Podsumowanie dekady 2010-2019

Top 100 albumów - miejsca 51 – 100

Obrazek pozycja 100. PJ Harvey - Let England Shake

100. PJ Harvey - Let England Shake

Poprzedni album Polly, „White Chalk”, był tym wydawnictwem, które najbardziej podzieliło słuchaczy. Jedni byli zachwyceni minimalistycznym i bardzo staromodnym brzmieniem skromnego krążka. Inni widzieli w tym mielizny twórcze i sięganie po instrumenty dawne, by znaleźć pretekst do wydania jedynie szkiców piosenek. Ja należałem do tej pierwszej grupy. Bardzo intymne „White Chalk” okazało się początkiem nowego rozdziału dla artystki. „Let England Shake” jest niby inne, bo bogatsze aranżacyjnie, bardziej dynamiczne, ale to znów krążek leżący bardzo daleko od punkowo-bluesowych korzeni PJ. Brzmienie tej płyty jest przepiękne: ziarniste, mirażowe, pełne rozmarzonych gitar, przytłumionych bębnów, marszowych orkiestr z zaświatów. Jest przestrzenne, a przy tym też skromne i uroczo staromodne. Same piosenki nawiązujące do historii Anglii to kolejne novum, bo choć Harvey nie uciekała nigdy od tematyki społeczno-politycznej, to aż takie jej nagromadzenie w obrębie jednego albumu jest zaskakujące. Uduchowiony nastrój w połączeniu z magicznym brzmieniem okazały się doskonałym połączeniem. Po dekadzie od wydania „Let England Shake” jest uznawane za jedno z najważniejszych dzieł artystki, a wcale niemała liczba fanów uważa je nawet za jej opus magnum. (Michał Weicher)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 99. Denzel Curry - TA13OO

99. Denzel Curry - TA13OO

Curry to nie tylko gość, który dla wielu odczarował imię „Denzel” w muzycznym uniwersum (nie pomyl Denzeli!). To także żywy dowód na to, że rap, który niby ostatnio zarzucił techniczne skille, był w mijającej dekadzie tak naprawdę bardziej pojemnym gatunkiem niż elektronika w latach 00. Bo 25-letni raper z Florydy, który także mocno zaznaczył swoją obecność w drugiej połowie lat dziesiątych, nie tylko – w klasycznym rozumieniu – świetnie kładł wersy na beat i chwalił się bogatym słownikiem, ale i wytyczał nowe ścieżki.

Jego wydana w 2018 roku trzecia płyta „TA13OO” to absolutny peak formy. Album, podzielony na trzy części (od najjaśniejszej, przez szarą, aż po mroczną), dotyka tematów niegdyś w rapie praktycznie nieobecnych. Denzel Curry w błyskotliwy sposób klei na nim łordpleje, jednocześnie wykładając bolesne historie o molestowaniu (którego sam doświadczył jako dziecko), przemocy domowej czy o myślach samobójczych. A wszystko podszyte jest świetną, różnorodną produkcją. Od nokturnowo boom-bapowych, nawet lekko funkujących smaczków, aż po przybrudzone agresywne podkłady z harczącym basem, które przypominają jak bardzo rap w ostatnim czasie zbliżył się do metalu.

Curry w każdej serwowanej estetyce odnajduje się na inny sposób – dlatego to bez wątpienia jeden z większych talentów, jakie zrodziła scena SoundCloudowa. Nawet gdy porównamy go do jego artystycznego ojca, legendarnego SpaceGhostPurrpa. A „TA13OO” to na tę chwilę najciekawszy, przejmujący i zarazem przystępny zapis jego umiejętności. (Rafał Krause)

Opis w podsumowaniu 2018 >>

Obrazek pozycja 98. Fire! Orchestra - Exit!

98. Fire! Orchestra - Exit!

Off Festival w 2013 roku zasłynął głównie ze wskrzeszenia pierwszej płyty Zbigniewa Wodeckiego, ale dla mnie jednym z głównych elementów, przez które zapamiętałem to wydarzenie, było spore przesycenie line upu wszelkiego rodzaju drone’owymi, post-rockowymi, mocno stawiającymi na repetytywność artystami. Stara Rzeka, Hokei, Hera i właśnie omawiany Fire! podejmowali ten temat na różny sposób, jedni bardziej jazzowo, inni z dużą ilością przesterów, pokazując, jak wiele z tej całkiem trudnej do słuchania, jak i skromnej w środki muzyki da się wyciągnąć. I choć nie każda interpretacja była dla mnie trafna, tak w tym przypadku nie można mówić o porażce, bo i sama płyta, i koncert na festiwalu spotkały się z wieloma entuzjastycznymi opiniami.

Trupa Matsa Gustafssona podeszła do tej stylistyki chyba najciekawiej w tamtym okresie. „Exit!” była pierwszym krążkiem grupy, który został nagrany wraz z pełnowymiarową orkiestrą składającą się z 28 osób. Znajdziemy tu tylko dwa utwory, w których tematy niespiesznie przenikają się i ewoluują - niemniej, dzięki tak bogatemu instrumentarium, każdy z nich zawiera ogrom pomysłów, które czynią go wyjątkowym. Dęciaki w post-rockowych strukturach rzadko dominują, a tu jeszcze mamy i wokale, i krautową motorykę, i wiele wiele więcej, dzięki czemu każdy odsłuch pozwala odkryć nowe warstwy i konteksty, jeżeli tylko chce się dać jej szansę. Wiadomo, nie jest muzyka prosta i sprawdza się zdecydowanie lepiej na żywo, ale i tak rozpracowywanie tych struktur pozwala poczuć satysfakcję, a sam gatunek, choć z perspektywy czasu raczej stracił na wartości, to miał swoje pięć minut w latach dziesiątych, a „Exit!” jest jednym z najjaskrawszych dokonań tegoż. (Kuba Nowosielski)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 97. Arca - Arca

97. Arca - Arca

Gdy w 2014 usłyszałem „Xen”, pomyślałem sobie, że Arca to objawienie elektroniki. Rok później natomiast wyszedł „Mutant” i nie zachwycił. No cóż – chyba mieliśmy do czynienia z one-shotem - pomyślałem. Jak bardzo się myliłem... Wokalny self-titled Arki to było coś tak bardzo emocjonalnego, tak bardzo autentycznego i ostatecznie tak bardzo subtelnego, że aż potrafiło momentami odjąć mowę. Czemu ten wokal dane było nam usłyszeć dopiero na trzecim longplayu – nie mam pojęcia. Czające się w nim rozedrganie idealnie uzupełniło połamane, płynące i na swój sposób impresjonistyczne podkłady. „Reverie” czy „Desafio” to utwory, które jeszcze przez długie lata zapewne będą gościć na playlistach wielu słuchaczy z całego świata. A przecież gdyby się zastanowić głębiej, to nadal mamy tu do czynienia z muzyką faktycznie popową. Nie bez znaczenia jest fakt, że momentami opisywany krążek kojarzył mi się np. z FKA Twigs, a takie „Piel” nawet z, uwaga, Einsturzende Neubauten (oczywiście z fragmentami operującymi ciszą i poetyką, a nie hałasem). W środowisku filozofów czasem daje się słyszeć opinię, że pytanie o istnienie boga, jest eksploracją granic ludzkiego rozumu. „Arca” jest natomiast odważną i udaną eksploracją granic muzyki pop. I to z zachowaniem wszelkich skojarzeń co do jej charakteru. (Grzegorz Mirczak)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 96. slowthai - Nothing Great About Britain

96. slowthai - Nothing Great About Britain

Jeśli chodzi o anglojęzyczny hip-hop, to z całego 2019 roku najgłębiej w pamięć zapadł mi właśnie krążek Slowthaia (w personalnym rankingu prześcignął ówczesny wypust Tylera). Nawet gdyby pominąć nieskrępowaną energię emanującą z wybitnie udanego, singlowego „Doorman”, „Nothing Great About Britian” i tak może poszczycić się kompletem innych, wyróżniających go na tle konkurencji kompozycji. Weźmy np. takie „Peace of Mind” z cloud rapowymi synthami wspomaganymi grime’ową rytmiką albo niepokojący muzycznie a pesymistyczny w przekazie utwór tytułowy. Zresztą ów pesymizm Slowthaia uderza w słuchacza dosyć regularnie (w sumie nie ma co się dziwić – wystarczy spojrzeć na tytuł i okładkę albumu). Pewnym rozładowaniem tego stanu rzeczy są wszystkie te bardziej wyczilowane, jazz-rapowe momenty („Crack”, „Toaster”). Ta kaskada stylistyk, łączona w jedność za pomocą przekazu i połamanych linii perkusyjnych, pozwala „Nothing Great About Britian” odpowiednio wybrzmieć. Jest to szczególne ważne w świecie skoncentrowanym na amerykańskim rapie, a więc i na specyfice tamtejszego społeczeństwa. Slowthai jest po prostu w tym wszystkim inny – i to jest w omawianym krążku najpiękniejsze. (Grzegorz Mirczak)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 95. Rihanna - Anti

95. Rihanna - Anti

Sporo było zamieszania przed wypuszczeniem „ANTI”: dziwne zabiegi, mające na celu promowanie marki Tidal, zagrywki Samsunga windujące sprzedaż, zmiana wydawcy fizycznej wersji płyty, przedłużające się prace w studio czy w końcu brak na trackliście wypuszczonych wcześniej singli. O tym wszystkim teraz już się raczej nie pamięta (bo i po co?). Zakładam, że wiele osób natomiast miło wspomina chwile spędzone z „ANTI” i jednocześnie uważa album za największe osiągnięcie Rihanny. Innej reakcji w sumie zrozumieć nie jestem w stanie.

Rihanna sprawiła w 2015 roku wielką niespodziankę. I got to do things my own way, darling – takie zdanie pada w otwierającym płytę „Consideration” i stanowi ono niejako myśl przewodnią. W wywiadach wokalistka mówiła, że chciała nagrać piosenki, które bez cienia żenady będzie mogła wykonywać na scenie za 15 lat i taka właśnie strategia się sprawdziła. Tym samym wypuszczając „ANTI” poczyniła ważny krok na drodze do tego, by być zapamiętaną nie tylko jako „dziewczyna/pani od radiowych hitów”. Rihanna niemal całkowicie uciekła od schematów i kategoryzacji, stawiając na nieprzewidywalność, ale też nie ocierając się przy tym o np. dziwaczność. Na „ANTI” artystka pomieszała retro z bardziej nowoczesnym spojrzeniem na muzykę pop, choć z głównym naciskiem na to pierwsze rozwiązanie. Śp. Robert Sankowski nazwał to hipsterskim r’n’b i nie było to określenie głupie. Pozytywy dotyczyły mnóstwa aspektów. To co przykładowo wyprawiała Rihanna głosem na najlepszym na płycie „Love on the Brain” pozwalało na wniosek, że i jej wokal był wcześniej nie do końca doceniany. (Michał Stępniak)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 94. Nick Cave & The Bad Seeds - Skeleton Tree

94. Nick Cave & The Bad Seeds - Skeleton Tree

Jeśli miałbym dziś bez namysłu wskazać weterana rocka, który wciąż zdaje się robić wrażenie nie tylko na swoich rówieśnikach – z pewnością byłby nim on. Australijczyk w kruczoczarnej plerezie. Niegdyś ekscentryk, od zawsze mroczny – podniosły, ale nie patetyczny. Celowo piszę tu o wszystkim, co tyczy się tego wokalisty, tylko nie o muzyce – bo to wyrazista kreacja Cave’a pozwala mu dziś – w czasach multidyscyplinarnych – wciąż kołysać się ze spokojem na kruchej tafli mainstreamu.

Multidyscyplinarność tyczy się także „Skeleton Tree”. Premierze płyty towarzyszył przecież film z nagrań materiału, ale przede wszystkim towarzyszyła mu żałoba po stracie 15-letniego syna. A to wątek, którego nie da się pominąć, pisząc o tym albumie. Choć całość była rozwinięciem minimalistycznego konceptu „Push the Sky Away” z 2013 roku, okazała się propozycją jeszcze bardziej radykalną – miejscami wręcz dronowo-ambientową. I tym samym okazała się jednocześnie najbardziej dojrzałą formą muzycznej ilustracji żałoby, jaka ukazała się w ubiegłej dekadzie. A do tego jest bardzo aktualna.

