Recenzje 2015: post scriptum

W zeszłym roku skomentowaliśmy prawie 200 albumów, ale wciąż nam mało, szczególnie że są zaległości, które naprawdę wypada nadrobić. Przedstawiamy więc ostatnią porcję recenzji przed tradycyjnym podsumowaniem najlepszych singli oraz płyt 2015 roku.

Zdjęcie Recenzje 2015: post scriptum 1

Wavves x Cloud Nothings – No Life For Me (5/10)

Wavves oraz Cloud Nothings, a raczej artyści-założyciele obydwu zespołów, nagrali wspólnymi siłami płytę, która nawet nie próbuje dorównywać „Attack On Memory” czy „Here And Nowhere Else”. Jest za to lepsza od każdego z wcześniejszych dokonań Wavves. W ciągu niemalże dwudziestu dwóch minut Baldi i Williams pokazują słuchaczom wszystkie swoje sztandarowe triki – melodyjne, wręcz stadionowe refreny, garażową produkcję czy przesterowane gitary, które czasem są aż nazbyt hałaśliwe. Czasem idą za tym naprawdę świetne melodie, jak w „Come Down” (jeden z najlepszych kawałków w dorobku Baldiego) lub obolałym „Nothing Hurts”, które wieńczy cały krążek. Czasami jednak wkrada się zupełny brak pomysłu, jak chociażby w „Nervous”, którego początek brzmi, jakby Baldi wraz z Williamsem starali się za wszelką odstraszyć słuchaczy poprzez nieudolnie komiczne klawisze w tle oraz perkusję, która brzmi, jakby była puszczona z automatu perkusyjnego. „No Life For Me” próbuje być płytą różnorodną, pomimo że Baldi i Williams w powszechnej opinii grają bardzo podobnie. O wiele ciekawszy byłby jednak album, na którym nie próbowaliby bawić się w domorosłe eksperymenty w studiu, a skupiliby się na tym, co potrafią najlepiej: na graniu fajnych piosenek. (Marcin Małecki)

Zdjęcie Recenzje 2015: post scriptum 2

Robert Forster – Songs To Play (6/10)

Profesor z The Go-Betweens wraca do swojej typowej formy z solowych albumów, pośrednio udowadniając, że zarówno jego autorski debiut (majestatyczne „Danger In The Past” z 1990), jak i nowe otwarcie w postaci „The Evangelist” sprzed siedmiu lat były przejawami szczególnego natchnienia. Zarówno seria albumów z lat 90., jak i tegoroczne wydawnictwo to właśnie takie niezobowiązujące „songs to play”, które nawet nie próbują zbliżać się do artyzmu „I’ve Been Looking For Somebody”, „The House That Jack Kerouac Built” czy „Part Company” – pereł definiujących przepastny katalog pana Roberta. Słysząc choćby żwawe riffowanie pierwszego utworu, złośliwi mogliby powiedzieć, że to taki Forster „by numbers”, ale da się tu przecież dodać do ulubionych niejedną piosenkę – poza singlowym „Let Me Imagine You” choćby rozmarzone „Songwriters On The Run” ze stemplem The Go-Betweens w postaci prostych gitarowych ozdobników. Sama historia powstania „Songs To Play” też rozgrzewa serce – Forster wystąpił tu w roli mentora, werbując młodych muzyków lokalnie w Brisbane i zamykając się z nimi w górskim studiu na australijskiej prowincji. Oczywiście nagrał taki album, bo dziś „nie musi już nic nikomu udowadniać”. A czym sobie na to zapracował – warto dowiedzieć się przed odpaleniem tego przyjemnego krążka. (Kuba Ambrożewski)

Zdjęcie Recenzje 2015: post scriptum 3

Godspeed You! Black Emperor – Asunder, Sweet and Other Distress (6/10)

Trzeba to powiedzieć otwarcie: „Asunder, Sweet and Other Distress”, mimo bycia studyjną aranżacją potężnej koncertowej kompozycji zatytułowanej „Behemoth”, jest najsłabszym albumem w dorobku Godspeed You! Black Emperor. To także najkrótsza płyta w dorobku kanadyjskiego kolektywu – trwa tylko 40 minut. Nie wiem, jak wyglądał ich listopadowy koncert w Warszawie, ale jestem zdania, że bardzo niefestiwalowy występ na Off Festivalu 2013, na którym zaprezentowali w całości owego „Behemotha”, był o wiele bardziej poruszający od tegorocznego krążka. Wprawdzie nawet najgorszy album GY!BE jest o niebo lepszy od jakichś domorosłych postrocków pokroju Caspian – żadna z kompozycji nie schodzi poniżej pewnego poziomu, a „Peasantry or Light! Inside of Light!'” jest naprawdę obiecującym otwieraczem albumu – ale po następcy dobrego „Allelujah! Don't Bend! Ascend!” można było się spodziewać nieco więcej. (Marcin Małecki)

