Najlepsze albumy roku 2015

Miejsca 10-1

Obrazek pozycja 10. Matana Roberts - Coin Coin Chapter Three: river run thee

10. Matana Roberts - Coin Coin Chapter Three: river run thee

Trzecia odsłona dwunastoczęsciowej sagi Matany przynosi kolejne zaskoczenia. Roberts coraz bardziej oddala się od muzyki jazzowej, swobodnie dryfując w kierunku eksperymentów z dronami, field recordingami i spoken wordem. Dźwięki analogowego syntezatora stanowią podstawę, dla której dopełnieniem są solówki saksofonu altowego. Na papierze wygląda to jak opis większości awangardowych wydawnictw, które za zasłoną swobodnej formy wyrazu chowają fakt, że niewiele mają do przekazania. W przypadku Amerykanki mamy do czynienia z treścią, która wydaje się przerastać możliwości jednego śmiertelnika. Jednakże kolejne części „Coin Coin” utwierdzają mnie w przekonaniu, że Matana jest odpowiednią osobą do przekazywania trudnej historii czarnej diaspory w Ameryce. Jej sposób opowiadania pozbawiony jest oskarżeń i wyrzutów, a przez dopuszczenie do głosu tych, którzy wcześniej go nie mieli lub byli ignorowani, staje się depozytariuszką ich pamięci. Ciężar tej opowieści i traum z nią związanych jest odczuwalny w nagraniu, jednak nie przytłacza, a raczej płynie swobodnie własnym, nieśpiesznym rytmem. Zadanie, jakiego podjęła się Matana, jest istotne zwłaszcza dzisiaj, kiedy spory na tle rasowym powracają w Stanach ze zdwojoną siłą. Bez zrozumienia wydarzeń z przeszłości i przepracowania traum nie jesteśmy w stanie zrozumieć dzisiejszych lęków i frustracji. Nie jest to możliwe od razu, potrzebna jest ku temu gruntowna terapia. Dlatego warto czekać na jej kolejną sesję. (Krzysztof Krześnicki)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 9. Joanna Newsom – Divers

9. Joanna Newsom – Divers

Albumowy powrót Amerykanki po pięciu latach milczenia okazał się jednym z najmilszych muzycznych prezentów, jakich dostarczył ubiegły rok. I choć można było oczywiście mieć obawy, czy uda się jej popełnić longplay równie uduchowiony jak trzy poprzednie, już promujące wydawnictwo „Sapokanikan” rozwiało wszystkie wątpliwości. To jak wspomniany utwór przejmująco rozkwita, a wokalne partie Newsom stopniowo nakładają się na siebie aż do popisowego apogeum, zahacza przecież co najmniej o dziewiątkowe rejony. „Divers” to jednocześnie najprzystępniejsza, obok debiutu, płyta niegdysiejszej diwy New Weird America, jednak kompozycje przesiąknięte są tak wieloma przepięknymi harmoniami i kontrapunktami oraz aranżacyjnymi smaczkami („Time, As A Symptom” ma wręcz potencjał na zostanie dziełem kanonicznym), że nie ma tu miejsca na nudę. Jedyne zastrzeżenie, jakie można mieć, jest takie, że higlighty są na tyle doszlifowane, że pozostałe nagrania – choć bardzo przyzwoite – wypadają przy nich dość blado.

A już tak zupełnie na marginesie – ależ ten czas leci. Jeszcze niedawno człowiek zasłuchiwał się w młodej, bezczelnie zdolnej, pełnej wigoru i pomysłów dziewczynie, która zachwycała swoim talentem i nieoczywistym myśleniem. Dziś mamy już do czynienia z dojrzałą, w pełni ukształtowaną artystką, która pewnie podąża swoją drogą do nieśmiertelności w muzycznych annałach. „Divers” zaś jest tej nieśmiertelności przypieczętowaniem. (Wojciech Michalski)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 8. Złota Jesień – Girl Nothing