Ta płyta brzmi tak jak początek 2021 roku. Jest tak apatyczna jak para spędzająca wśród czterech ścian kolejny miesiąc pozbawiony bodźców zewnętrznych. Jest tak bezsilna jak wpatrujący się w śnieżycę singiel, uwięziony w kawalerce swojej kamienicy. Ta płyta to esencja smutku – to, co nieopisane, zostało odegrane przez Cave’a, Ellisa i resztę z takim pietyzmem, że do dziś ciężko pozostawać wobec tych nagrań obojętnym. Warto do nich wracać. (Rafał Krause)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 93. The Hotelier - Home, Like Noplace Is There

93. The Hotelier - Home, Like Noplace Is There

Pamiętam taki dzień, kiedy opieprzyłem cię za to, że nie zachowywał*ś się wystarczająco miło w moich oczach i pamiętam fale gorąca ustępujące falom lodowatego chłodu w środku, kiedy odpowiedził*ś, że przepraszasz, ale było bardzo źle. Wtedy jeszcze nigdy się tak nie czułem. Pamiętam konsternację, smutek, nieukierunkowany gniew, potrzebę objęcia cię, chęć odcięcia ramienia tuż przy barku w geście solidarności. Te emocje pojawiają się (słabiej lub silniej) zawsze, kiedy powracam do „Home, Like Noplace Is There”. Częściowo przez mój osobisty stosunek do tej płyty, a częściowo dzięki piosenkopisarskiemu geniuszowi The Hotelier, porywającym instrumentom, przejmującej pasji, którą Holden wtłoczył w nagrywanie krzyków do tej płyty i porażającym tekstom, tym jebanym zwrotom do adresatów. Boże. (Jakub Małaszuk)

Obrazek pozycja 92. Godspeed You! Black Emperor - 'Allelujah! Don't Bend! Ascend!

92. Godspeed You! Black Emperor - 'Allelujah! Don't Bend! Ascend!

Mrok i mgła. Równo dekadę po przyjętym z umiarkowanym entuzjazmem „Yanqui U.X.O.” eksperymentalna post-rockowa orkiestra Godspeed You! Black Emperor powróciła z nowym krążkiem. Grupa dość nieoczekiwanie zreformowała się dwa lata wcześniej i zaczęła grać koncerty, na których pojawiały się także pierwsze wersje utworów z kolejnego albumu. Wreszcie zjawił się i sam album, którego przyjście na świat w 2012 r. ucieszyło krytyków; przyznam, że mnie z kolei w ostatnich latach paradoksalnie ratuje przed zatonięciem w późnojesiennym mroku.

GY!BE stali się jednym z zespołów formacyjnych przełomu mileniów, zwłaszcza po świetnym, określanym jako soundtrack końca świata debiucie „F♯ A♯ ∞” z 1997 r. (pomijając zaginione „All Lights Fucked on the Hairy Amp Drooling” z 1994 r., rzekomo wydane na kasecie jedynie w 33 kopiach), a potem wybitnym „Lift Your Skinny Fists Like Antennas to Heaven” z 2000 roku. Na czwartym długogrającym albumie kontynuują pomysły z poprzednich płyt. Tym razem jednak sporo czerpią także z minimal music, skracając frazy do krótkich motywów i je zapętlając, co działa odświeżająco i potęguje transowe odczucia. Opener „'Allelujah!...” to niespełna dwudziestominutowy „Mladic”, znany w prototypowej wersji z koncertów jako „Albanian”. I tu już wyłania się silne społeczno-polityczne zaangażowanie płyty, do czego twórcy przyzwyczaili nas przez długie lata. Mówimy zresztą o zespole, który zawiesił swoją działalność ze względu na egzystencjalną panikę spowodowaną wojną w Iraku... „Mladic”, w nawiązaniu do tytułu, oparty został na bałkańskich brzmieniach. Muzycy sprawnie posługują się skalami cygańskimi, mieszając je z drone'owymi smykami i gitarowymi pohukiwaniami. W drugim dwudziestominutowym utworze, "We Drift Like Worried Fire" (wcześniej „Gamelan”) muśnięcia smyczkiem przeistaczają się w optymistyczny fragment oparty na zapętlonym motywie podbitym skoczną perkusją, aby za moment atmosfera znów zgęstniała, przywołując na myśl niepokojące obrazy, podobne do tych z wstawek instrumentalnych u King Crimson (pole bitwy? całkowity rozpad? a może, tradycyjna dla GY!BE apokaliptyczna klisza?). Na albumie znajdują się także dwa krótsze drone'owe utwory – „Their Hellicopters' Sing” oraz „Strung Like Lights At Thee Printemps Erable”, których pół-kakofoniczne brzmienia zgrabnie dopełniają szamańskiego rytuału.

Może męczyć chmurka epickości unosząca się wokół GY!BE i bombastyczne epitety używane do opisywania ich muzyki. Trzeba przyznać jednak, że są oni jednym z niewielu zespołów, które, tworząc potężne brzmienia, potrafią uchować się przed banałem. Zręcznie budują psychologiczną (czasem nawet psychodeliczną) grozę, w której jednocześnie nie brak miejsca na głęboki oddech. Albumem „'Allelujah...” udowodnili, że nadal nie zginają karków. Skoro tak – dlaczego by nie pompatycznie? Mrok i mgła. A z nich powoli wyłaniający się spokój. (Karolina Prusiel)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 91. Avantdale Bowling Club - Avantdale Bowling Club

91. Avantdale Bowling Club - Avantdale Bowling Club

Siłą debiutu ostatniego projektu Toma Scotta są wyjęte z życia wartościowe historie, opowiadane setkami błyskotliwych linijek na tle klimatycznych jazzowych aranżacji. Nowozelandczyk daje się tu poznać i polubić jako w gruncie rzeczy zwykły gość o równie zwykłych problemach i doświadczeniach. Zwykłych, choć nie nudnych. Mamy tu coś o dorastaniu i byciu ojcem, przyjaciołach i rodzinnym mieście, pustych kieszeniach i grze w koszykówkę, ale też śmierci czy uzależnieniach. Już w olśniewająco brzmiącym, rozpoczętym wiercącą partią saksofonu singlu „Years Gone By” Scott rok po roku streszcza nam swoją dotychczasową biografię (Watching life on rewind, too divine to define in one line), której poszczególne wątki rozwijać będzie w kolejnych kawałkach. Brawurowe, nabierające rozpędu z każdą kolejną minutą „Pocket Lint” to cierpka refleksja z niekończących się finansowych zmagań w rzeczywistości opartej na kapitalistycznych zasadach. Traktujące o ciemnej stronie używania narkotyków „F(r)iends” jawi się fragmentem tematycznie najbardziej ponurym (Remember when we used to do drugs, Now it's kinda like they do us), ale i niepozbawionym prób tchnięcia nadziei, ponadto stanowiącym elektryzujący dialog rapu Scotta z misternie przygrywającą mu sekcją. Refleksyjne „Home” podąża w kierunku uduchowionego soulu, co zresztą świetnie koresponduje z treścią utworu i odczuciami Toma względem rodzinnego Avondale, z jednej strony coraz bardziej obcego (Home town or ghost town, Don't know how to tell the difference anymore), ale z drugiej wciąż bliskiego sercu. Dedykowane synowi „Quincy’s March” to zaś jakby zwieńczenie całej tej drogi dorastania i dojrzewania Toma, seria konstatacji i olśnień człowieka, który po tym jak ojcostwo tchnęło w niego nowe życie, w końcu widzi siebie w odpowiednim miejscu. Podsumowując, Avantdale Bowling Club spadło nam w samej końcówce dekady trochę znikąd, przynosząc album muzycznie dojrzały, a lirycznie bardzo mądry, zadowalający zarówno fanów eleganckich jazzowych podkładów, jak i soczyście komunikowanych, inspirujących rozkmin. (Łukasz Zwoliński)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 90. Kamp! - Kamp!

90. Kamp! - Kamp!

Pamiętam notkę Kuby Wandachowicz w Pulp o Kamp! i wygrażanie, że jak oni nie zrobią kariery to on zje swój bas! Pamiętam film „Wszystkie nieprzespane noce” i towarzyszącą mu radość (Adam Repucha w filmie?!) i złość (Kamp! powinni byli nagrać dedykowany soundtrack!). Pamiętam ich koncerty, w tym ten w stołecznej Emilii w ramach jakiejś imprezy Agory: muzycy niczym dumne posągi dopuszczające ledwie delikatne zmiany miejsca i korekty kolejnych póz, zespół-kolektyw świadomy wspólnego wysiłku i siły wynikającej ze współdziałania.

Uwielbiam ich debiut i ten jego dyskretny euforyzm, nieśmiałe, ale antemiczne refreny, jakby „Lexicon Of Love” ABC (patrz strukturalny rozmach, operowanie pogłosem, sterylna produkcja) zaadaptowane do współczesnych realiów (ślizgające się klawisze, agresywnie tłumione bębny, powolne i filmowe wręcz przejścia między kolejnymi utworami). Szanuję niejednoznaczne teksty za próbę podsumowania pokoleniowych doświadczeń („Cairo” jako odwołanie do formuły zagranicznych wypadów dyktowanych zasięgiem tanich lotów) i poetyckie wspomnienie miłosno-narkotykowych szaleństw (przede wszystkim epickie „Distance Of The Modern Hearts”).

Serio na wysokości „Kamp!” byłem przekonany, że ponadkrajowy zasięg i sukces jest im pisany i że po The Car Is On Fire to będzie główny polski muzyczny towar eksportowy. Że tak się nie stało, pomimo licznych prób, to w sumie jedyny zarzut do tej historii, choć pewnie niektórzy zakrzykną ja wiedziałem, że tak będzie. (Maciek Lisiecki)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 89. Playboi Carti - Die Lit

89. Playboi Carti - Die Lit

Coraz krótsze utwory? Repetytywny charakter tekstów? Gdyby te – determinowane nowym, kompulsywnym sposobem konsumpcji treści – zjawiska uznać najbardziej istotnymi dla muzyki lat dziesiątych, to „Die Lit” powinno być lekturą obowiązkową tej epoki.

Pełnoprawny debiut młodego Cartiego to esencja wszystkiego, co przyjęło się w ostatnich latach nazywać nową szkołą rapu. To prymat emocji i formy nad rozumowo pojmowaną treścią. To materiał zarazem przełomowy, jak i silnie akcentujący dominujące trendy. Uważam nawet, że to płyta, która jest dla hip-hopu tym, czym dla rocka był krautrock. Transową ekspresją – trapową ekspozycją detali i pochwałą minimalizmu. Jednocześnie radosna, ale nieoczywista i szalenie intrygująca. A, i jeszcze jedno. Krautrock stawiał na witaminę C i inne KWAŚNE specyfiki. U Playboia Cartiego mamy potężną dawkę sacharozy.

Co ciekawe, te kilka kilogramów cukru znajdujące się na „Die Lit” mocno kontrastuje z punkową okładką tej płyty autorstwa Nicka Walkera. Pasuje ona jednak do tego przedsięwzięcia z innego względu. Świetnie bowiem oddaje klimat rewolucji, jaką raperzy pokroju Cartiego przynieśli gatunkowi (nie bez powodu współczesne koncerty hip-hopowe przywłaszczyły sobie pogowanie). A sam charakter brzmienia to już w dużej mierze zasługa jednego z najważniejszych producentów dekady, Pi'erre’a Bourne’a. On wyprodukował lwią część materiału, na który składają się słodko-senne, acz podbite ciężkim basem produkcje. Carti w zasadzie nawet na nich nie rapuje – uzupełnia je charakterystyczną manierą. Doprowadza swój składający się z ciągłych powtórzeń i wypełniony zmultiplikowanymi ad-libami styl do najbardziej eksperymentalnej wersji. „Die Lit” to w rzeczywistości uzależniające męczenie fraz o swagu i syropach – przekładane piskami i jęknięciami. To powtarzanie tych samych słów, karuzela z przechwałkami. Szaleństwo, którego nie zakłócają nawet gościnne zwrotki plejady gwiazd – wszyscy artyści bowiem świetnie dopasowują się do nadstylu rapera z Atlanty.

Dlaczego to wszystko tak wciąga? Debiut Playboia podszyty jest napięciem, które nigdy nie zostaje rozładowane. To nieustanne gonienie króliczka – coś jak moment zawieszenia w progu drzwi domu zimą i chłonienie jego ciepła. W butach i kurtce. I choć w 2018 roku „Die Lit” nie był jedynym przykładem tak silnie repetytywnego rapu („Gucci Gang”, pamiętamy), to właśnie ta płyta zapisze się w historii muzyki. Jako jego najbardziej wysublimowana, doprowadzona do (nie)perfekcji forma. (Rafał Krause)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 88. Janelle Monáe - The ArchAndroid

88. Janelle Monáe - The ArchAndroid

Trudno o bardziej zdartą kliszę niż motyw myślącego/czującego robota, tak w muzyce (z czubka głowy: „Yoshimi Battles The Pink Robots”, „I Robot”, „Die Mensch-Maschine”), jak i szeroko rozumianej popkulturze – tak pisał w 2010 roku Łukasz Błaszczyk w recenzji "The ArchAndroid" i trochę się z tym zgodzę, a trochę nie.