Zdjęcie Recenzje 2015: post scriptum 4

My Morning Jacket – Waterfall (7/10)

Dziesięciolecie fenomenalnego „Z” zostało godnie uczczone najlepszą od dziesięciu lat płytą. My Morning Jacket nie próbują już na szczęście wskrzeszać rocka psychodelicznego („Circuital”), nie silą się też na nieprzekonującą oryginalność i eklektyczność („Evil Urges”), grają swoje, nie zabiegając o współczesną publiczność i opinie najmodniejszych krytyków, z nikim się nie ścigają, nikogo nie podrabiają – są sobą, czyli naprawdę wyjątkowym, małym, wielkim zespołem, który czerpiąc inspirację z folkowej tradycji, udowadnia, że mając takiego wokalistę jak Jim James, sporo piękna można jeszcze wycisnąć z patetycznego, dość konwencjonalnego southern rocka. (Piotr Szwed)

Zdjęcie Recenzje 2015: post scriptum 5

Ought – Sun Coming Down (7/10)

Ekipa z Kanady tym razem zredukowała obecność krótkich, szybkich i intensywnych strzałów w stylu „Pleasant Heart” czy „The Weather Song” z debiutu do jednego „The Combo” wrzuconego gdzieś na początek. „Sun Coming Down” to album, który pokazuje, że Ought się rozwija. Przykładem niech będzie wybrany na singiel promujący płytę „Beautiful Blue Sky” czy też „On the Line”: obydwa utwory bawią się w budowanie narracji poprzez zabawę w zwalnianie i przyspieszanie, ale też pokazują, że grupa cały czas szuka nowego sposobu na wyrażenie siebie. Jednocześnie pozostają tym samym zespołem, co na „More Than Any Other Day”, nawet jeśli chwilami hałasują, jakby chcieli w jakiś sposób dorównać Sonic Youth (druga połowa „Man for Miles”), a kiedy indziej zaczynają bardzo wolno, trochę w stylu Low (początek „Passionate Turn”). To dobry kierunek: kto wie, może przy okazji kolejnej płyty nie będzie się ich porównywać wyłącznie do Talking Heads i Television? (Marcin Małecki)

Zdjęcie Recenzje 2015: post scriptum 6

Pinkshinyultrablast – Everything Else Matters (7/10)

Rosyjska grupa z nazwą pożyczoną od tytułu trzeciego albumu Astrobrite (o czym pewnie wspomniano już w każdej recenzji „Everything Else Matters”) chwilami brzmi jak złączone siły wielkiej trójki shoegaze’u: My Bloody Valentine, Slowdive i Ride. Czasem zdarza im się tworzyć piosenki brzmiące jak przedłużenie debiutanckiej EPki czeskiego The Ecstasy of Saint Theresa, a gdzieniegdzie czuć również wyczuwalne wpływy pierwszej płyty Foals oraz Cocteau Twins. W efekcie powstała płyta, która jednocześnie sensownie wykorzystuje dorobek legend gatunku, ale też zostawia sporo miejsca na indywidualny charakter Pinkshinyultrablast. A w skrócie: tak mogłoby brzmieć Minks na „By the Hedge”, gdyby dać im szczyptę postrockowych naleciałości oraz więcej przesteru i pogłosu. (Marcin Małecki)

Zdjęcie Recenzje 2015: post scriptum 7

Molly Nilsson – „Zenith” (7/10)

Molly Nilsson to indywidualistka z prawdziwego zdarzenia – artystka, która tworzy, wykonuje i wydaje swoją muzykę w zasadzie całkowicie samodzielnie, a jej kolejne płyty, utrzymane w estetyce synthpopu z domieszką europopu i new romantic, układają się w spójny wizerunek. Jednocześnie jednak bardzo angażuje się w sprawy społeczne i polityczne. Nagrała już całą płytę o Europie („Europe”), na „Zenith” z kolei próbuje ocenić rolę człowieka w świecie. Najlepiej słychać to w „H.O.P.E.” – kawałku, w którym zastanawia się nad miejscem Ziemi we wszechświecie i nad tym, czy ktoś w kosmosie stale nas obserwuje, co staje się metaforą wszechobecnego monitoringu. Z drugiej strony Molly Nilsson nie byłaby sobą, gdyby nie spoglądała na te sprawy z własnej, jednostkowej perspektywy – jak w „1995”, w którym wspomnienie systemu operacyjnego Windows 95 jest nie tyle punktem wyjścia do rozważań o rozwoju technologii, co okazją, by pogrążyć się w tęsknocie za tym, co już nie wróci. Słuchając „Zenith”, odnoszę wrażenie, że to najbardziej melancholijna i poruszająca płyta Szwedki od czasów „These Things Take Time”, zarówno w wymiarze osobistym, jak i nieco bardziej uniwersalnym. A słowo „wymiar” jest w jej opisie czymś więcej niż tylko efektowną figurą retoryczną. (Ania Szudek)