8. Złota Jesień – Girl Nothing

Wiele wrzawy było wokół Złotej Jesieni w momencie debiutu „Girl Nothing”. Wrzawy co najmniej kłopotliwej. Z jednej strony chciano powiedzieć wszystko i uwikłać ten album w jak najwięcej znaczeń, gdzie Filipa Szałaska pochłonęła dekonstrukcja z odważną, psychoanalityczną wiwisekcją. Z drugiej – mówiło się skromnie, bo albo nie wiedziało się, co tak naprawdę powiedzieć, albo trzymało się język na wodzy, bo dla ogromnej części piszących o muzyce byli to „znajomi z podwórka”, a więc nie wypada ani łoić, ani wylewnie chwalić. Głos zupełnie swobodny i merytoryczny zarazem zabrał chyba tylko Marek Sawicki, celnie wypunktowując przede wszystkim to, co bez dwóch zdań słychać na „Girl Nothing”. Podpisuję się pod tym tekstem. Sam miałem już dwie okazje pisać o Złotej Jesieni, ale tak naprawdę nie napisałem niczego. Teraz zerkam na swój kącik muzyczny i widzę tam pięknie wydane CD. Obok leży merch – torba i koszulka, którą dostałem na urodziny od dziewczyny. Jestem autentycznie dumny z tej kolekcji. I w tym rzecz. Siedzieliśmy wszyscy cicho, kiwając głowami z aprobatą i cmokając sobie pod nosem „no, no”, ale po głosowaniu na najlepsze albumy 2015 roku jesteśmy już zupełnie nadzy. Ósme miejsce dla Złotej Jesieni to niesfałszowany dowód na to, że są w tej redakcji osoby, które po prostu uwielbiają „Girl Nothing”. I że znajomości z członkami grupy nie mają tu już najmniejszego znaczenia.

Można na to zresztą spojrzeć z zupełnie innej strony. Jeżeli ma się skłonności do emocjonalnej nadwrażliwości w kontaktach z albumami, a tym samym do ich przywłaszczania, kontakt przychodzi tym łatwej, im bardziej odległy wydaje nam się twórca. Nikt nie patrzy, można kraść. Tymczasem „Girl Nothing” jest bardzo blisko, w dodatku samo w sobie jest już tak intymne, że nietrudno o odruch bezwarunkowy w postaci tej dziwnej blokady przed - abstrakcyjnym, ale realnie silnym - współdzieleniem emocji. To przecież nie mogą być nasze historie i muzyczne zajawki, wasze to wasze, a moje to moje. Nie wiem, być może jestem w podobnym kłopocie odosobniony. Ale zmierzam do tego, że „Girl Nothing” potrafi rozpuścić tę alienacyjną skorupę. Bo wcale nie jest albumem przestraszonych, ale i snobistycznych chłopców, którzy zamykają się w nim na cztery spusty i robią sobie dobrze pół-improwizując szugejzy i nojzroki. To raczej pewnego rodzaju zwycięski manifest, przełamujący introwertyzm i zbierający wokół siebie grupę ludzi, którzy podobnie czują dźwięki. A są to obgryzający paznokcie jak Jason Schwartzman w filmie „Spun” neurotycy, którzy kochają muzykę histerycznie i dwubiegunowo, bo w jej najsłodszych i najbrutalniejszych przejawach. „Girl Nothing” nie jest niedokończone albo niepewne, tylko nie godzące się na utknięcie w stałej strukturze. Jest nieustannie walczące o swobodę ekspresji, nie rezygnując przy tym z bycia albumem piosenkowym, dla ludu. Jest nieskrępowanym wybuchem tej wyjątkowej i rzadkiej kreatywności, która paradoksalnie wyrasta z ogromnej rezygnacji. To jest właśnie to szelmowskie ale, jakie następuje zaraz po diagnozie, że muzyka gitarowa już nie oddycha. (Karol Paczkowski)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 7. Stara Rzeka – Zamknęły się oczy ziemi

7. Stara Rzeka – Zamknęły się oczy ziemi

Ta notka nie powinna być kolejną recenzją, więc powstrzymam się od szczegółowych przybliżeń, takich jak to, że brzmienie Starej Rzeki inspirowane jest amerykańskim prymitywizmem, granym dłońmi Jamesa Blackshawa, noisową perspektywą Keijiego Haino i dark-ambientową Gnaw Their Tongues. Nie wspomnę też ponownie o wszystkich tropach kulturowo-literackich, o autorach science-fiction (Stanisław Lem), okultystach (Robert Anton Wilson). Nie wspomnę o tym, he, he. Ponieważ to wszystko istnieje jedynie w umyśle twórcy i nie przekłada się w skali 1:1 na tworzoną muzykę. Nie musimy tego wywlekać, by przeżywać. Projekt Stara Rzeka jest niczym plątanina korzeni tuż pod warstwą gleby, na której spoczywasz, oparty o pień wiekowego drzewa, gdy wybrałeś się akurat za miasto i łapiesz oddech po męczącej wędrówce. Drzewo trwa w tym miejscu od pokoleń, o czym zupełnie nie pamiętasz. Ten pień widział Cię lata temu w trakcie wakacji na wsi, gdy biegałeś w rozprutych portkach wokół kurnika. Coś trwa przed i po naszym życiu. Ziołek komponuje muzykę, która sprawia właśnie takie wrażenie. Równoważy to na albumie impresjami gitarowymi („Mitylena”, „Melodia”), dzięki czemu wszystko jest harmonią.