W ostatnim dziesięcioleciu otrzymaliśmy co najmniej dwie ważne pozycje mierzące się z tym toposem – mam na myśli „Blade Runner 2049” oraz „Han Solo: Gwiezdne Wojny – historie”. O ile „Blade Runner 2049” był filmem o zacieraniu się granic pomiędzy ludzkim a stworzonym przez ludzi, o tyle „Han Solo” w pewnej części traktował o wyzwoleniu z opresyjnych struktur – o L3-37 (bezapelacyjnie postaci, którą spotkała największa tragedia w świecie „Gwiezdnych Wojen”) można napisać co najmniej sążnisty esej. Zgadzam się, że sam motyw został już wielokrotnie ograny, a nie zgadzam się, bowiem rozwój technologiczny i wspomniane dzieła wniosły do niego wiele świeżości (zwłaszcza wątek L3-37).

Wspominam o tym, gdyż w „The ArchAndroid” poruszane są podobne wątki i ciężko jest ten album rozważać z pominięciem kontekstów afrofuturystycznych, feministycznych czy robotycznych, tym bardziej, że płyta kontynuuje opowieść o mesjanistycznym androidzie rozpoczętą w "Metropolis", wydanej w 2007 roku epce Monáe. Poza tym, sama Janelle wymieniała „Gwiezdne Wojny”, „Blade Runnera” czy „Metropolis” (to z 1927) jako inspiracje dla „The ArchAndroid”.

Muzycznie dzieje się tutaj bardzo dużo – jest masa glamu w stylu Prince’a czy Bowiego z epoki „Ziggy Stardust”, czuć ducha Funkadelic i Sun Ra, znajdziemy powidoki hip hopu z południowych stanów. Soulowe wokale, „bondowskie” aranżacje, harmonie przywodzące na myśl coś krystalicznie czystego i wielość stylów – Monáe na „ArchAndroid” pokazała, że można nagrywać chwytliwy, ale nieoczywisty pop, do tego cechujący się progrockowym rozmachem. U niej najbardziej widoczna jest ścieżka, którą w latach dziesiątych podążały i współtworzyły takie postacie jak Rihanna, Solange, Beyoncé, Flying Lotus czy Shabazz Palaces. (Damian Kowal)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 87. Violens - Amoral

87. Violens - Amoral

Bratobójcza walka między wszystkimi wydawnictwami Violens doprowadziła do tego, że w naszej setce znalazł się tylko debiut grupy pod dowództwem Jorge’a Elbrechta. Ale co to był za debiut! Mało który otwieracz albumu z minionej dziesięciolatki w dalszym ciągu zachwyca mnie tak bardzo jak „The Dawn of Your Happiness is Rising”, a przecież dalej jest jeszcze ciekawiej: dżanglujące „Full Collision”, „Acid Reign”, które zaczyna się jak nieznany madchesterski standard, by przejść w gitarową pokręconą plecionkę, spowolnione, trochę psychodeliczne „Are You Still In The Illusion?”… – mógłbym wymienić każdy indeks wraz z krótkim hasłem, tylko po co? Każdy spośród dwunastu utworów z „Amoral” jest osobną perełką: czasem mniej, czasem bardziej hałaśliwą, ale zawsze perfekcyjnie przebojową. Nic dziwnego, że pokochaliśmy Violens od pierwszego przesłuchania – późniejszymi „Nine Songs” i „True” udowodnili, że pokładane w nich nadzieje były trafne. Niestety, od 2012 roku Violens, podobnie jak wcześniejszy projekt Elbrechta, Lansing-Dreiden, trwają w hiatusie, a sam mastermind grupy czasem wynurza się z niebytu, aby pomóc takim artystom jak Ice Choir, Tamaryn, Wild Nothing czy No Joy. W 2018 roku Elbrecht wydał solowy album, ale mimo tego i tak czasem tęskno mi do tego, co ze swoją ekipą robił na „Amoralu”, bo nigdy później nie zaskoczył mnie w takim stopniu. (Marcin Małecki)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 86. Disclosure - Settle

86. Disclosure - Settle

Pojawili się w odpowiednim momencie – lud pragnął tańczyć przy garażowych brzmieniach, a Disclosure sprawili, że mógł to robić do upadłego. Na „Settle” przebój gonił przebój, a refreny wrzynały się głęboko do głowy. Powiedzieć, że cały album trzymał bardzo wysoki poziom byłoby jednak pewnym nadużyciem, choć nawet i te gorsze utwory na płytach innych cenionych artystów mogłyby się okazać perełkami.

Przede wszystkim totalnym strzałem w dziesiątkę okazał się dobór gości. Tutaj nawet pochodząca z zupełnie innej bajki Eliza Doolittle sprawdziła się idealnie. I w mojej opinii to właśnie „You & Me” brzmi dziś najpiękniej, ale w innych okolicznościach do roli najlepszego utworu wybrałbym „Latch” albo „White Noise”. Niewątpliwie wokale dodawały utworom przebojowości, a sami bracia Lawrence pokazali, że korzystając głównie z prostych środków da się stworzyć coś intrygującego i zaraźliwego.

Psioczono wprawdzie, że to wszystko już było, gadano, że Disclosure tylko wykorzystują dobrze sprawdzone szablony. Cóż jednak z tego, skoro to zadziałało? Można było złośliwie kontrować, że najwidoczniej poprzednicy nie potrafili być na tyle atrakcyjni, by przebić się do głównego nurtu. A że po latach miło się wraca do tych utworów, to już osobna i dodatkowo nobilitująca Disclosure kwestia. (Michał Stępniak)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 85. Stara Rzeka - Zamknęły się oczy ziemi

85. Stara Rzeka - Zamknęły się oczy ziemi

Czego tu nie ma! Trochę z Ummagummy, trochę z wczesnego King Crimson, dużo krautrocka, a do tego odrobina black metalu i dziesięć hektarów dojrzałego żyta w upalne południe, napisał jeden z użytkowników portalu YouTube, a ja nie mam nic więcej do dodania poza – wielka szkoda, że „Zamknęły się oczy ziemi” było ostatnim wydawnictwem Starej Rzeki.

Nie wiem, czy nie ulegam efektowi Mandeli, ale jawi mi się, że dwa albumy Starej Rzeki wprowadziły polski niezal na światowe salony. Może nie stanął on od razu na muzycznym podium, ale zaczął być zauważany, a duże anglojęzyczne serwisy co jakiś czas publikowały zestawienia polskich płyt. Jawi mi się, że w pierwszej połowie lat dziesiątych jak grzyby po deszczu wyrastały internetowe labele, które wydawały w sporej części instrumentalną muzykę, co niwelowało barierę językową; to mogło sprawić, że przynajmniej w mojej głowie, polski niezal w poprzedniej dekadzie zaistniał w świadomości muzycznej świata.

Jeżeli chodzi o „Zamknęły się oczy ziemi” owo zaistnienie na pewno ułatwiła muzyczna erudycja Ziołka. Napisać o tej płycie, że jest folkiem, to jak nic nie napisać; trzeba dodać, że „Nie zbliżaj się do ognia” to czystej wody atmospheric black; trzeba dodać, że trąby w „Małych świerkach” równie dobrze mogłyby brzmieć u Chucka Mangione; wreszcie trzeba napisać, że „Czarną wodę” spokojnie mogłoby nagrać Sun City Girls w szczytowym okresie swojej twórczości. Raz brzmi tu pustynia, raz dźwięczy żywica, a całość przywodzi na myśl mech pokrywający rozłożysty dąb. Ziołka można spokojnie postawić obok Johna Faheya czy Robbiego Basho – bez problemu się wpasuje. Pozostaje mieć nadzieję, że Stara Rzeka jeszcze powróci, żeby zabrać nas na wyprawę wzdłuż leśnego strumienia, do samego źródła. (Damian Kowal)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 84. A Tribe Called Quest - We got it from Here… Thank You 4 Your service

84. A Tribe Called Quest - We got it from Here… Thank You 4 Your service

Po wydanym w 1998 roku albumie „The Love Movement”, mało kto wierzył w kolejny longplay A Tribe Called Quest. Co więcej, kiedy po niemal dwóch dekadach stało się jasne, że formacja wróci do studia, jej członkowie nadal nie zakładali nagrania pełnoprawnego albumu, przewidując raczej stworzenie 5-utworowej EP-ki (o czym Phife Dawg miał mówić swojej matce). Ostatecznie, nad nowym materiałem panowie pracowali niemal rok, zaszyci w wyjątkowym studio Q-Tipa. Otoczeni sprzętem, z którego niegdyś korzystali m.in. Frank Zappa, Jimmi Hendrix i Blondie, inspirując się utworami Iggy’ego Popa, działając systematycznie, powoli i bez presji, A Tribe Called Quest postanowili nie odcinać się od swoich korzeni, ale też nie tkwić wyłącznie w estetyce lat 90-tych. I dlatego pod względem brzmienia, „We got it from Here… Thank You 4 Your service” stanowi pomost między dotychczasową dyskografią formacji, a tym, co w rapie aktualne, czyniąc z A Tribe Called Quest projekt kompletny i niepowtarzalny, którego członkowie po latach przerwy nadal trzymają rękę na pulsie, nie oddając miejsca na podium hip-hopowego kanonu.

„We got it from Here… Thank You 4 Your service” to album wyjątkowy. Nagrany po naprawdę długiej przerwie, zapowiedziany niemal w ostatniej chwili, tak samo rozbujany, co społecznie zaangażowany, jednocześnie aktualny i ponadczasowy, różnorodny, ale przy tym niezwykle spójny. Co najważniejsze jednak - pożegnalny. Tak symbolicznie, jak i dosłownie. To wzruszające, że Phife Dawg w ostatnich miesiącach życia stworzył tak doskonałe dzieło, zamykając pewien etap - ważny etap - hip-hopowej historii. We got it from Here… Thank You 4 Your service. (Emilia Stachowska)

Obrazek pozycja 83. Foals - Total Life Forever

83. Foals - Total Life Forever

„Total Life Forever” jest dziełem wybitnym, a utwór tytułowy i „Spanish Sahara” znam na pamięć, kropka, basta. Nie ma w tej płycie słabego momentu, a w zainteresowaniu i napięciu trzyma ona od początku do końca, kropka, koniec.

Tak napisałby dwudziestoletni ja, zachwycony zupełnie nowym i świeżym dla niego w tamtym czasie (wyrastał jeszcze z kucowania) brzmieniem – czystymi, fraktalnymi gitarami, nieregularną rytmiką i melodyjnymi wokalami. Tak też pisze trzydziestoletni ja, który przesłuchał przez dekadę trochę płyt i widzi teraz, że podłoża wokaliz można szukać w twórczości The Smiths, sekcja gitar rozwija dysonansowe wątki zaczęte przez Slint, Polvo czy Don Caballero, a rytmy są z ducha post-punkowe, ale w konstrukcji momentami free jazzowe. A o basach na tym albumie to można poematy pisać, bo jednocześnie są matematyczne i algebraiczne, jakby to powiedział Finn Martens; ja powiem, że to one są regularnym i solidnym budulcem, na którym opiera się ta jakże nieregularna płyta.

Włączam Foals często, gdy mam ochotę na nostalgia party i piszę dobitnie – „Total Life Forever” to dzieło wybitne, wręcz totalne, a kto twierdzi inaczej, ten ma prawo do swojego zdania i w zupełności to rozumiem. Niemniej uważam, że to zbyt dobra płyta, żeby odeszła w zapomnienie, choćby przez hitowy potencjał „Miami”, „Spanish Sahara” czy (wstaw dowolny inny utwór z tego albumu). (Damian Kowal)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 82. Beach House - Depression Cherry

82. Beach House - Depression Cherry

Nie sposób przecenić stylu, w jakim Victoria Legrand celebruje na „Depression Cherry” niemal każdą linijkę, którą śpiewa oraz tego, ile uczucia wkłada we frazowanie kluczowych z jakiegoś powodu w danym utworze słów. Be-yond looooove, Baby I’m youuuuurs, Cause you blow my mind…, Lead-me-to-the-gallows, wiemy o co chodzi prawda? Niech każdy wybierze więc swój własny ulubiony serco-rozpuszczacz, bo jest tu zdecydowanie z czego. „Depresyjna Wiśnia” to koncept szalenie zwarty i spójny, ale też stanowiący worek znakomitych, indywidualnych momentów. Kompozycje takie jak „Beyond Love” czy „10:37” fascynują już pod względem samego konstruowania melodii wokalnych i przy żadnej z nich nie nudzilibyśmy się nawet słuchając w oderwaniu od jakichkolwiek instrumentów. Popowy zmysł Amerykanki o francuskich korzeniach zawodzi na piątej płycie Beach House niezmiernie rzadko, zachwyca zaś ze wzorową regularnością. Alex Scally, dla odmiany, pozostaje u szczytu multi-instrumentalnej kreatywności. Jego oczarowujące tekstury; bajecznie łzawiące gitary czy słodkie psychodeliczne klawisze, co ważne, harmonizują z wokalną pracą koleżanki niczym w ramach telepatycznego porozumienia. Słysząc co dzieje się w końcówce „PPP” czy całym „Wildflower” można ulec wrażeniu, że wspomniana dwójka rozdzielona gdzieś na dwóch krańcach wielkiego ciemnego lasu odnalazłaby się bez użycia zbędnego słowa. Tych dziewięć zniewalająco wypieszczonych kompozycji, o stężeniu dream popowej elegancji kilkukrotnie przekraczającym dopuszczalną normę, przypieczętowało status duetu z Baltimore jako pierwszej pary marzycielskiego indie całej ostatniej dekady. (Łukasz Zwoliński)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 81. Childish Gambino -

81. Childish Gambino - "Awaken, My Love!"

Ultrazdolny Donald Glover. Takim równoważnikiem zdania, a właściwie epitetem, rozpocznę moje przemyślenia na temat „Awaken, My Love!”. Sukcesy w branży filmowo-serialowej nie były dla niego wystarczające, stąd postanowił namieszać na polu muzycznym.

