest Taylor Swift ja się pytam

Gość: Bart1234
[14 lutego 2021]
Bez jaj, że "Blackstar" na 10 miejscu. To jest spoko płyta (na takie 6 albo 7/10) ale większość osób pamiętają ją przez pryzmat śmierci Bowiego jako świadome pożegnanie ze światem, a nie jako jakiś wybitny krążek.
Gość: kuba
[10 lutego 2021]
@brt
co kto lubi, być może w zaprezentowanym w tym zestawieniu ciepłym i asekuranckim pop-rocku (z domieszką rapu) nic się nie działo. za to w szeroko pojętej "elektronice" już całkiem sporo: Andy Stott, Actress, Jam City, DJ Rashad, Lee Gamble, Rashad Becker, Jlin, Helm, Kevin Martin, Fret, DJ Python; składanki Mono no aware (i w ogóle większość z PAN!), Shangaan, Nyege Tapes, L.I.E.S., Planet mu. i to absolutnie wierzchołek ciekawych rzeczy, nie wspominając o polskiej alternatywie elektronicznej/awantrockowej/improwizowanej, gdzie działy się rzeczy wybitne w skali wszechczasów (zwłaszcza w tej ostatniej).
więc może zmień stylistykę, skoro aktualnie słuchana nie ma nic ciekawego do zaoferowania, zamiast szafować takimi dziaderskimi opiniami.
Gość: brt
[9 lutego 2021]
Bezapelacyjnie najgorsza muzycznie dekada w historii, licząc oczywiście od lat '60, bo wcześniej nie ma sensu.
Jakby zrobic podsumowanie 100 płyt wszechczasów to z tej ostatniej nijakiej dekady niewiele by się zmieściło...

Gość: olek buksa
[9 lutego 2021]
Jedyne dwa albumy Joanny, które można uznać za genialne, zostały wydane we wcześniejszej dekadzie.
Gość: pszemcio
[8 lutego 2021]
Widzę Brodkę czy przeciętny album Arcade Fire, a nie widzę żadnego z dwóch genialnych albumów Joanny Newsom - gdzieś coś poszło nie tak

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także