Czytam ostatnio H.P. Lovecrafta, więc siedzę w pewnych tematach, dlatego gdyby potwierdziło się, że prawa ręka Bestii Nuklearnego Chaosu kroczy pomiędzy ludźmi w światłości jasnego dnia, a grzybo-kraby z Yuggoth faktycznie zamieszkują lesiste wzgórza Nowej Anglii, wcale bym się nie zdziwił. Zdziwiłbym się natomiast, gdyby Stara Rzeka nie znalazła się w pierwszej dziesiątce naszego zestawienia. (Michał Pudło)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 6. Jam City – Dream A Garden

6. Jam City – Dream A Garden

Trzy lata to w muzyce elektronicznej cała epoka, a czasem nawet... trzy dekady. Autor progresywnego „Classical Curves” z 2012 roku, był sprawcą jednego z najbardziej niespodziewanych artystycznych zwrotów minionego roku. Zamiast gonitwy bitów i pochodów nisko zawieszonego basu, tak charakterystycznych dla Night Slugs, Jack Latham wybrał podróż do serca lat osiemdziesiątych, otulając swoją „krytykę neoliberalizmu” w ciepłą formę syntezatorowego funku. „Dream A Garden” nie jest jednak nostalgicznym hołdem, jest raczej wysublimowanym komentarzem do muzyki tej ery, a przede wszystkim jej dekonstrukcją. Najlepszym dowodem na to jest chyba forma utworów Jam City, które mimo całej swej przystępności i melodyjności wydają się bardziej psychodelicznymi powidokami niż piosenkami sensu stricto. Jak w najlepszym na albumie „Today”, gdzie zindustrializowany funk przecina się (dosłownie, bo takie szatkowanie to jedna z ulubionych produkcyjnych technik Lathama) ze słodką popową melodią, a w tle pobrzmiewa gitara a la Vini Reilly. Zważywszy na to, że efektowi końcowemu momentami naprawdę blisko do szczytowych chwil nurtu chillwave, to jak na 2015 całkiem dzielny krok. (Kuba Ambrożewski) 

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 5. Tame Impala – Currents

5. Tame Impala – Currents

Na ostatniej płycie do niedawna jeszcze rockowego kolektywu udało się znaleźć złoty środek między bogactwem formy, a lekkością i naturalnością tego, o czym Tame Impala chcą nam opowiedzieć. „Cierpienia młodego Parkera” mogłyby irytować, gdyby autor każdym dźwiękiem nie dawał do zrozumienia, z jak różnorodnymi emocjami łączy się nieodwzajemniona miłość. Niezależnie od tego, czy czerpie on od Prince’a, czy odwala robotę za Caribou, nagrywając jeden z najlepszych numerów w stylu tej kapeli („Let It Happen”) – zawsze udaje mu się idealnie ustalić proporcję między progresywnością a lekkością i, co szczególnie ważne, wyczekać na odpowiedni moment, w którym należy odpalić najbardziej efektowane fajerwerki. Być może moim ulubionym numerem w tym bardzo mocnym zestawie jest „Yes I’m Changing”, który ma w sobie coś z klimatu muzyki Angelo Badalamentiego. Zwróćcie uwagę na fenomenalne falsetowe „rozszerzenie melodii” w okolicach pierwszej minuty i trzydziestej siódmej sekundy: „There is another future waiting there for you”. Gdybym ja coś takiego napisał, poczułbym, że oto złapałem za nogi najlepszy w swojej karierze refren. Kevin Parker, mając jednak z refrenami kłopot bogactwa, zdecydował, że te najpiękniejsze kilka sekund przepięknej piosenki będą jednorazowym punktem kulminacyjnym, wzniesioną w połowie nagrania wieżą radości, wieżą samotności. Taki to z niego pieprzony architekt popu. (Piotr Szwed)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 4. Oneohtrix Point Never - Garden Of Delete