Na trzecim ze swoich albumów, Gambino (a raczej Glover) zdecydowanie sięgnął po sukcesywną mieszankę R&B, soulu i funku. Rap stanowił zaś raczej dodatkowy smaczek. Wyraźnie słyszalne na „Awaken, My Love!” są inspiracje zaczerpnięte z lat 60. oraz 70. XX wieku. Utwór „Riot” został wzbogacony fragmentami „Good To Your Earhole” grupy Funkdelic, co jest tego dowodem. Na myśl przychodzą także tacy wykonawcy jak Al Green, Marvin Gaye, Sly & The Family Stone czy Stevie Wonder.

Gdybym miała opisać ten album jednym słowem, byłoby to zapewne określenie psychodeliczny – czego najlepszym przykładem jest „Boogieman”. Ogromne wrażenie robi pierwsze z tracklisty „Me and Your Mama”, zaczynające się niczym kołysanka, która przeistacza się w rytmy R&B, by finalnie czerpać wręcz z rocka lat 60. Takim sposobem Glover zmieścił w jednym sześciominutowym utworze co najmniej trzy gatunki muzyczne. „Have Some Love” zabrzmiałoby idealnie na Woodstocku w 1969 z chwytliwym refrenem traktującym o miłości i echami world music. Najbardziej aktualnie brzmiącym momentem albumu jest „Redbone”, które odniosło zresztą ogromny sukces komercyjny.

„Awaken, My Love!” to naprawdę ciekawy, eklektyczny album, który mimo jawnych inspiracji poprzednimi dekadami, wniósł pewną świeżość do współczesnej muzyki. Nie przeszkadza mi sięganie po coś, co już było, o ile wypada to kreatywnie. Mam wrażenie, że mimo aprobaty mas, album ten jest traktowany jako coś z dobrym vibem, a nie jako świadectwo kunsztu muzycznego czy świetną reprezentację black culture. (Oliwia Jaroń)

Obrazek pozycja 80. HTRK - Venus in Leo

80. HTRK - Venus in Leo

Na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat wielokrotnie polecano mi HTRK jako zespół, który może wpasować się w moje upodobania muzyczne, jednak mimo wielu prób długo pozostałem nieczuły na ich twórczość. Nie wiem, czy to kwestia zmian, jakie zdarzyły się wewnątrz mnie w tej dziesięciolatce, czy może tego, że Jonnine Standish i Nigel Yang z płyty na płytę dopracowywali swój artystyczny sposób wyrazu, ale album „Venus in Leo” już od pierwszych sekund „Into the Drama” zburzył ten mur mojej obojętności. Powolny puls piosenek, chłodny minimalizm, potęgujący wszystko pogłos, kaskady nakładających się warstw: wszystko to pomaga HTRK nawiązać niezwykle intymną więź ze słuchaczem. Jednocześnie czuć, że to nie jest wystudiowana poza, jakiś sztuczny pomysł na siebie – z poszczególnych piosenek bije nienachalna autentyczność i czułość. W efekcie nie dziwię się, że Miłosz Cirocki pisał o grupie jako o swoim życiowym zespole, Michał Weicher w podsumowaniu roku 2019 określił „Venus in Leo” mianem najbardziej kojącego materiału od Hate Rock, a Kuba Małaszuk stwierdził w recenzji tej płyty, że duet unika prostego zaszufladkowania, cały czas pracując nad indywidualnym językiem swojej twórczości. To wszystko jest prawdą: nie da się do końca opisać, na czym polega siła HTRK, a mimo to cały czas próbujemy to zrobić. I może właśnie ta nieuchwytność jest kolejnym elementem „Venus in Leo”, który oddziałuje na nas tak mocno. (Marcin Małecki)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 79. Tim Hecker - Ravedeath, 1972

79. Tim Hecker - Ravedeath, 1972

Straszliwie bawi mnie koncept, który stoi za tą płytą. Degradacja muzyki, postępująca cyfryzacja i empetrójki, jako czynnik jej szkodzący. Nie wiem, może to dlatego, że mam 22 lata i wychowałem się wśród cyfrowej muzyki, a może dlatego, że to zwyczajnie jest zabawne, a Hecker wpadł w dziadowanie. Niemniej, uwielbiam ten album, uważam go za najlepszy, jaki Kanadyjczyk wydał w ubiegłym dziesięcioleciu. Przemawia do mnie zanieczyszczanie oryginalnej ścieżki efektami, lubię rozpływać się w tej senno-niepokojącej atmosferze post-apokaliptycznego świata, pełnego mgły i zdewastowanych budynków. Dlatego, chcąc jednak oddać należyty hołd „Ravedeath, 1972”, zapominam o intencjach Heckera i zaczynam myśleć, no właśnie – o świecie. Pianino, które studenci MIT zrzucają na fotografii umieszczonej na okładce, ma zapisany akronim IHTFP (I Hate This Fucking Place), co oryginalnie odnosi się oczywiście do samego uniwersytetu, ale co gdyby odnieść to do świata? Przecież my go nienawidzimy. Niszczymy Ziemię, wyzyskujemy siebie nawzajem. Zrzucamy go z dachu, zachłyśnięci zyskiem, czy władzą, tak jak studenci MIT pod wpływem zabawy zrzucają pianino. „Ravedeath, 1972” to ścieżka dźwiękowa do naszych działań i kryzysu, który zaczął się dawno temu, a w ostatniej dekadzie wyraźnie się pogłębił. Nie wiem co będzie dalej, ale chcę wierzyć, że nam również pisane jest spokojne zakończenie, jak w „In the Air III”. Wiem, że wpadłem w niezwykle pompatyczną kontemplację, ale to jest właśnie taki album. (Jakub Małaszuk)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 78. Tyler, The Creator - Flower Boy

78. Tyler, The Creator - Flower Boy

Czas pokazał, że rola kwiatkowego chłopca okazała się mniej znacząca, niż początkowo się wydawało. Wielu może dość niesprawiedliwie oceniać, że był on zaledwie preludium do kolejnego, obecnie bardziej cenionego krążka wydanego przez tego artystę, ale nic z tych rzeczy. Jasne, „IGOR” to świetna płyta, nie przeczę, ale zdecydowanie warto się przyjrzeć także poprzedniemu wydawnictwu Tylera.

Przed wydaniem tej płyty mało kto spodziewał się, że raper nagra coś takiego. Umówmy się, „Cherry Bomb” był niewypałem. Wcześniejsze albumy także całościowo nie zachwycały, mając co najwyżej parę silniejszych momentów. Siła Tylera do tego czasu opierała się na singlach i dopiero „Flower Boy” sprawił, że dostaliśmy płytę kompletną i zaskakująco bogatą. Pełno tu syntezatorów, harmonii, wokali, pomysłów i świeżości. Każdy utwór, mimo tego, że cały materiał jest bardzo spójny, ma swój klimat i mimo zazębiających się motywów, opowiada własną historię. Ponadto Tyler dokonał tutaj sporej wolty stylistycznej, która zdecydowanie była ryzykownym krokiem, co także świadczy o sporej odwadze. Pokazał, jak bardzo rozwinął się songwritersko na praktycznie każdej płaszczyźnie.

Poza tym, urzekająca jest kameralność tej płyty. W kontraście do wcześniejszych, często bardzo stadionowych i bangerowych dokonań rapera, tutaj większość utworów jest w stanie nieść równie wielką energię zarówno na wielkich scenach, jak i w kameralnych kawiarenkach przy samym akompaniamencie pianina. Jestem w stanie nawet wysunąć tezę, że ten efekt w takim stopniu nie został osiągnięty przez nikogo innego ze znanych mi raperów, zwłaszcza tych tworzących agresywniejszą stronę tego gatunku. Jednocześnie ten bardziej refleksyjny nastrój bywa przełamany przez utwory pokroju „Who Dat Boy” czy „I Ain’t Got Time!”, więc w rezultacie cały materiał jest dynamiczny, świetnie wyważony i nie pozwala się znudzić. Na pewno można zarzucić tej płycie pewien specyficzny koloryt, który nie przekona do siebie każdego, ale i przez to chce się ja powtarzać, bo to ukierunkowanie dodaje całości bardziej osobistego wydźwięku, budując przekonującą iluzję intymnej relacji z artystą. Podsumowując - ja zawsze chętnie tu wracam i nigdy się nie zawiodłem. (Kuba Nowosielski)

Obrazek pozycja 77. LCD Soundsystem - American Dream

77. LCD Soundsystem - American Dream

Powrót LCD Soundystem początkowo nie wywołał u mnie jakiegoś wybuchu entuzjastycznych reakcji. Powód był oczywisty: człowiek w 2011 roku się zasmucił, oczy mu nieco zawilgotniały w czasie oglądania pożegnalnego koncertu. Potem się okazało, że zupełnie niepotrzebnie. Nawet specjalnie nie zdążyłem zatęsknić, a po czterech latach James Murphy wrócił jak gdyby nigdy nic. Na początek na festiwalowe występy, ale wiadomo było doskonale, że to musi się skończyć płytą. W rezultacie mogłem sobie dopisać kolejny wykrzyknik przy słowie naiwny jako cesze mnie charakteryzującej. Koniec końców pewnie nieco inne uczucia towarzyszyłyby mi, gdyby „American Dream” zawierało słabe piosenki, ale o tym nie ma mowy.

LCD Soundsystem w 2017 roku zabrzmiało tak, jakby w zasadzie żadnej przerwy nie było. Znów można było wskazać te same źródła inspiracji, ponownie otrzymaliśmy dowód jak bardzo Murphy kocha muzykę i jak lubi przy niej dłubać. Wypadało się również zgodzić z tezą głoszącą, iż nagrywa on cały czas kolejną wersję tej samej płyty, ale uznać to za wadę w tym przypadku byłoby zbrodnią.

„American Dream” zostało docenione, ale równocześnie nie sposób nie zauważyć, że w porównaniu do poprzednich albumów LCD Sounsystem, o czwartym studyjnym raczej dość szybko zapomniano. James Murphy jako legenda swoje zrobił już wcześniej, a płyta z 2017 roku stanowiła niejako uzupełnienie, dodatek czy potwierdzenie wielkiej klasy artysty. (Michał Stępniak)

Obrazek pozycja 76. James Blake - Overgrown

76. James Blake - Overgrown

James Blake wyróżnia się swoją wrażliwością muzyczną, którą jest przepełniona jego twórczość. Sprawia ona wrażenie bardzo świadomej. Zazwyczaj utwory te powoli płyną, aby zbudować punkt kulminacyjny. Wprowadza to w pewien stan transu, do którego zapraszają nas hipnotyczne środki muzyczne i głos.

„Overgrown” to album, po który sięgam kiedy potrzebuję na chwilę wyłączyć wszystkie działające systemy w moim organizmie. Całość niesie w sobie spory ładunek emocjonalny, ale dzięki umiejętnemu rozłożeniu dźwięków, sprawia to wrażenie medytacji, która prowadzi do dziwnego katharsis. Początkowo twórczość Blake’a może się wydawać nudna czy monotonna, ale patos byłby tutaj raczej nie wskazany. Zresztą, wbrew pozorom na „Overgrown” sporo się dzieje gatunkowo – to mieszanka muzyki elektronicznej, R&B, może nawet rapu, na co może wskazywać obecność RZA w utworze „Take A Fall For Me”.

Właściwie w tym przypadku ciężko wybrać najciekawsze momenty, bo to całość płyty najlepiej funkcjonuje, ale na pewno kilka z utworów zasługuje na wyróżnienie. Jednym z nich jest „I Am Sold” z przepięknym wokalnym początkiem. „Retrograde” z kolei wspaniale ewoluuje, aby dogłębnie poruszać. „DLM” doprowadza do łez, a „Voyeur” zachęci do tańca z pustką w oczach.