Zdjęcie Recenzje 2015: post scriptum 8

Tede – Vanillahajs (7/10)

Wielki powrót Jacka Granieckiego do dawnej formy głoszono już przy okazji „Elliminati”. I rzeczywiście, okres, w którym Tede rozpoczął szerszą współpracę z Sir Michem, to czas jego dobrej passy – zwłaszcza w kontekście kilku wcześniejszych nierównych albumów. Ale mam wrażenie, że swoją drugą młodość raper w pełni celebruje dopiero na „Vanillahajs”. Być może przyczyną tego jest rozmach niektórych singli z nowej płyty – chociaż nośnych numerów nie brakowało choćby na „Kurcie Rolsonie”, to jednak środki, po które wcześniej sięgał popularny Tedunio i jego ekipa, były nieco skromniejsze. Dlatego kunszt produkcyjny „Wunder-baum”, powalająca charyzmą nawijka z „Vanillalalahajs” czy rozbrajające animuszem „Wyje wyje bane” to wystarczające argumenty, żeby nie tyle stwierdzić: „on rzeczywiście wrócił”, ale wręcz wykrzyknąć: „on naprawdę k***a wrócił!”. Ba, słuchając utworu „Vanillaice”, poczułem się, jakbym cofnął się do początków tego wieku i znowu słuchał klasycznego „S.P.O.R.T.”. Jest tu wszystko – niezłe technicznie rymy z ciekawymi historiami w tle (wspomniane „Vanillaice”), auto-tune-ironiczne refreny, które są śmieszne i jednocześnie uzależniające („Micheal Kors”) oraz odwaga ekperymentatora (zamiast przeszczepiania amerykańskich konwencji jeden do jednego). Ale są też takie utwory jak „Łatwopalność” – gdzie parcie na efektowność wyjątkowo obniża jakość, dlatego zmuszony byłem wystawić ocenę o oczko niższą. Nie zmienia to faktu, że Tede do perfekcji opanował metodę swojego mistrza, Jaya-Z – teksty pisane na gorąco, gorąco również brzmią w połączeniu z beatem. Fiodor to w tej chwili chyba najlepszy hiphopowy piewca hedonizmu w Polsce. „Vanillahajs” oddaje istotę rapu – udowadnia, że do świeżości i polotu nie są niezbędne przesadnie inteligentne wersy czy epatowanie techniką. I chociaż „Przez Feeejm” Tedemu odpierdala (vide: social media), nagrał płytę, która dowodzi tego, że formy wcale nie traci się z wiekiem. (Rafał Krause)

Zdjęcie Recenzje 2015: post scriptum 9

Bell Witch – Four Phantoms (7/10)

Ekstremalnie wolnego, złowieszczego doom/sludge metalu nigdy dość. Szczególnie w takim wydaniu, gdy panowie rozciągają formułę do granic możliwości. Muzyka duetu Bell Witch umiejętnie łączy bagniste metalowe brzmienia z pewną sakralną świetlistością. W pełzających przez dwadzieścia minut utworach jest tyle samo potęgi przytłaczających, przeciągłych riffów co mglistej aury i wyjątkowo potrzebnej przy tak dołującej muzyce przestrzeni (wypełnianej głównie przez podniosłe wokalizy). Nie bez znaczenia jest tu doskonała produkcja – odpowiednie wyważenie poszczególnych elementów sprawia, że nieznacznie zmieniające się warstwy dźwięków naprawdę dają o sobie znać. Utwory się nie nudzą, mimo że zmian dynamiki tu jak na lekarstwo. Płyta znacznie bardziej skondensowana niż „Longing” sprzed trzech lat. Najlepszy na razie krążek Bell Witch i najlepszy moim zdaniem metalowy album w tym roku. Dla wielbicieli pustynnego stonera w duchu „Dopesmoker” i atmosferycznego metalu Agalloch to pozycja obowiązkowa. (Michał Weicher)

Zdjęcie Recenzje 2015: post scriptum 10

Dean Blunt – Babyfather (7/10)