4. Oneohtrix Point Never - Garden Of Delete

Koncept narodził się dzięki niespodziewanemu zastępstwu Daniela Lopatina jako supportu na wspólnej trasie Nine Inch Nails i z Soundgarden. Oneohtrix Point Never musiał się skonfrontować z publicznością szukającą raczej emocjonalnego wyrzygu niż dyskretnej kontemplacji. To doświadczenie sprawiło, że autor „R Plus Seven” wrócił myślami do czasów, gdy był sfrustrowanym nastolatkiem z problematyczym trądzikiem i tego typu agresywne, pełne przesytu brzmienia wyrażały jego gniew lepiej niż cokolwiek innego. Postanowił je przytłumaczyć na swój język muzyczny - stąd sięgnął po bardziej rockowe presety, ale też trochę plastikowych, EDM-owych brzmień, zbliżających go do PC Music. I dlatego „Garden of Delete” brzmi krzykliwie, czasem nieznośnie, a ambietowych momentów jest jak pies napłakał. „GoD” to też pierwsza płyta Lopatina, na której znajdują ścieżki wokalne. W odróżeniu od Jam City i jego „Dream A Garden” (zbieżność nazw przypadkowa?), nie zostały „schowane” w miksie, a wręcz wybijają się ponad resztę muzyki przez karykaturalną piskliwość. Bo OPN nie interesuje idealizacja dojrzewania - jego groteskowa wizja została zainspirowana w dużym stopniu lekturą „Potęga obrzydzenia. Esej o wstręcie” Julii Kristevej.

Ale koncept „Garden Of Delete” wykracza daleko poza samą muzykę i chyba to przede wszystkim sprawi, że trudno wyobrazić sobie bez niej rok 2015. Przed premierą fani Oneohtrixa zostali przez niego zaproszeni do gry, w której kolejne utwory umieszczone na Soundcloudzie, pliki ścieżek MIDI czy fikcyjne blogi związane z pryszczatym kosmitą Ezrą oraz hypergrunge’owym zespołem Kaoss Edge naprowadzały na kolejne tropy czym może być najnowszy album producenta. Te wątki są kontynuowane na płycie - teksty utworów dotyczą Ezry i jego pierwszych doświadczeń seksualnych (Sticky Drama to strona o plotkach i newsach ze świata porno), miłościach i rozczarowaniach.

Znajoma moich rodziców zwykła mówić o wchodzeniu w wiek dojrzewania jako o zabraniu ukochanego dziecka przez kosmitów i zwrócenia go dopiero jako ukształtowanego dwudziestolatka. Jest w tym widocznie ziarno prawdy, jeśli Lopatin sięga po podobną metaforę i za pośrednictwem postaci kosmity Ezry przepracowuje swoje nastoletnie traumy. Może adresatami nowego albumu Daniela Lopatina nie są już osoby, którym chce się docierać do twórczości Georges Schwizgebela, ani tropić nawiązań do technik pisarzy Oulipo, ale za to „GoD” to jeden z najbardziej błyskotliwych flirtów eksperymentalnej elektroniki z mainstreamem w ostatnich latach. (Andżelika Kaczorowska) 

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 3. Kendrick Lamar - To Pimp A Butterfly

3. Kendrick Lamar - To Pimp A Butterfly

Ostatni album Kendricka Lamara z miejsca stał się klasykiem, podbijającym serca nie tylko krytyków, dziennikarzy, naukowców, polityków (wśród nich tego wciąż najpotężniejszego na świecie), ale zdobywając także uczucia ludzi odpowiadających za wpajanie klasyczności, mowa oczywiście o nauczycielach, którzy niewykluczone, że za kilkadziesiąt lat będą oficjalnie zobligowani do tego, by wytłumaczyć dzieciom, dlaczego K. Dot wielkim poetą był. Pitchfork napisał jakiś czas temu, że nasz bohater odwiedził Wyższą Szkołę Techniczą w North Bergen, gdzie prof. Brian Mooney wykorzystał jego najnowszy album jako kontekst pozwalający lepiej zrozumieć twórczość Toni Morrison. Może Lamar wpadły więc także na moje zajęcia?