Muzyka Jamesa Blake’a pięknie płynie przez czasoprzestrzeń, zazwyczaj nim się spostrzegę, dziesięć utworów przemija nie wiadomo kiedy. Daleko im do przebojowości, ale nie takie jest ich zadanie – nie mają bowiem wpadać w ucho, a wprost do podświadomości, aby zostać z nami na długo. (Oliwia Jaroń)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 75. Mount Eerie - Now Only

75. Mount Eerie - Now Only

O ile „A Crow Looked At Me” było kroniką rozpaczy po śmierci żony, o tyle „Now Only” przybiera bardziej kształt zapisów z postępów w radzeniu sobie ze stratą. To naturalny następny etap żałoby – nie polega on jednak na pogodzeniu się z pustką, lecz jedynie na próbie nauczenia się żyć z nią.

A Phil Elverum ma powody, by przynajmniej próbować. Ma córkę, którą ukochana żona urodziła niedługo przed śmiercią. Ma także muzykę, która, wygląda na to, że u Elveruma pełni podwójną rolę: zarówno celu samego w sobie, jak i sposobu na przetrwanie. Dlatego właśnie Elverum, podobnie jak Marcin Wicha, zabiera się za przeglądanie rzeczy, których nie wyrzucił (lub ostatecznie wyrzucił, jak śmieci i szczoteczkę do zębów na poprzedniej płycie) – tych należących do jego żony oraz tych, które mu się z nią kojarzą: „Tintin w Tybecie” autorstwa Hergé (a raczej „Tintin au Tibet”, bo czytywali go w oryginale), naszyjnik w plastikowej torebce, tapeta na komputerze z obrazem Nikolaia Astrupa, drugi obraz malarza – ten z lodówki. Wreszcie właśnie lodówka z cytatem z Whitmana pełna pocztówek i zdjęć, które tak silnie zainspirowały muzyka, że ostatecznie trafiły na okładkę albumu. Przedmioty uwalniają potok wspomnień, z którymi Elverum wykonuje podobną pracę. Pierwsza przegadana do świtu noc, pomarańcza podarowana z czułością nad ranem, eskapady we dwoje... Muzyk „przygląda się” im i stopniowo tłumaczy sobie, że wszystko to należy już do przeszłości.

Elementem teraźniejszości jednak jest nadal sama Geneviève, której nieistnienie Elverum wyśpiewuje, jednocześnie adresując słowa do niej i gorączkowo próbując ustalić formę jej pośmiertnego życia. Samo to jest już objawem bardziej już kontrolowanego strumienia świadomości. Elverum koloruje go także za pomocą bogatszej palety dźwiękowych plam – gdzieniegdzie pośród akustycznych, daleko zbyt spokojnych szlochów wkradają się znów przesterowane gitary, hałas podkreślający gniew i rozpacz. Wybuch następuje niemalże w samym środku stawki, w tytułowej upiornie wesołej piosence o tym, że ludzie chorują na raka i umierają, albo że przejeżdżają ich ciężarówki, i też umierają. A potem stają się ulotnymi molekułami, żyją w strzępach bolesnych wspomnień:

And I do picture you there, molecules dancing/ But I'd rather you were in the house / watching the unfolding everyday life of this good daughter we made/ Instead of being / scattered by the wind for no reason

Wszystko wraca do względnej normy, a świat zaskakująco się nie kończy. Mimo że to absolutnie nie ma żadnego sensu, tak po prostu jest. Każdy z nas, podobnie jak ludzie w szpitalnej poczekalni, pewnego dnia obudzi się z książką w ręku, spojrzy na okładkę i wreszcie zrozumie, co oznacza „Being Mortal”. (Karolina Prusiel)

Opis w podsumowaniu 2018 >>

Obrazek pozycja 74. GAS - Narkopop

74. GAS - Narkopop

Czasem myślę sobie, że Wolfgang Voigt ma porobione kilkadziesiąt prostych pętli perkusyjnych, które zgrał na jakiś nośnik, aby puszczać je nocą w lesie, a jego najsłynniejsze albumy to po prostu nagrania terenowe z poruszania się w mniejszej lub większej odległości od źródła dźwięku. Żarty żartami, ale hipnotyczno-organiczne ambient techno Voigta jest na tyle specyficzne i charakterystyczne, że od samego początku „Narkopopu” wiadomo z czyim krążkiem mamy do czynienia. Szum drzew, monotonny puls, rozedrgane smyczki, drony, glitche, delikatne partie fortepianu – połączenie tych składników sprawia, że równie dobrze następcę „Popu” można umieścić na półce z muzyką elektroniczną, jak i ze współczesną klasyką. Mimo upływu lat cały czas jestem pod wrażeniem sposobu w jaki GAS sprawił, że kolejne narkopopowe części sprawiają wrażenie klaustrofobicznych i przestrzennych jednocześnie. To nie jedyny dźwiękowy paradoks obecny na „Narkopopie”: tutaj stale są obecne ruch i bezruch, lekkość i ciężar, rozmycie i wyostrzenie, pojawianie się i znikanie poszczególnych tekstur dźwiękowych. I być może właśnie przez te ciągłe sprzeczności wszystko stopniowo się wynurza, pasując przy tym idealnie do siebie w tych pozornie nieprzystających skrajnościach. (Marcin Małecki)

Obrazek pozycja 73. Crystal Castles - II

73. Crystal Castles - II

O „II” z perspektywy czasu nieco niezręcznie pisać. Krążek wyszedł w 2010 roku, zebrał bardzo pozytywne opinie, a to co wyszło na temat relacji Alice i Ethana kilka lat potem – no cóż – powiedzieć, że było przykre to trochę tak jakby nic nie powiedzieć. I kiedy słucham sobie „II” potrafię o tym nie myśleć. Nieco gorzej jest gdy przychodzi do pisania. A przecież mamy do czynienia z płytą radykalną brzmieniowo, buntowniczą, a ostatecznie też częścią soundtracku mojego licealnego życia. Nie tylko metal był wszak podstawą do wyrażania swojego młodzieńczego buntu 10 lat temu. A jako że „II” było zasadniczo momentami cięższe i mnie chiptune’owe, a przez to i nieco mniej surrealistyczne, lecz bardziej dosadne w brzmieniu w porównaniu do debiutu, nadawało się do buntowania znakomicie. Jak tu nie pogować do „Doe Deer” - hardcore punku na syntezatorach? Jak tu nie zataczać się nocą na jakiejś nieco nihilistycznej domówce do „Baptism”? Jak tu w końcu nie przeżywać rozstania/nieszczęśliwej miłości do „Not in Love”? To są wręcz archetypiczne skojarzenia! A przecież to tylko trzy najbardziej znane utwory z krążka, na którym znajduje się aż czternaście tracków; tracków w większości rozmarzonych, momentami melancholijnych, czy wręcz gotyckich w swoim brzmieniu. Nie udało się już potem dosięgnąć duetowi podobnych wyżyn artystycznych. Nie jest mi z tego powodu jakoś szczególnie żal. Tym bardziej, że do „II” wracam regularnie i wciąż mi się ów krążek nie przejadł. (Grzegorz Mirczak)

Obrazek pozycja 72. Ariana Grande - Thank U, Next

72. Ariana Grande - Thank U, Next

Gdyby ktoś mi powiedział jakieś dziesięć lat temu, że będę zachwycał się płytą Ariany Grande, prawdopodobnie uznałbym go za totalnego wariata. Postąpiłbym tak samo, gdyby zapowiedział mi, że Grande w 2019 roku, na bazie tego co w głównym nurcie modnego, będzie w stanie zaproponować coś nie pozwalającego pomylić jej z nikim innym. W sumie przez chwilę nawet próbowałem sobie wmówić, że „Thank U, Next” to kiepski album, no może co najwyżej przeciętny. Na dłuższą metę nie dałem rady i musiałem ulec.

„Thank U, Next” było pierwszą płytą, w której Ariana zdecydowała się brać bardziej czynny udział w pracach nad utworami. Powstawanie piosenek stanowiło ponoć coś na kształt terapii, bo też w życiu artystki nie było zbyt wesoło (śmierć byłego partnera - Maca Millera, kolejne problemy sercowe, utarczki z mediami itd.) . Muzycznie to był ukłon w stronę r&b w bardziej ekonomicznej jego odmianie i wypadło to bardzo pozytywnie. Wokalowo Grande dała sobie na szczęście spokój ze zbędnymi popisami, niebezpiecznie kojarzącymi się z programami typu talent show. I tak jej wokal lśni tu najjaśniej.

Nie do końca zgadzam się stwierdzeniem, że Ariana tym albumem udowadnia, że jest dojrzałą artystką (sam termin „dojrzała artystka” trochę mnie bawi). Nie przesadzałbym bowiem z tym, że metamorfoza była jakaś rewolucyjna, bo symptomy zmierzania w ciekawym kierunku dała już trzy lata wcześniej (na „Dangerous Woman”). Grande po prostu dorasta, nabiera doświadczeń, jest coraz zdolniejsza i ucieka od zostania następczynią np. Mariah Carey. Tylko się z tego cieszyć. (Michał Stępniak)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 71. Caribou - Swim

71. Caribou - Swim

Ten album to muzyczny fraktal, jakkolwiek trudno matematykom (i samemu Danowi Snaithowi) o jednoznaczną definicję tego pojęcia. Zatem „Swim” to obiekt samopodobny (jego poszczególne części są podobne do całości) albo nieskończenie złożony (ukazujący coraz bardziej złożone detale w dowolnie wielkim powiększeniu). Każdy jego kawałek wydaje się oparty na krótkim pomyśle, mniej lub bardziej rozwiniętym, rozgrywającym się bliżej lub dalej głównego planu i słuchacza, raz upstrzony, innym razem do przesady oszczędny, za każdym razem odważnie rozwijający koncept siły powtórzeń, w którym granica między instrumentem a narzędziem zaciera się, tak jak tracimy punkt odniesienia przygladając się fraktalom!

Słychać więc na „Swim” zabawę planami i pokrętłami Abletona, tak że oczyma wyobraźni widać zgarbionego nad laptopem artystę, klejącego poszczególne sample, spontanicznie dośpiewującego poszczególne linijki tekstu, w czym jest logarytmicznie skuteczniejszy niż Robert M robiący hita w 10 min (swoja drogą, to mógł być klip o dramaturgii zbliżonej do filmu „Whiplash”!).

Z całości, przewalającej się majestatycznie niczym pył kosmiczny, wyraźnie wybijają się „Kaili” z wręcz beatlesowskim przełamaniem, „Leave Home” którym jego twórca zaświadcza o długim okresie niewychodzenia z domu, narkotyczne „Sun”, które kandyduje do nagrody za najlepszy kawałek o narkotykach napisanych bez ich użycia oraz epicka „Odessa”, jakby wspomnienie tragicznego spotkania przypadkowej rogacizny z familijną Acurą. No i „Bowls”, oniryczna koktajl, który zaskakująco dobrze sprawdza się przestrzeni klubowej.

W tym kontekście „Swim” to soundtrack do wszystkich imprez, które przegapiłeś i jednocześnie studium metodycznego anektowania muzycznego mainstreamu przez klubowe brzmienia, po które długo trzeba nam było jeździć na Zachód. (Maciek Lisiecki)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 70. Weyes Blood - Titanic Rising

70. Weyes Blood - Titanic Rising

Najpierw był eksperymentalny freak-folkowy projekt Jackie-O Motherfucker, potem Natalie Mering jako Weyes Blood wydała trzy albumy, a w międzyczasie współpracowała z Arielem Pinkiem, Perfume Genius, Father John Misty czy Drugdealer. Wszystkie te inicjatywy były mniej lub bardziej udane, ale to jednak dopiero „Titanic Rising” pokazało z jak wielkim skarbem mamy do czynienia. Nie dziwi zupełnie, że o współpracę z Mering zaczęli później zabiegać ci bardziej popularni (jak np. The Killers).