Po wielkim sukcesie „The Redeemer” i „Black Metal” Blunt nie zwalnia tempa, skupia się jednak na działaniach na nieco mniejszą skalę. Atuty pozostają te same, podane są tylko w lekko zmienionej formie. Na „Babyfather” naciski rozkładają się inaczej niż na poprzednich albumach, bardziej wyeksponowane są ciężkie, powtarzalne sample, gitar natomiast nie uświadczymy. Trzon jednak pozostaje niezmienny – jest nim sam Blunt, człowiek enigma, który paradoksalnie jest jednym z najbardziej wyrazistych songwriterów obecnie tworzących. Od pierwszych dźwięków otwierającego „UV” wiadomo z kim mamy do czynienia, ponieważ jego styl to niepodrabiana wypadkowa inspiracji postpunkiem, dream popem, outsider music, dubem i hip-hopem. Tym razem Blunt wykonuje lekki skręt (I saw what you did there) w kierunku brytyjskiego urban music. Oprócz znanego już wcześniej dubu („DIESEL”), pojawia się też pewne novum w postaci grime’owej nawijki w „COCO” czy „GASS”, które można by spokojnie puścić słuchaczom Bonesa. Miłośnicy wizji Blunta na pewno odnajdą się na tym wydawnictwie – całość bowiem spowija specyficzna aura ambientowej, hipnotycznej melancholii, która zawsze towarzyszy jego produkcjom. Jego następne kroki są zarazem trudne, jak i łatwe do przewidzenia, albowiem można się po nim spodziewać tylko tego, że po raz kolejny zagra nam na nosie. (Krzysztof Krześnicki)

Zdjęcie Recenzje 2015: post scriptum 11

Annabel (lee) – By The Sea… And Other Solitary Places (7/10)

Mamy do czynienia tylko (lub aż) z wydawnictwem przygotowanym na potrzeby tegorocznego Record Store Day. Pod „szyldem” Annabel (lee) tworzy duet wokalno-producencki: szerzej nieznani Annabel i Richard E. Nazwa jest oczywiście nawiązaniem do poematu Edgara Allana Poego o miłości tak wielkiej, że wzbudza zazdrość aniołów i nie przerywa jej nawet śmierć. Ta metaforyka świetnie oddaje nastrój albumu – wyobraźcie sobie gitarowe snuje Nicka Drake’a, śpiewane przez wokalistkę o wrażliwości Niny Simone, do tego wiele sampli ze starych patefonowych nagrań, zaloopowanych niczym GIF-y (jak w najlepszym na płycie „(1849)”), co przywołuje klimat hauntologicznych ballroomów Caretakera. Wszystko jest samplem, ale śladów cięcia tu niewiele – smyczki i gitary płyną w sposób niezmącony. To muzyka pochmurna; równie chmurna i melancholijna, jak spojrzenie Poego na starej fotografii. A jednak subtelna gra z nostalgią i emocjami uznawanymi powszechnie za negatywne to zabieg stosowany od niepamiętnych czasów przez twórców, z rozmaitym skutkiem. Smutek „By The Sea…” jest smutkiem wymownym. Jest prawdziwym dotykiem. Należy się z niego otrząsnąć. Ale też warto go doświadczyć, skoro nośnikiem są tak dobrze skomponowane piosenki, jak „Breath Us” czy „Invisible Barriers”. (Michał Pudło)

Zdjęcie Recenzje 2015: post scriptum 12

Ampacity – Superluminal (7/10)

Adam Long, Daniel Singer i Jess Winfield stworzyli kiedyś sztukę „Dzieła wszystkie Szekspira w nieco skróconej wersji”, mam wrażenie, że Ampacity proponują coś podobnego – organizują prezentację najważniejszych momentów psychodelii, hard i space rocka w ciągu jednej godziny lekcyjnej. O ile pierwszy album Jana Galbasa i spółki był spójnym, spokojnie się rozwijającym stonerowym spektaklem, w którym dbano o budowanie atmosfery, to tym razem wraz z muzykami wsiadamy do kolejki górskiej, która pędzi na złamanie karku. Od ilości riffów i zmian tempa może zakręcić się w głowie. „Superluminal” to z jednej strony płyta arcytradycyjna, z drugiej zaś przypomina ona didżejskie mashupy albo nawet kawałki nagrywane przez hiperaktywnych azjatyckich gówniarzy z zespołu Fear, and Loathing in Las Vegas. Nie wiem sam, co o tym myśleć, ale słucha się tego doskonale. (Piotr Szwed)

Zdjęcie Recenzje 2015: post scriptum 13

Jefre Cantu-Ledesma – In A Year Of 13 Moons (7/10)