Gdy szukałem sposobu na wytłumaczenie licealistom fenomenu pewnego bardzo ważnego polskiego poety i pewnego bardzo ważnego polskiego dzieła, okazało się, że nie mogę się uwolnić od skojarzeń z „To Pimp A Butterfly”. No bo powiedzmy sobie szczerze, kto wcześniej stworzył coś tak złożonego, synkretycznego, odważnego, a jednocześnie bijącego rekordy popularności? Kto w przejmujący sposób zareagował na los młodych ludzi, swoich współbraci żyjących w peryferyjnej części Imperium i brutalnie traktowanych przez władze? Kto stworzył coś tak mitologizującego i spajającego poniżaną społeczność, odwołując się do etnicznej jedności i martyrologicznego patosu? Kto w genialny sposób ukazał swoją własną pychę, hipokryzję, tworząc bohatera, którego można podziwiać, któremu można współczuć, ale z którego też, czytając wnikliwie, należałby się śmiać? Kto opisał niezwykle przebiegłe kuszenie przez Lucyfera i przywołał duchy zmarłych, nawiązując z nimi fascynujący dialog? Tak, tak, wiem, że już wszystko jest jasne. Amerykanie mogą ostatecznie wyleczyć się z kompleksu niższości względem Polaków, mają swojego własnego Mickiewicza i swoje własne „Dziady”. (Piotr Szwed)

Recenzja albumu >>

Obrazek pozycja 2. Sufjan Stevens – Carrie & Lowell

2. Sufjan Stevens – Carrie & Lowell

Ponad dekadę temu Sufjan Stevens, ze swoją wrażliwością i wizjonerstwem, mocno namieszał nam w głowach. Nie dość, że w kategorii kameralnego pieśniarza robił rzeczy piękne i ujmujące, to jeszcze obiecał nam wspaniały projekt stworzenia płyt dedykowanych wszystkim amerykańskim stanom. W niedługim czasie nagrał dwa takie wydawnictwa - „Michigan” i „Illinois”. Oba były niezwykłe, epickie i wspaniałe. Sufjan okazał się być wówczas niemalże Faulknerem muzyki. Człowiekiem, który potrafił pokazywać Amerykę i opowiadać o niej pięknie i z rozmachem. Potem pieśniarz spuścił nieco z tonu, wracając z nowym krążkiem po 5-letniej przerwie. Flirtujące z elektroniką i oparte w wielu momentach na zamaszystych, orkiestrowych aranżacjach „The Age of Adz” wyrwało Sufjana i jego wiernych fanów ze strefy komfortu. Płyta, zbierająca różne recenzje, okazała się jednak świetnym szkieletem dla koncertowego spektaklu, który w Polsce odbył się wiosną 2011 roku. Kto miał wątpliwości, właśnie w tym czasie mógł je rozwiać – Sufjan ma w sobie jednak iskrę boskości. Szkoda tylko, że na jego dzieła trzeba teraz czekać tak długo.

„Carrie & Lowell” ma jednak niewiele wspólnego z wcześniejszymi płytami Amerykanina. Muzycznie może nawet kilka rzeczy brzmi znajomo (szczególnie gdy przypomnimy sobie wczesną twórczość Stevensa), ale spoglądając na całość, to płyta absolutnie wyjątkowa. Nie tylko dlatego, że osobista, poświęcona zmarłej w 2012 roku matce wokalisty i różnym, mniej lub bardziej przyjemnym wspomnieniom z nią związanych. Mierzenie się ze śmiercią bliskiej osoby, opłakiwanie jej straty, próby wskrzeszania we własnych wspomnieniach jej obrazu – jak najbardziej szczerego i jakoś tam jednak przefiltrowanego przez wydarzenia, które przeżyło się nie tylko z nią, zawsze będą w jakimś stopniu zniekształcone i niedoskonałe. „Carrie & Lowell” to właśnie taki album. Starając się oceniać go na chłodno, to solidna pod względem kompozycji rzecz, ale trzeba przyznać, że pozbawiona choćby szczypty odkrywczości. Teksty są niesamowite i absolutnie piękne, ale znów – nie możemy wyrywać ich z muzycznego kontekstu. Te wszystkie słabości płyty stanowią jednak jej istotny element, budując jej wielkość i autentyczność. Składają się z całą resztą na osobiste, zachwycające swoją prostotą i poetyckością, świadectwo geniuszu. Geniuszu bardzo ludzkiego, bo to właśnie ta zwyczajność i przyziemność „Carrie & Lowell” sprawiają, iż ta płyta tak po prostu chwyta za serce. Trudną sztuką jest opowiadanie o rzeczach prostych, by nie nudzić. Trudną sztuką jest publiczne dziele się własnymi, bolesnymi wspomnieniami, by nie było to banalne i tandetne. Ale nie jest to trudna sztuka dla Sufjana Stevensa. (Kasia Wolanin)