Nie wiem zupełnie, co może na „Titanic Rising” się nie podobać, nie mam pomysłu, do czego można się doczepić. Może tak jak mają niektórzy: oskarżyć o wtórność? Wiem, że głupio cytować samego siebie, ale niech mi będzie wybaczone. Oto w recenzji pisałem: Ożywiany przez Weyes Blood pop przeszłości jest zdecydowane ciekawszy niż pop przyszłości, którego przejawem zaczynają być dość dziwne i niepokojące zabawy sztuczną inteligencją. (…) Fakt, Mering kradnie rozwiązania, ale jest przy tym złodziejką wybitną. Zdania nie zmieniam. Urzekał aranżacyjny przepych, dopracowany do granic możliwości, co wybrzmiało idealnie na jednym z najpiękniejszych utworów ostatniej dekady, czyli „Movies”. Emocji, jakich można doświadczyć w trakcie słuchania „Titanic Rising” spokojnie wystarczyłoby na kilka płyt. A i Mering nie śpiewała o pierdołach, opowiadając swój wewnętrzny świat (miłość, wiadomo), jak i ten zewnętrzny (zmiany klimatyczne). Coś mi się wydaję, że ten album starzeć się będzie wspaniale, a odwoływać się do niego będziemy jeszcze po wielokroć. (Michał Stępniak)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 69. Run The Jewels - Run The Jewels 2

69. Run The Jewels - Run The Jewels 2

Jeśli istnieje jeden album hip-hopowy, który do hip-hopu byłby w stanie przekonać nawet zatwardziałego metalheada, to jest nim „Run The Jewels 2”. Gros zespołów metalowych może bowiem pozazdrościć El-P i Killer Mike’owi nie tylko artystycznej chemii, ale także niewyczerpanej, zdawałoby się, energii. Ten album jest punktem, w którym obie te rzeczy zogniskowały się najrówniej w całej ich dyskografii. Legendarna linijka pada tutaj za legendarną linijką, a niepowtarzalna charyzma gospodarzy przez równe 39 minut zwala z nóg i nęci wizją licznych repeatów. Beaty? Wyłącznie bangerowe – nie wiem, jaki demon wstąpił w Jaimego przy okazji produkowania RTJ2, ale musiał mu poczynić w makówce konkretne zamieszanie. Featy? Absolutnie każdy z zaproszonych do współpracy gości robi fantastyczną robotę i wykorzystuje szansę do pokazania się z jak najlepszej strony (Gangsta Boo!). Dorzućcie do tego jeszcze umiejętne operowanie wulgarnym humorem i otrzymacie rapowe buddy comedy bez cenzury, ale takie, jakiego zawsze oczekiwaliście, a nie marne popłuczyny. (Paweł Ćwikliński)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 68. Beyonce - Lemonade

68. Beyonce - Lemonade

Beyonce to kolejna gwiazda muzyki pop, która pozwoliła sobie na ucieczkę od nudnej powtarzalności. To właśnie, między innymi, dzięki temu zaproponowała najciekawszą rzecz w dyskografii. Ryzyko jakieś w tym wszystkim było, lecz artystka wiedziała kogo zaprosić do współpracy, a i wizja całości dawała już na wstępie duże szanse powodzenia.

„Lemonade” to utwory zapadające w pamięć nie tyle przez swoją przebojowość, ale przede wszystkim przez emocjonalność, nieoczywistość czy totalne zaskoczenia. Muzycznie płyta zahaczyła o elektronikę, country, reggae, gospel, rock, hip-hop czy pop. O skali zróżnicowania mogą świadczyć także zaproszeni goście - obok Jacka White’a (zadziwiająco świetne „Don’t Hurt Yourself”) i Jamesa Blake’a, pojawili się Kendrick Lamar i The Weekend. Na „Lemonade” sprawdzają się też doskonale sample zaczerpnięte z Led Zeppelin, Animal Collective czy Isaaca Hayesa.

W mediach wałkowano do znudzenia osobiste tematy i w prawie każdym materiale przywoływano fragment: Who the fuck do you think I am? You ain’t married to no average bitch, boy!. Nie sposób pozbyć się wrażenia, że dywagacje na temat małżeńskiej zdrady były dobrze przemyślaną artystyczną kreacją. Przykryły one jednak fakt, iż „Lemonade” to nie tylko opowieść o zazdrości, złości, przebaczeniu, ale punkt wyjścia do wycieczek w obszary nieco dalsze niż prywatne problemy. Beyoncé wystąpiła więc przeciwko niesprawiedliwości i broniła wolności, przede wszystkim czarnej kobiety. Pojawiły się oczywiście przy okazji jakieś zarzuty o braku autentyczności, ale było to tak przestrzelone jak felieton Xawerego Stańczyka o Kaziku. (Michał Stępniak)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 67. Freddie Gibbs & Madlib - Piñata

67. Freddie Gibbs & Madlib - Piñata

Bartosz Iwański pisał o tym albumie, że jest on efektem współpracy ziomków z zupełnie różnych światów i trudno się z nim nie zgodzić. „Piñata” to bowiem połączenie chropowatego, momentami wściekłego flow Gibbsa i delikatnych, jazzująco-soulowych beatów Madliba, zanurzonych w mafijnym anturażu tego pierwszego. Połączenie - trzeba przyznać - zaskakująco udane i wypadające niezwykle naturalnie.

Tym, co wyróżnia omawiane tu wydawnictwo, jest brak jakichkolwiek oczywistości: „Piñata” jest jednocześnie wyrazista i abstrakcyjna, mocna i subtelna, przejmująca, ale też… bujająca. Do tego dochodzi niemałe grono zaproszonych gości, którzy wzbogacają całość (przy tworzeniu płyty udział brali m.in. Reakwon, Earl Sweatshirt, BJ the Chicago Kid, Scareface i Ab-Soul), a także przejmujący, przeszywający na wskroś klimat, mieszający gęste, momentami mroczne podkłady z tymi bardziej leniwymi. Zresztą, ten ostatni aspekt również stanowi o sile albumu, ponieważ idealnie oddaje ulotność zawartych na nim nastrojów. To trochę jak metafora życia - czasem jest lekko, czasem kurewsko ciężko, a poza tym nic nie jest pewne i zdarza się, że wszystko zmienia się aż za szybko. (Emilia Stachowska)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 66. FKA twigs - Magdalene

66. FKA twigs - Magdalene

Mimo iż umieściłem „Magdalene” na samym szczycie prywatnej listy najlepszych albumów 2019 roku, jakoś nie potrafiłem później do tych nagrań zbyt często wracać. Wielokrotnie wprawdzie mnie kusiło, szybko jednak nachodziła mnie myśl, że to nie jest odpowiedni czas i to nie są odpowiednie okoliczności. Obcowanie z drugą studyjną płytą FKA twigs nie było bowiem zwykłym słuchaniem muzyki, a już na pewno piosenki nie nadawały się na podkład do spotkań towarzyskich, zmywania naczyń czy zabawy z psem. Z arcydziełem powinno postępować się bowiem zupełnie inaczej.

Na „Magdalene” nie ma słabych punktów. Powtarzano to już setki razy, ale faktycznie wokal w przypadku FKA twigs stanowi rzecz nadającą się na osobną opowieść. Artystka wyczynia głosem cuda, lecz dzieje się tak nie tylko dlatego, że posiada niesamowite walory wokalne, ale urzekająca jest też emocjonalność i zmysłowość. Wokół pojawiają się cisza, pojedyncze dźwięki, ale też ich plątanina. Nad wszystkim pieczę trzyma towarzystwo z różnych bajek – obok Nicolasa Jaara czy Oneohtrix Point Never pojawia się Jack Antonoff czy Skrillex Do tego dochodzi interesujący koncept. „Magdalene” to apoteoza kobiecości i jednocześnie opowieść o bólu i próbie radzenia sobie z nim. Tahliah Barnett śpiewa więc tutaj między innymi o nie pozwalającej podnieść się z łóżka depresji, samotności, czy złamanym sercu. Takiego piękna doświadcza się bardzo rzadko. (Michał Stępniak)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 65. Flying Lotus - Cosmogramma

65. Flying Lotus - Cosmogramma

Kojarzy mi się ta płyta z dobrymi czasami, kiedy nie przejmowałem się zbytnio otaczającą mnie rzeczywistością, trochę nie ogarniałem studiów, a tym bardziej życia, ale miałem dobrych (wtedy) ziomków, którzy jakoś często mieli dostęp do różnych substancji psychoaktywnych. Na imprezach graliśmy połamane bity, które historycy muzyki włączali w rama gatunków znanych jako glitch hop, wonky, purple sound, street bass (czy były to różne style, czy jeden, ale recenzenci muzyczni wszystko podzielili?); wszystko okraszone psychodelicznymi wizualizacjami, które tak pięknie wchodziły po jednym lub dwóch buszkach.

„Zodiac Shit” było grane na melanżach, a my – z czerwonymi oczami, z dłonią w misce czipsów, z perłą export – gapiliśmy się w ekrany i myśleliśmy, że rozumiemy wszechświat. Na pewno nie rozumieliśmy tej płyty; nie chciało nam się kopać w tytułach i samplach, zadowalało nas samo cybernetyczne, ale nostalgiczne, odwołujące się do starych konsol brzmienie, próbowaliśmy tańczyć do pokręconych, pociętych perkusji, ale po jednym lub dwóch buszkach szło jakoś kiepsko.

Dopiero później odkrywaliśmy, że FlyLo samplował respirator swojej umierającej matki; że „Drips/Auntie's Harp” to podziękowanie dla Alice Coltrane; że „Cosmogramma” to nie tylko afrofuturystyczna space opera, ale również album mierzący się z konceptami takimi jak czas, reinkarnacja, religie wschodu. Słychać, że każdy sampel ma tu swoje znaczenie i, jeśli wierzyć recenzjom z RateYourMusic, można o tej płycie pisać doktoraty; warstwa znaczeniowa „Cosmogrammy” jest zdecydowanie gęstsza niż dym z jednego czy dwóch buszków.

Po latach mogę stwierdzić, że część ziomków gdzieś przeminęła – niektóre relacje naturalnie się rozpadły, inni wyjechali, jeszcze inni wpadli w sidła silniejszych substancji – ale sympatia do połamanych bitów została, więc wracam do Lotusa często, choć nie towarzyszą mi już przy niej jeden czy dwa buszki. (Damian Kowal)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 64. black midi - Schlagenheim

64. black midi - Schlagenheim

They tried to cut me with a chainsaw/ All I had was pen and a crayon. Już w samych tych dwóch linijkach czai się zajawka pysznego absurdu i abstrakcji, które serwują nam chłopaki z Londynu. Przede wszystkim jednak mają oni w ręku same asy w postaci doskonałej techniki, osłuchania z tuzami muzyki wszelakiej, a także całych wiader młodzieńczej charyzmy oraz zapału. Londyński kwartet udowodnił też, że jest w stanie bez problemu udźwignąć ogromny hajp, który nakręcił się po ich pamiętnym, (zaskakująco) świetnym koncercie w Reykjaviku dla KEXP. „Schlagenheim” składa się z kawałków, które wymykają się schematom – nie tylko w obrębie całego albumu, lecz także wewnątrz samej struktury utworu. Przy każdej próbie uchwycenia tej muzyki, skategoryzowania jej jakkolwiek, magmowe tworzywo umyka, przelewając się przez palce.

Całość płyty zbudowano na napięciach: łagodny, balladowy początek utworu może zawsze przerodzić się w burzę i napór, aby potem stopniowo rozwinąć opowieść na zapętlonym riffie (przypadek świetnego „Western”). Chłopaki pieczołowicie układają misterne konstrukcje oparte na stabilnej podstawie w postaci kapitalnego bębniarza (z konkretnym przyłożeniem, dodajmy), a także minimalistycznych gitarowych motywach, improwizacji oraz charyzmatycznych wokalach. Szepty, grunge'owe krzyki, melorecytacje i ekscentryczne zawodzenie na przemian wywołują uśmiech na twarzy wujka Byrne'a. Nie jest zresztą żadnym odkryciem, że (ku mojej radości) Talking Heads znajdziemy tu mnóstwo, nawet w kolorystyce; z kolei literalny hołd Byrne i spółka otrzymali w tytule jednego z utworów black midi sprzed debiutu. Na „Schlagenheim” słychać także pokłosie grania Sonic Youth, mathrockowe polimetrie (np. „953”), sporo post-punka, gitarowego undergroundu, jazzowych harmonii oraz psychodelii. Bezkompromisowość chłopaków podkreślana jest także przez rozkoszną pulpę w tekstach, chociażby: A pink caterpillar with six anorexic children (znów „Western”) lub cała piosenka o tym, że ona porusza się z celem i to wspaniałe („bmbmbm”). No, wspaniałe.

Utwory black midi zdecydowanie nie są podkładem pod smaczną kawusię – ekscentryczne, domagają się uwagi. Muzyka zespołu pulsuje, stale wrze, podbijana aktywną perkusją, pozostaje w stanie gotowości do dalszego morfowania. Dźwięki zagęszczają się, zaczerniając – zgodnie z nazwą zespołu – obraz coraz bardziej. Chłopaki bez żadnych kompleksów przekuwają młodzieńczą energię i frustracje (końcówka krążka) w pokrętne strukturalnie, zachwycająco zaskakujące utwory. Wszystko brzmi tak, jakby grali ze sobą długie lata, a to przecież dopiero początek (mam nadzieję!). I, jeśli chodzi o debiut, rzeczywiście trafiają w sedno, że dzię dzię dziękuję. (Karolina Prusiel)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 63. Brodka - Granda

63. Brodka - Granda

„Granda” Brodki stała się zdecydowanym krokiem milowym polskiej sceny alternatywnej. Przy tej okazji Monika Brodka wyrwała się z szuflady byłej uczestniczki Idola. Od kilku lat możemy obserwować, że istnieje wręcz zapotrzebowanie na nieco bardziej nieoczywiste brzmienia w głównym nurcie. Alternatywa nie jest już tak nieodkryta jak kiedyś, co niektórych może drażnić. Dla mnie natomiast pojęcie muzyki popularnej jest na tyle szerokie, że dla każdego znajdzie się miejsce, a flirtowanie artystów niezależnych z popem zazwyczaj daje intrygujące efekty. Dzisiaj może wydawać się, że scena alternatywna jest wręcz za duża, wykonawcy kręcą się w kółko i wszystko brzmi niczym muzyczna mizeria. Ja mimo wszystko cieszyłabym się z tego urodzaju.