Film „W roku trzynastu pełni” Fassbindera zapamiętałem jako jeden z najbardziej ponurych obrazów, z jakimi miałem kiedykolwiek do czynienia. To przerażająca wizja rekapitulacji dotychczasowego życia, wizja powrotu do chwil dzieciństwa, młodości, do wydarzeń dorosłego świata, zakończona kompletną porażką. Czyżby wszystko to, co się wydarzyło, było jednym wielkim koszmarem, serią nieszczęść i fatalnych wyborów? Odtwarzanie urywków pamięci było głównym tematem u wielu artystów, żeby wymienić najgłośniejszy ostatnio przykład autobiograficznej prozy Knausgarda. Cantu-Ledesma podchodzi do tematu inaczej niż hiperrealistyczny Knausgard, inaczej niż eksperymentujący z samym medium Basinski i w końcu też inaczej, niż to miało miejsce w filmie Fassbindera. Jego osobiste „In A Year Of 13 Moons” ma charakter muzycznych pocztówek – pożółkłych przez czas, ale wciąż kolorowych. Artysta powraca do przeszłych wydarzeń i miejsc z ciepłą nostalgią na tapecie i adekwatnym do charakteru całości retro brzmieniem. Utwory są krótkie, impresyjne, czasem nawet niepełne, jakby urwane, uroczo popsute niczym prześwietlone zdjęcia. Zanurzenie materiału w tonach pogłosu poskutkowało tym, że muzyce tak samo blisko do ambientu, jak i do dream popu. Hypnagogiczne miniaturki sprawiają czasem wrażenie skrzyżowania Cocteau Twins i „Endless Summer”. Album wydaje się niepozorny, ale pod koniec roku stwierdzam, że niewiele produkcji tak zyskiwało z kolejnymi przesłuchaniami. (Michał Weicher)

Zdjęcie Recenzje 2015: post scriptum 14

Maja Kleszcz – Eremita (7/10)

Charyzmatyczna wokalistka Kapeli ze Wsi Warszawa (z jej najlepszych czasów), liderka zespołu The IncarNations, twórczyni muzyki teatralnej, współpracująca m.in. z Agatą Dudą-Gracz czy Michałem Zadarą, wydała w 2015 roku niezwykłą płytę, której tytuł niestety doskonale zapowiedział milczenie na jej temat. W internecie i prasie muzycznej nie słychać niemal żadnych komentarzy, więc wypada mi pełnić rolę głosu wołającego na puszczy. Zestaw utworów przygotowany na potrzeby koncerto-performance'u przedstawionego podczas Przeglądu Piosenki Aktorskiej wywołuje skojarzenia z muzyką etniczną, jazzem, noise'em i całą masą stylistyk, które określa się mianem brzmień eksperymentalnych. Czasem można mieć wrażenie, że doświadczamy nagrań kobiecej wersji Nusrat Fateh Ali Khana, inne fragmenty wydają się inspirowane poszukiwaniami Johna Zorna i Mike'a Pattona. Maja Kleszcz podobnie jak lider Faith No More uwielbia badać granice własnego głosu, odkrywać w nim nieznane dotąd sobie i słuchaczom możliwości. W jakąkolwiek stronę się nie wybiera, jej krzyko-szepto-śpiew robi wielkie wrażenie, które czasem zaburza jedynie poczucie, że zbyt często obcujemy z kapitalnymi, ale jedwo zasygnalizowanymi pomysłami, które mogłyby zostać jeszcze rozwinięte. (Piotr Szwed)

Zdjęcie Recenzje 2015: post scriptum 15

Donnie Trumpet & The Social Experiment – Surf (8/10)

W czasach, gdy dość powszechnie uznaje się, że to, co wartościowe w kulturze, musi dekonstruować demitologizować czy demaskować, grupa fantastycznych muzyków postanowiła w 2015 roku nagrać hymn na cześć cudowności życia, rodziny, przyjaźni, a nawet Boga. Dokonali tego, tworząc album, który może rywalizować z najlepszymi dokonaniami Animal Collective w kategorii „Najbardziej kreatywna inspiracja twórczością Beach Boys”. Nawiązując do popularnych na Facebooku nowych wierszy sławnych poetów można powiedzieć, że Nico Segal (a.k.a. Donnie Trumpet) stworzył nową płytę sławnych muzyków, nie ograniczając się jednak do prostej stylizacji, ale zastanawiając się, jaki mógłby być np. następny ruch Dennisa Wilsona, gdyby dożył on współczesnych czasów oraz był w stanie tworzyć, organizując wokół siebie hipsterską muzyczną elitę, czerpiąc od niej najświeższe pomysły. Mimo nieprawdopodobnego rozstrzału stylistycznego płyta łącząca w sobie dream pop, disco, soul, jazz, muzykę filmową okazuje się niezwykle spójna. To dzięki hiphopowej narracji, za którą odpowiada doskonały w tej roli Chance the Rapper, nastawieniu na funkową pulsację oraz przede wszystkim za sprawą słyszalnej w każdym dźwięku afirmacji istnienia. Nie pamiętam, kiedy ostatnio dobra muzyka była tak pełna dobra. To naprawdę wspaniałe uczucie móc pod koniec roku napisać: widziałem największe talenty nie tylko mojego pokolenia zachwycone roztapiającym się śniegiem, płynącą wodą, śpiącymi domownikami, jedzącymi wspólnie rodzinami… It's a miracle. (Piotr Szwed)