Obrazek pozycja 1. Julia Holter – Have You In My Wilderness

1. Julia Holter – Have You In My Wilderness

Cofnijmy się do połowy lat dwutysięcznych. Do czasów, w których internet jawił nam się jeszcze idealistycznie: był przepustką do niekończącego się świata dzieł kultury, dawał szanse zaistnienia dziennikarzom amatorom, którzy swoją wiedzą nierzadko rozstawiali po kątach starych wyjadaczy tradycyjnych mediów. Potrafiliśmy ze sobą rozmawiać miło i uprzejmie, choć byliśmy bezpiecznie schowani za awatarami i nickami; dziś z kolei nie mamy oporów opluwać innych pod własnym nazwiskiem. W połowie lat dwutysięcznych w indie światku królowali między innymi Animal Collective i Joanna Newsom. Ci pierwsi zwiedzali rubieże gatunków muzycznych: rozciągali folk do granic możliwości, niczym zdziwaczała wersja The Beach Boys próbowali na nowo definiować pop, byli trudni i progresywni; ona – była ekscentryczną dziewczyna z harfą o głosie ni to dziecka, ni matrony, ubrana w pradawne zwiewne szaty śpiewała niemożliwie piękne pieśni. Teraz jeszcze wyraźniej niż kiedyś widać, że ci artyści o nieprzeciętnych wrażliwościach potrafili uchwycić ducha czasów, a ich eksperymentująca i rozbuchana muzyka oddawała atmosferę wiary w przyszłość.

Dziś na hasło „internet” dopowiadamy raczej za Wojciechem Orlińskim słowa „czas się bać”. Straciliśmy wiarę w społeczność 2.0, czasy mamy niewesołe, a ironia i szydera, którymi w ostatnich latach tak nieszczęśnie próbowaliśmy się bronić przed światem, okazały się marnym orężem. Nie przystoją już pozy, maski i drwina – nawet największym gwiazdom ostatnich lat, jak Adele czy Taylor Swift, bliżej do normalsów z podwórka niż do ikon MTV. Odchodzą kolejni wielcy: Lou Reed, David Bowie, Lemmy Kilmister. Dzisiaj nie ma już miejsca na pieśni i hymny, co najwyżej piosenki i nieśmiałe szkielety kompozycji. Dlatego tak wzruszają nas szczere wyznania Franka Oceana. Albo powaga tematów podejmowana przez Kendricka Lamara. Z tego powodu chwyta nas za serce Julia Holter – gdy włączamy „Have You In My Wilderness”, zostaje tylko ona i muzyka. Ale i twórczość Holter na przestrzeni lat wyraźnie robiła się coraz skromniejsza: pamiętamy przecież inspirację madrygałami i różne sztuczki produkcyjne towarzyszące poprzednim albumom. I choć Holter wciąż nie stroni od ozdobników: na albumie pojawiają się klawesyn, polifonia, a jej głos staje się kolejnym świadomym elementem aranżacji, to ani jeden moment płyty nie jest przeszarżowany. Wszystko jest tu idealnie wyważone, niewymuszone oraz tak szczere, że aż nagie. „Have You In My Wilderness” to owszem – muzyka artystowska, pełna zwrotów akcji i zaskakujących rozwiązań, ale jednocześnie przystępna, boleśnie namacalna i otwarta na słuchacza. Wielka w swojej kruchości. (Marta Słomka)