Tenże stan sceny alternatywnej w Polsce zapoczątkowała właśnie m. in. Brodka wraz z „Grandą” w 2010 roku. Nie można także odmówić sukcesu Bartoszowi Dziedzicowi współodpowiedzialnemu za album. Ten sam człowiek przyczynił się do brzmienia „Małomiasteczkowego” Podsiadło w 2018 roku czy „Składam się z ciągłych powtórzeń” Rojka z 2014.

Niepatriotycznie mówiąc, „Granda” brzmi wręcz zagranicznie. To piękna mieszanka wszystkiego – rocka, popu, folku, world music, a chwilami polskiej muzyki lodowej. Dzięki temu nie zostały wepchnięte żadne utwory bez których można byłoby się obejść. Każdy z nich jest wyjątkowy, eklektyczny i interesujący. Warstwa tekstowa również nie odstaje w kategorii ekscentryzmu. Są pewne wersy już na zawsze zapisane w mojej głowie jako dziwne wyrwane z kontekstu fragmenty „Grandy”, np. soja, tofu, ryż czy spoceni zapaśnicy w USA.

Już samo otwarcie „Szyszą” zapowiada coś świeżego wraz z góralskimi inspiracjami wokalnymi oraz dudami. Utwór stanowi piękny pomost międzygatunkowy. Z kolei do takich utworów jak „W pięciu smakach” czy „Krzyżówka dnia” wkradło się nieco egzotyki. „Syberia” ujmuje natomiast słodyczą i prostotą. „Granda” ze swoją energią i agresją przywodzi na myśl delikatną odmianę punku (czuję, że te słowa były światoburcze dla wielu z was).

„Granda” do dzisiaj jest nazywana najlepszą płytą Brodki i pewnym punktem odniesienia świeżości brzmieniowej. Ciężko jednak dzisiaj dorównać temu zaskoczeniu, które wywołało ukazanie się ambitnego albumu uczestniczki talent show, a co dopiero to przebić. (Oliwia Jaroń)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 62. John Talabot - ƒIN

62. John Talabot - ƒIN

Na swoim debiutanckim albumie Oriol Riverola, znany także jako John Talabot, przez niemal godzinę rozkręca imprezę łączącą house’owe brzmienie i rytmikę z chillwave’owo-balearyczną atmosferą. Katalończyk zna umiar i umiejętnie przeplata leniwe momenty, w których liczba uderzeń na minutę zauważalnie spada poniżej stu dwudziestu, z parkietowymi sztosami pokroju „Destiny” czy „So Will Be Now”. Jednocześnie Talabot wychodzi z założenia, że powtarzalność powtarzalnością, ale oprócz perkusyjnych pętli trzeba mieć w zanadrzu dobre, zapamiętywalne melodie i sample. To właśnie te dwa elementy stanowią o sile „ƒIN” – nawet w oderwaniu od jej tanecznego potencjału tej płyty po prostu świetnie się słucha. Iberyjskie ciepło, brak utworów, które łapałyby się do kategorii wrzuconych na siłę, groove, który nie pozwala się znudzić i nadzwyczajna przebojowość sprawiły, że niewiele jest płyt z kategorii muzyki elektronicznej, które pokochałem w minionej dekadzie bardziej od debiutu Talabota. I tylko szkoda, że od 2012 roku Riverola nie wypuścił pod tym aliasem żadnej pełnoprawnej płyty: ja nieustannie czekam na następcę „ƒIN”. (Marcin Małecki)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 61. Daughters - You Won't Get What You Want

61. Daughters - You Won't Get What You Want

Stonesi mieli „You Can’t Always Get What You Want”, czyli w miarę jeszcze optymistyczną wersję zdarzeń, bo przecież tylko CZASEM nie dostaniemy tego, co chcemy. Daughters idą z kolei w najbardziej pesymistyczne rejony, w których po prostu zostajemy z niczym i tak już musi być. I trochę tak jest, że po przesłuchaniu tego 50-minutowego potwora zostajemy opuszczeni, całkiem wydrążeni i czujemy się jak po trepanacji czaszki. Choć nie znaczy to wcale, że nie ma tu treści. To właśnie morderczo treściwa, obezwładniająca, nie znająca litości intensywność tej muzyki zostawia słuchacza oniemiałym. Noise rock dawno już nie miała tak doskonale precyzyjnej maszyny hałasującej, która byłaby w stanie wyrzucić z siebie doskonale dramaturgicznie ułożone piosenki.

Daughters długo milczeli. Właściwie zapomniałem o ich istnieniu. Gdy zaczął się hype na „You Won’t...” (dziś ta płyta doszła do 17 tysięcy ocen na Rate Your Music, co czyni ją jedną z popularniejszych na tym serwisie jeżeli chodzi o lata dziesiąte) musiałem sobie przypomnieć skąd znam w ogóle nazwę Daughters. Skojarzyło mi się (słusznie) z bardzo mrocznym post-hardcore’owym graniem, krótkimi, wściekłymi utworami etc. W końcu więc dałem się skusić, odpaliłem na Spotifaju i… jakże inne, pełniejsze formalnie okazało się ich najnowsze wydawnictwo. Utwory są w większości znacznie dłuższe niż 2 minuty, rozwijają się powoli – są rozkręcane przez zespół niczym spirale. Daughters brzmią tu jak Built To Spill lub Modest Mouse w wersji gotycko-noise’owej, bo podobnie jak te zasłużone dla amerykańskiej sceny gitarowej kapele, wznoszą swoją muzykę na wyżyny epickiej rockowej formy. Emocje są tu cały czas na krawędzi, gitary tworzą monumentalne tekstury, a muzyczne erupcje przytłaczają. Utwory takie jak „Satan In The Wait”, „Ocean Song”, „City Song” czy katartyczny closer „Guest House” brzmią tak, jakby ktoś chciał skompresować niepokoje XXI wieku w 50 minut. Ta płyta była dla mnie olbrzymim growerem. To jedne z najbardziej mrocznych, nerwowych i emocjonujących fragmentów dekady w rocku. (Michał Weicher)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 60. Dean Blunt - Black Metal

60. Dean Blunt - Black Metal

Niewielu przegapionych koncertów żałuję tak bardzo, jak Deana Blunta na Off Festivalu 2015. Potrzeba snu wygrała wówczas z ciekawością, co Roy Nnawuchi zaprezentuje pod namiotem Sceny Eksperymentalnej. Podobno było intensywnie – dym, stroboskopy, uporczywe pętle i sample – i teraz, po latach, zastanawiam się, jak w tej oprawie wypadł repetytywny materiał z „Black Metal”. Na swoim opus magnum Blunt łączy ze sobą gęstą atmosferę z minimalistycznymi, wręcz prześwitującymi aranżacjami.

Zresztą jego wizja hipnagogicznego art popu opiera się w dużym stopniu na skrajnościach – piosenkowość kolejnych indeksów jest zarazem przystępna i odrzucająca. Ciągłe prześlizgiwanie się po gatunkach takich jak soul, dream pop, dub, minimal wave czy r&b, falująca, niekiedy wręcz pijana rytmika perkusji, wokale Blunta, który wszystkie piosenki śpiewa na jednej nucie: na papierze nie wygląda to na spójny materiał, który chciałoby się przesłuchać więcej niż jeden raz. A jednak każdy mój powrót do „Black Metalu” wiąże się z ponownym zachwytem nad tym, jakie te utwory są melodyjnie nieoczywiste, i tym, że cała ta obezwładniająca samotność, niepokój i zmęczenie, które wręcz wylewają się z poszczególnych numerów, zostały oddane za pomocą tak niewielu środków. (Marcin Małecki)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 59. Jessie Ware - Devotion

59. Jessie Ware - Devotion

Teraz, po wydaniu „What’s Your Pleasure?”, wydaje się to absurdalne, ale w roku 2012, gdy premierę miał debiutancki longplay Jessie Ware, artystka nieustannie porównywana była do Sade, co w pewnym momencie stało się aż nieznośne. W porządku, brzmienie z pozoru, przy pobieżnym przesłuchaniu, może wydawać się nieco podobne, odrobinę podobny był też image samej wokalistki. I tyle, na tym koniec, bo w ciągu tych niemal dziewięciu lat Jessie Ware napisała zupełnie inną historię. Własną historię.

Początek tej historii, czyli „Devotion”, to album bardzo różnorodny, czerpiący zarówno z klasyków muzyki rozrywkowej, jak i zbudowany na nowoczesnych brzmieniach, charakterystycznych dla popularnej wówczas brytyjskiej sceny klubowej. Mamy tu wysokiej jakości pop z soulowym zacięciem i uk garage’owymi smaczkami, dzięki czemu - jak pisał Paweł Szygendowski - Ware ma niemałe szanse zostać ulubienicą zarówno zatwardziałych niezalowców, jak i miłośników mainstreamowego popu. Z perspektywy czasu wiemy już, że szansę tę wykorzystała, zostając po latach również królową disco.

Debiutancki materiał artystki jest ujmująco kameralny, intymny i delikatny, ale jednocześnie bardzo przebojowy. To takie wydawnictwo, które potrafi wzruszyć, rozkołysać i utulić w jesienny wieczór, ale też towarzyszyć błogim parkietowym pląsom w promieniach letniego słońca. Materiał uniwersalny, chociaż charakterny, bo to przecież Jessie Ware, która wie, co robi i robi to po prostu dobrze. „Devotion” to jeden z nielicznych albumów minionej dekady, do którego regularnie wracam i zachęcam, abyście robili tak samo. (Emilia Stachowska)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 58. Deafheaven - Sunbather

58. Deafheaven - Sunbather

Z oczywistych przyczyn „Sunbather” kojarzy się ze słońcem w zenicie; z różem, który szturmem wdziera się pod powieki, kiedy promienie próbują zwyciężyć walkę z cienką skórą chroniącą gałki oczne. Mnie „Sunbather” kojarzy się również z ujmującą melancholią konającego dnia; z różem, który spowija poplamiony chmurami horyzont. To jest muzyka zachodów słońca, muzyka marzeń. Zapierająca dech, czarująca, nieco romantyczna, co może być zaskakujące, bo w końcu cały czas mówimy zespole metalowym. Dla mnie, blackgaze mógłby zacząć i skończyć się na Deafheaven. Ktoś mógłby teraz krzyknąć, że Alcest, że Lantlôs – nie. To Deafheaven najskuteczniej połączyli apokaliptyczne, post-rockowe gitary, szugejzową ścianę dźwięku i wściekle siarczyste black metalowe wokale, tym samym powodując tak łzy, jak uśmiechy, tak niepokój, jak euforię, tak smutek, jak szczęście. „Sunbather” budzi skrajne emocje, ponieważ uderza w sam środek, przewraca wnętrzności i ściska za krtań. Jest jak sen, a ja chcę śnić. Chcę marzyć. (Jakub Małaszuk)

Obrazek pozycja 57. Arctic Monkeys - AM

57. Arctic Monkeys - AM

Osiem lat po debiucie Arctic Monkeys nie byli już pryszczatymi młokosami. Ubierali się w drogie ubrania, czesali u modnych fryzjerów, pili ekskluzywne alkohole, a dodatkowo oprócz głównych scen największych festiwali, nawet na otwarciu igrzysk olimpijskich zdarzyło się im wystąpić. Przede wszystkim jednak w dalszym ciągu pozostawali bardzo dobrym zespołem, który nie żerował jedynie na swoim debiucie, dopisując nudne rozdziały do historii.