Zdjęcie Recenzje 2015: post scriptum 16

Everything Everything – Get to Heaven (8/10)

Doskonałe potwierdzenie teorii trzeciej płyty, głoszącej, że jest ona właśnie tym momentem, by pokazać pełnię możliwości. Everything Everything przedstawili w 2015 roku udoskonaloną, a jednocześnie nierzadko zaskakującą formułę tego, co uczyniło z nich pupili krytyki. Gdyby twórcy „Arc” zajmowali się literaturą, tworzyliby książki, w których dbałość o barokowy styl i wielka ilość intertekstualnych bądź filozoficznych aluzji nie zaburzałyby wciągającej, kryminalnej fabuły, rozpalającej wyobraźnię szerokiej rzeszy czytelników. Dla statystycznego słuchacza radia Eska Rock, które słusznie promowało w Polsce twórczość prawdopodobnie najlepszego dziś zespołu rockowego, Everything Everything mogą być „nowymi Red Hotami”. Dla znacznie bardziej świadomego odbiorcy są tymi, którzy niosą pod strzechy dziedzictwo math-rocka, wykorzystując wiedzę na temat współczesnego R&B, alternatywnego laptop czy glitch popu oraz udowadniając ogromną ilością interesująco podanych publicystycznych i dystopijnych wątków, że nie tylko seriale mogą być dzisiaj czarnym lustrem przechadzającym się po coraz mniej gościnnym gościńcu współczesnego świata. Ci młodzi erudyci piosenki zapytani o inspiracje nieprzypadkowo wymieniają jednak najczęściej takich artystów jakich podawało się w podstawówce, gdy ktoś pytał o ulubiony zespół: Michael Jackson, Nirvana, Radiohead… Nie wiem, kto w mijającym roku mógłby ich wyzwać do pojedynku na refreny? Może tylko Kevin Parker z Tame Impala. (Piotr Szwed)

Zdjęcie Recenzje 2015: post scriptum 17

FKA twigs – M3LL155X [EP] (8/10)

Przyznam szczerze: FKA twigs nie należała dotychczas do moich ulubionych artystek. Doceniałemi wybory estetyczne i kunszt wykonania debiutanckiego LP i dwóch EP-ek, lecz było to dla mnie za mało, by na dłużej przykuć moją uwagę. Jednak sytuacja zmieniła się wraz z „M3LL155X”. Brytyjka zasłużyła na tyle kredytu zaufania, by sprawdzić jak brzmi jej najnowsze wydawnictwo. Poza tym zainteresowanie wzbudził we mnie 16-minutowy teledysk (czy to jeszcze teledysk, czy już film krótkometrażowy?), który jest integralną częścią EP-ki. Zobaczyłem, posłuchałem i przeszedłem przemianę wewnętrzną – ze sceptyka, który nie kuma podjarki jej twórczością, stałem się gorącym zwolennikiem jej talentu. To najbardziej dojrzałe i spójne wydawnictwo FKA twigs. Z wielką gracją udało jej się połączyć swoje zainteresowania i umiejętności w wielowarstwową i intermedialną całość, którą śledzi się z zapartym tchem. „M3LL155X” brzmi jak wspólne nagranie Eryki Badu z Bjork – to dla miłośników recenzenckich porównań, lecz ta gimnastyka jest jak najbardziej uzasadniona, albowiem twigs stoi w rozkroku pomiędzy futurystycznym R&B Keleli i Abry, a art-popem z pod znaku St. Vincent i Grimes. Koncepcyjnie EP-ka obraca się wokół tematów poznania samego siebie, relacji z drugim człowiekiem, jak i społeczeństwem, a także kobiecości i macierzyństwie. W tym opisie brzmi to strasznie sztywno i sztampowo, lecz za sprawą talentu Brytyjki ta tematyka nabiera kolorów i dynamiki. Dlatego to ona jest artystką, a ja tylko skromnym recenzentem. (Krzysztof Krześnicki)

Zdjęcie Recenzje 2015: post scriptum 18

Hiatus Kaiyote - choose your weapon (8/10)