Recenzja albumu >>

Screenagers.pl (22 stycznia 2016)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: znawca dobrego elektro
[22 lutego 2017]
Garden of Delete Oneohtrixa to po prostu top1 elektroniki ostatnich 50 lat
Gość: szwed
[2 lutego 2016]
Wg mnie na "Currents" do wybitności brakuje naprawdę mocnego finału, ten świetny album pod koniec jakby traci impet. "New Person..." jest chyba najgorsze w zestawieniu.
Gość: 47
[1 lutego 2016]
Album Julii jest bardzo przyjemny, lubię do niego wracać, ale moim zdecydowanym miejscem 1 jest Currents - za wymyślenie się na nowo, za świetne beaty i całkiem udane teksty i, last but not least, za udane striggerowanie rockistów. Nowy Sufjan mi jakoś nie przypadł do gustu, co zdarzyło się po raz pierwszy, nie licząc kolęd i innych pierdółek.
Kendrick - świetny album, chociaż mam wrażenie, że doceniany głównie przez białych
Stara Rzeka - folkowe Swans, nie moje klimaty
Oneohtrix Point Never, Jam City, Matana Roberts, Złota Jesień - fajne, ale rozpatrywałbym bardziej kategorii ciekawostek niż albumu roku
Newsom nigdy jakoś do mnie nie trafiła. Grimes, którą Michał chciałby widzieć w czołówce jestem delikatnie rozczarowany, wg. mnie poszła za mocno w taneczne klimaty. A brak FJM to skandal!
Gość: kuba
[30 stycznia 2016]
zgadzam się, sugar hiccup. i dołożyłbym jeszcze Jlin "dark energy". brak tych dwóch płyt nawet w top30, za to promowanie przeciętnego popu jest strasznie słabe.
Gość: sugar hiccup
[29 stycznia 2016]
fajnie , ze zauwazyliscie rosyjski pinkshinyultrablast(szacun) ale dlaczego nie ma w top20 doskonalego albumu Mbongwana Star? to jest najbardziej nieoceniona płyta zeszłego roku, beszczelnie pominieta przez roznego rodzaju pitchorki i tego typu bzdury, odrobcie lekcje! swietna płyta
Gość: sugar hiccup
[29 stycznia 2016]
eeej ostatnio album sufjana to przechajp totalny. jego nasłabsza płyta bez dwoch zdan.
Gość: marr
[27 stycznia 2016]
wow, skujan, niezły z Ciebie muzyczny fachowiec XD
Gość: zbylut
[27 stycznia 2016]
gdzie zespół Smrut? :(
Gość: Julia z Kamienicy
[26 stycznia 2016]
A w polityce?
Gość: Kowal
[25 stycznia 2016]
Nie pamiętam tak dobrego roku w polskiej muzyce, a u Was bardzo słabo pod tym względem. Ptaki, Księżyc, Kwadrofonik, Ampacity...
Gość: jaxxx
[24 stycznia 2016]
Odwrotna kolejność pierwszej dyszki byłaby łatwiejsza do strawienia ;)
Gość: szwed
[23 stycznia 2016]
Teza z Kendrickiem jest oczywiście trochę żartem, ale tylko trochę. Oczywiste jest, że poeci nie pełnią współcześnie takiej roli, jaką pełnili kiedyś. Kiedyś najlepsi z nich byli dość powszechnie cenieni przez naród, ale - co ważne - ten naród był dość wąsko rozumiany. Teza wyrażona kiedyś pytaniem: "Czy Mickiewicz stworzył naród polski?" pokazuje, że on pojęcie narodu zmodyfikował i rozszerzył, anektując to, co ludowe, pisząc "pod strzechy" itd. No i w tym rozszerzonym, nie tylko polskim narodzie poetami w rozumieniu XIX-wiecznym na pewno nie są już poeci. Moim zdaniem bywają nimi twórcy popkultury.
Gość: skujan
[22 stycznia 2016]
Jeszcze wczoraj myślałem że Kendrick Lamar to ''ten raper, który nagrał kawałek z Taylor Swift''. Dzisiaj dowiaduję się, że to wieszcz i głos pokolenia.
Gość: pszemcio
[22 stycznia 2016]
świetny zestaw, większośc znam i poważam, niektóre przede mną
Gość: chamzadnia
[22 stycznia 2016]
Nuda. Poza genialną Starą Rzeką (album choćby z racji, że jesteśmy nad Wisłą dużo ważniejszy niż Lamar czy Julia Holter) jakieś grymasy, esy floresy i sentymentalnie o niczym. Szkoda, że zabrakło albumu Nagrobki "Stan Prac". Ale rozumiem, że rzeczy wielkie idą w dzisiejszych smętnych czasach w cień poprawnego miłosiernego pierdupierdumentalizmu. Niemniej dobrze, że macie swoje podejście. Nie idziecie za stadem rankingów i podsumowań więc można się bardzo rzadko ale jednak zaskoczyć.... Alameda 5, Alva Noto i Stara Rzeka perły.
Gość: melo
[22 stycznia 2016]
Już się bałem, że wygra Sufjan. Kult jednostki.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także