Dużym pozytywem Arctic Monkeys od lat jest to, że nie wybierają bezpiecznych rozwiązań. „AM” było doskonałym tego przykładem na poszukiwanie nowych inspiracji, bo prócz oczywistej fascynacji r&b, dało się usłyszeć, że i hip-hopem panowie na pewno nie gardzą. O swoich korzeniach (The Stone Roses, The Smiths) też nie zapomnieli, a i koszulek Black Sabbath nie nosili przypadkowo. Mentorem pozostał Josh Homme i tutaj można dyskutować, czy nie za wiele zapragnął dodać od siebie. Alex Turner potwierdził natomiast, że tekściarzem jest co najmniej świetnym. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że gdyby kilkadziesiąt lat temu Morrissey i Jarvis Cocker siedli razem do pisania liryków, to rezultat mógłby być właśnie taki. Oczywiście, znaleźć argumenty na to, że Alex Turner i jego koledzy tworzą niepotrzebną muzykę przeznaczoną na Open’era itd. było niektórym łatwo. Malkontenctwo bywa zaraźliwe, ale i czasami obrzydliwie nudne. (Michał Stępniak)

Obrazek pozycja 56. Oneohtrix Point Never - R Plus Seven

56. Oneohtrix Point Never - R Plus Seven

Ze wszystkich ważnych płyt Daniela Lopatina, „R Plus Seven” jest chyba najtrudniejsze do opisania. Tym bardziej szkoda, że to jedyna pozycja z repertuary artysty w tym podsumowaniu. To nie jest ani pionierskie vaporwave „Chuck Person’s Eccojams Vol. 1”, ani nieprzewidywalny ciąg sampli „Replica”, ani gówniarski mrok „Garden of Delete”. „R Plus Seven” jest gdzieś pomiędzy, a może inaczej – jest poza. Poza czasem i poza kategoriami. Stanowi najbardziej eklektyczny i chyba też najdokładniej oszlifowany zbiór pomysłów jednego z najbardziej zasłużonych wizjonerów muzycznych zeszłej dekady. Wyznacza umowny środek jego dyskografii – sześć lat po pierwszych kasetowych dokonaniach (powstaniu), sześć lat przed owocną współpracą z braćmi Safdie i Abelem Tesfaye (zaistnieniu). Moim ulubionym argumentem za wielkością tej płyty (ok, może poza obecnością „Chrome Country”) jest jednak to, że uświadamia o nieskończonej kreatywności twórcy, bez którego nie byłoby żadnych Macintoshy Plusów i bez którego moda na internetową hauntologię wyglądałaby pewnie znacznie ubożej. Jego dziedzictwo jako trendsettera może uległo niepotrzebnemu rozwodnieniu, ale jego dziedzictwo jako muzyka nie zestarzeje się ani odrobinę. (Paweł Ćwikliński)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 55. Fiona Apple - The Idler Wheel Is Wiser Than the Driver of the Screw and Whipping Cords Will Serve You More Than Ropes Will Ever Do

55. Fiona Apple - The Idler Wheel Is Wiser Than the Driver of the Screw and Whipping Cords Will Serve You More Than Ropes Will Ever Do

„The Idler Wheel Is Wiser Than the Driver of the Screw and Whipping Cords Will Serve You More Than Ropes Will Ever Do” to zdecydowanie potężny tytuł, a nie jest najdłuższym w twórczości Apple. Całość „When The Pawn...” liczy aż 90 słów i jest krótkim wierszem. Tak samo ma się sytuacja z „The Idler The Wheeler…”, który stanowi fragment poezji artystki. Sam fakt świadczy o indywidualności oraz nonkonformizmie Fiony Apple, lubującej się w ekscentryzmie. W swojej słynnej przemowie po wygraniu nagrody MTV VMA w 1997 powiedziała: Nie powinieneś się wzorować na tym co myślisz, że inni uznają za fajne. To co ubieramy, mówimy, itd. Bądź sobą. Minęły 23 lata, a Fiona Apple faktycznie pozostała sobą.

Musiałam bardzo uważnie oraz wielokrotnie wysłuchać każdy z utworów znajdujących się na albumie, aby się w ogóle o nim wypowiedzieć. Jest naprawdę bogaty w swojej treści oraz zawartości emocjonalnej. Momentami staje się wręcz surowy, pełen prawdziwości, dzięki rozwiązaniom muzycznym. Dobrym tego przykładem jest „Hot Knife” zbudowany właściwie w całości głosem z delikatnymi akcentami perkusji i pianina. Wyjątkowości nadaje także powtarzalność tekstu, sprawiając wrażenie obsesyjnej, męczącej myśli. Z kolei pod względem emocjonalnym prym wiedzie „Valentine”, którego początek You didn’t see my valentine… przywodzi na myśl „My Funny Valentine” w stylu Sinatry. Pełen uczucia głos wraz z wersami takimi jak When you were watching someone else, I stared at you and cut myself szybko sprawiają natomiast, że utwór nabiera „fionowatości”.

Powiedzenie, że „The Idler The Wheeler…” jest intrygujący, nie będzie za grosz odkrywcze. Nie wydaje mi się, aby Fiona Apple wydała do tej pory czegoś co nie jest ciekawe. Wykazuje wyjątkową konsekwencję w swojej kreatywności oraz ucieczce od ogólnie przyjętych norm funkcjonujących w przemyśle muzycznym.

Myślę, że jest to najbardziej odkrywcze (jednak to powiedziałam) wydanie Apple ze względu na naprawdę ciekawe i niecodzienne aranżacje. „Daredevil” rozpoczyna się od dźwięku ludzkich dłoni, a „Anything we want” – uderzania o szkło (przynajmniej tak mi się wydaje). „Periphery” kończy się natomiast szuraniem butów. Brzmi to naprawdę innowacyjnie w połączeniu z jazzowymi inspiracjami. Chwilami niektóre fragmenty albumu brzmią wręcz musicalowo, prawdopodobnie ze względu na użycie rytmicznego pianina oraz szybkiego tekstu śpiewanego w charakterystycznym dla Fiony stylu.

Fiona Apple jest dla mnie naprawdę inspirująca, bo mam wrażenie, że zawsze przekracza swoje twórcze granice. Bije od niej z tego powodu dziwna siła, mimo pozwolenia sobie na emocjonalne odkrycie się w utworach. Nie idzie także na łatwiznę pod względem tekstowym – zawsze są one co najmniej inne niż wszystko.

Zdaję sobie sprawę, że w tym miejscu powstała pewnego rodzaju laurka, ale naprawdę nie mam się do czego przyczepić, a bardzo bym chciała. Może gdyby wydawała albumy częściej niż raz na 8 lat, byłyby słabsze. (Oliwia Jaroń)

Recenzja albumu >>

Przegląd twórczości >>

Obrazek pozycja 54. Pusha T - Daytona

54. Pusha T - Daytona

Nie tyle kolejny milestone w karierze artysty, co podsumowanie starań i serii sukcesów (muzycznych, liczonych featuringami u najlepszych w kategoriach hh/rap/rnb i zawodowych, przejęcie GOOD Music, oraz prywatnych - status celebryty, ślub jak z bajki, narodziny syna). Jest więc „DAYTONA” zajęciem zasłużonego miejsca w panteonie (This is my Purple Tape!) i zarazem podziękowaniem za uznanie („Infrared” odmierzające własny sukces wysiłkiem tych co przed nim).

W szczegółach, to wciąż typowy Pusha, nostalgicznie wspominający dilerkę („If You Know You Know” z mocnym We got the tennis balls for the wrong sport), aktualizujący listę własnych zasług („What Would Meek Do?” z komicznym call & response z Kanye, który wersem Poop, scoop / Whoop, whoopty-whoop zakończył własną karierę) i ponownie skutecznie rozdający razy kolejnemu pokoleniu naśladowców (mocny zarzut ghostwritingu względem Drake’a).

„DAYTONA” godzi zwolenników dobrego tekstu i prymatu narracji oraz koneserów bitu (precyzyjnie cięte sample, klarowne produkcje Kanye, nie ścigającego jeszcze za harmonogramem kolejnych wydawnictw 2018 r. - 5 premier w 5 tygodni!) i naprawdę trudno wyobrazić sobie podsumowanie tamtego roku, jak i całej dekady bez tej płyty. (Maciek Lisiecki)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 53. Bon Iver - Bon Iver, Bon Iver

53. Bon Iver - Bon Iver, Bon Iver

W 2011 roku, gdy jeszcze wydawało mi się, że będę znanym i uznanym redaktorem muzycznym (hehe), byłem strasznie poirytowany tym albumem. Nie pamiętam już dokładnie dlaczego, ale jednymi z powodów były moja wrodzona niechęć do hajpu oraz przekonanie, że ładnie brzmiące i liryczne piosenki nie są warte dużej uwagi (i bez przerwy słuchałem Radiohead, hehe). Z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że niechęć do hajpu mi została, a ładnie brzmiące, liryczne i śpiewane falsetoidalnym wokalem piosenki są zdecydowanie warte uwagi.

Na swoim chałupniczym blogu pisałem, że „Bon Iver, Bon Iver” jest jakieś zwiewne-przewiewne i komu to potrzebne – cytuję sam siebie, żeby zobrazować zmianę, która zaszła w moim podejściu do tego albumu, bo teraz zupełnie nie rozumiem, co mogło mi się wtedy nie podobać! Przecież jest tu hit za hitem! Poczynając na wojskowo-żałobnym (te werble!) „Perth” przez „Minnesota, WI”, które brzmi jakby Morphine zaczęło grać folk z Appalachów, po niezwykle liryczne, gospelujące „Michiant”. Gdy słucham teraz „Holocene”, myślę sobie – czego nie widział tu dwudziestojednoletni ja? Piękna płyta, rześka jak leśny strumień, przyjemna jak górski spacer. (Damian Kowal)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 52. Anna von Hausswolff - Dead Magic

52. Anna von Hausswolff - Dead Magic

Czasem odnoszę wrażenie, że pewną tradycją stało się, iż rokrocznie mamy do czynienia z potężną, kobiecą płytą spod znaku neoclassical darkwawe. W 2018 roku padło na Annę Von Hauswolff, a padło na nią nie bez powodu. Idealny głos do śpiewania podniosłych, progresywnych kompozycji to jedno, ale na „Dead Magic” mamy do czynienia również z nieprzeciętną muzyką. To nie jest prosta kontynuacja patentów z poprzednich płyt. Mocne zarysowanie organów, a także tworzenie quasi chóralnego, o ile nie operowego klimatu okazały się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. Słowem, który kojarzy mi się z „Dead Magic” jest potęga. To nie przypadek – wszak wszystko tu jest potężne. Uczucie obcowania z czymś wielkim nie opuszcza słuchacza w przypadku opisywanego albumu nawet na chwilę. Kulminacją jest tu oczywiście rozbuchane „The Mysterious Vanishing of Electra” - kompozycja, która literalnie zapiera dech w piersiach swoim rozmachem. Na dodatek cały ten wszechobecny patos nie wchodzi nijak w spektrum kiczu, a to dlatego, iż całość wydaje się wyreżyserowana na modłę jakiegoś mocno wysmakowanego, teatralnego spektaklu. Ach – byłbym zapomniał - „Dead Magic” kojarzy się z „The Seer” Swans-ów; wydaje mi się, że oba albumy trafiają do podobnej grupy słuchaczy. (Grzegorz Mirczak)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 51. Arcade Fire - Reflektor

51. Arcade Fire - Reflektor

Ciężko opisać poruszenie jakie panowało po wydaniu singla „Reflektor”. Najważniejszy zespół indie tamtych czasów postanowił zerwać po części z gatunkiem, który właśnie dzięki nim trzymał się jeszcze jakoś na horyzoncie. Współpraca z Jamesem Murphy’m miała być wejściem w 80’s revival kolejnej dekady, a zarazem odejściem od post-punk revivalu lat zerowych. Założyciel LCD Soundsystem znany jest jednak z tego, że nigdy nie miał problemu z łączeniem tych dwóch odległych światów, przez co „Reflektor” był nie tylko nowym otwarciem, ale też nie zrywał całkowicie z przeszłością zespołu. Po singlu przyszedł już cały DJ-ski rockowy set, który już całkowicie podzielił publiczność, gdzie duża część po prostu nie przetrwała ani długości, ani nakładających się na siebie podobnie brzmiących tracków.

Tam jednak, gdzie ludzie wydzieli jednorodną produkcyjną pulpę inni widzieli idealną dla siebie dyskotekową przestrzeń, zawieszoną w czasie nieskończoną zabawę końcówki nieulotnego „Afterlife”. Doświadczyli albumu, który jest równocześnie idealnym dynamicznym otwarciem klubu jako „We Exist”, jak i tym ostatnim powolniakiem „Supersymmetry”, gdzie ostatnie niedobitki ściągają z pakietu a ludzie przy barze wypijają ostatnią kolejkę. Idealnie skrojoną nostalgiczną podróż dla ludzi, którzy nigdy nie wstydzili się słowa retro. Najbardziej doceniliśmy jednak „Reflektor” cztery lata później, kiedy całe to zmierzenie się z ejtisami - jak kiedyś Bowie, Pulp czy The Cure - świeciło pełnym blaskiem przy nijakości „Everything Now”. (Mateusz Mika)

Recenzja albumu >>

Screenagers.pl (4 lutego 2021)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także