Kto by przypuszczał, że najlepszy neo-soulowy album 2015 roku nagrają biali Australijczycy? Album, który jednocześnie jest najlepszą, z braku lepszych określeń, art-rockową propozycją minionych miesięcy. Bowiem Nai Palm i koledzy się nie certolą. Już „Shaolin Monk Motherfunk”, będący właściwym otwarciem, sygnalizuje, że tu niczego nie da się sklasyfikować jednoznacznie. Jazzujące zabawy polirytmiczne utopione w psychodelicznych efektach dźwiękowych, a gdzieś tam daleko w tle bujają się Stevie Wonder i Michael Jackson. Ilość zwrotów akcji zawartych w tych niecałych sześciu minutach wystarczyłoby na przyzwoity film sensacyjny. I tak z grubsza jadą do końca, bez taryfy ulgowej, i bez zaniżania poziomu, co przy tej ilości materiału robi tym większe wrażenie. Czasem pozwolą sobie na żarciki, jak w 8-bitowej kodzie „Atari”. Innym razem sprawnością techniczną w ogrywaniu rytmicznych łamańców zdają się ścigać z Yes z ich najlepszych czasów („By Fire”). Nawet najbardziej łzawo zapowiadającą się balladę („Building A Ladder”, „Borderline With My Atoms”) potrafią skomplikować tak, że potrzeba kilku podejść, aby to wszystko ogarnąć.

Znajdzie się tu coś miłego i dla tych, którzy „słuchają głową”, jak i tych, którzy sercem. Można to wszystko oczywiście pogardliwie podsumować jako formalne ćwiczenia, muzykę dla muzyków. Tylko dlaczego tak mało było w tym roku płyt z podobną (lub większą!) ilością fajnych melodii i dających dziecięcą radochę motywów? (Paweł Gajda)

Zdjęcie Recenzje 2015: post scriptum 19

Levon Vincent – Levon Vincent (8/10)

Album wydany przez producenta metodą DIY, bez okładki, bez opakowania, w wersji empetrójkowej i dla naprawdę zainteresowanych jako winyl z odręcznie napisaną tracklistą. Nisza w niszy, ale słucha się tego materiału jak soundtracku do naprawdę epickiej przejażdżki przez nocne ulice Berlina i Detroit (tego Detroit teraz także, jak najbardziej). To kapitalna synteza różnych tropów muzyki techno, niezwykle świadoma historii gatunku, a nagrana przy tym tak, jakby ten facet po prostu składał ten materiał zeszłej nocy ze względu na bezsenność albo kaca po imprezie, na której grał poprzedniego dnia. Ostatnio z kumplami oglądaliśmy na Youtubie archiwalne materiały z Love Parade z początku lat dziewięćdziesiątych i stwierdziliśmy zgodnie, że muzyka techno z tamtych imprez była jeszcze niesamowicie prosta i toporna. Są już acidowe klimaty, czuć jeszcze echa minimal wave, kraftwerkowe melodyjki, ale ta muzyka zmierzająca do soundu Wielkiej Epoki Miłości wciąż tkwiła wtedy jeszcze w zalążku. Nie znaczy to jednak, że było to gorsze. Nieokrzesany charakter dodaje niespotykanego uroku, a eksploracja dziewiczych terenów staje się ważniejsza niż sam brzmieniowy czy kompozycyjny cel. Bohater niniejszej recenzji nie szuka tu żadnej nowej Techno Ameryki, ale jego ostro cięte, gęste gmatwaniny dźwięków kwaśnych i industrialnych to na pewno nie żadna rewitalizacja, ale osobny głos w długiej drodze techno i house'u. Łatka outsider house, którą już jakiś czas stosuje się do określania współczesnych twórców zdaje się idealnie pasować do filozofii Vincenta. Amen. (Michał Weicher)

Zdjęcie Recenzje 2015: post scriptum 20

Roman a Clef – Abandonware (8/10)

Wszyscy fani Prefab Sprout, Violens, Belle and Sebastian czy po prostu lekkiego w odbiorze, a przy tym kreatywnego songwritingu podczas odsłuchu „Abandonware” z pewnością poczują, że są u siebie. Wielowątkowo poprowadzone zwiewne kompozycje doskonale łączą aranżacyjny kunszt z troską o to, by nie przytłoczyć odbiorcy swymi zawiłościami i wywołują w efekcie wrażenie kontaktu z czymś prostym i przystępnym. A za takie podejście można wyłącznie przyklasnąć. Cały czas zastanawiam się, czy za highlight warto byłoby tu uznać przesiąknięte melancholią „The Prisoner” czy wręcz kipiące ejtisową atmosferą „Bye/Gone”. W obu przypadkach wokal Ryana Newmyera ujmująco uzupełnia się z żeńskimi partiami, jakie serwuje Jen Goma. Chociaż zaraz... to przecież dzieje się tutaj wszędzie: zarówno w „PSBTV” i „Abandonware (Josh And Jer), jak i w uroczym „... (Hannah And Zoe)”. Nie pamiętam, kiedy ostatnio miałem do czynienia z płytą, na której męski i kobiecy wokal tak genialnie by współpracowały – brzmi to wręcz momentami jakby Paddy McAloon akompaniował Elizabeth Fraser. Na przestrzeni raptem kilku utworów Amerykanom udało się tu zmieścić zestaw naprawdę ponadczasowych nagrań i aż szkoda, że materiał ten, o ile nie wydarzy się nic zaskakującego, dotrze pewnie finalnie do znikomej grupy odbiorców. W tej chwili na Facebooku kapela ma... 420 fanów, czyli co najmniej o trzy zera za mało. (Wojciech Michalski)

Zdjęcie Recenzje 2015: post scriptum 21

Sleaford Mods – Key Markets (8/10)

Sporo się pozmieniało od czasu wydania „Divide And Exit”. Sleaford Mods zaczęli występować na największych festiwalach, nagrali kawałek z Prodigy, gościli na uniwersytetach. Ale w rzeczywistości zmieniło się niewiele. Mają teraz większe megafony, ale nie utemperowali języka. To wciąż pieprzone Sleaford Mods. A jednak to właśnie z tej stałości wysnuwa się może jeszcze nie zarzuty, ale już profetyzmy na najbliższe lata, traktujące o wyczerpaniu formuły, potencjalnym sprzedaniu się etc. Być może, ale w tym momencie to tylko nudne dyrdymały, tym bardziej że nad Sleaford Mods nie wisi żadna powinność, tu przecież tak naprawdę nie chodzi o poważne rozgrywanie etosu „working class hero”. Słowo klucz to styl. Williamson i Fearn go znaleźli i są tego cholernie świadomi. Kreują go za pomocą minimalistycznych środków, więc zmiany z płyty na płytę nie będą ogromne, co jednak nie oznacza jeszcze zjadania własnego ogona. Dopiero zeszłoroczne „Divide And Exit” tak naprawdę wykrystalizowało brzmienie duetu i ustanowiło punkt odniesienia, a już „Key Markets” w przybliżeniu jawi się nieco innym krążkiem, bardziej zresztą wymagającym, co unieważnia marudzenie na temat rzekomej sodówy. Podkłady nie są tu tak szorstkie i prostolinijne, za to bardziej złożone i urozmaicone – jazz w „Arabia”, trip-hop w „Rupert Trousers”, rozbudowana, melodyjna partia basu w „In Quiet Streets”. Teksty z kolei zataczają znacznie szersze kręgi tematyczne, i są gęstsze, ciemniejsze, mniej oczywiste. Nie znajdziemy na „Key Markets” tak momentalnie zaraźliwych numerów jak w przypadku poprzedniego LP, za to wyczuwa się na nim zupełnie inny, intrygujący nerw, jakiś głębszy poziom oburzenia, w którym konkrety mieszają się z enigmatycznymi metaforami, symbolizmem w wydaniu pół-serio i silniejszym, niemal bad-tripowym zaduchem. No i humor, coraz bardziej spazmatyczny, ale wciąż generujący tak rozbrajające linijki: Wannabes never change, its the wannabe show / And you always wannabe the same, posy shit / And leather jacket, motorbikes from the 50's / You live in Carlton you twat / You’re not Snake fucking Plissken. Nagrywajcie bez oporów, panowie. (Karol Paczkowski)

Zdjęcie Recenzje 2015: post scriptum 22

Stara Rzeka - Zamknęły się oczy ziemi (8/10)

Recenzja ma być w wersji short, więc zacznijmy od mocnego akcentu. „Zamknęły się oczy ziemi” wydaje się być opus magnum Kuby Ziołka, złotym Graalem, którego poszukiwał w ostatnich kilku latach na albumach nagrywanych solo, w duetach, tercetach i w szerszych składach. Wszelkie fundamentalne założenia muzyczne i estetyczne tamtych projektów znajdują na drugiej (i jak zapowiada autor ostatniej) płycie Starej Rzeki dla siebie miejsce. Wątki kosmiczne, wyeksploatowanie już na „Duchu tornada” i „Chaos To Chaos” są tu siłą rzeczy w mniejszości, ale również są obecne, choćby w krautrockowych odlotach „BHMTH'a” czy tajemniczej drugiej części „W szopie, gdzie były oczy”. Cała reszta to trademarkowe brzmienia Ziołka: spogłosowana akustyczna gitara, eteryczna new age'owa elektronika, post-rockowe pejzaże dźwiękowe, i to co trudne do uchwycenia, pewna magia zanurzona gdzieś głęboko pod ściółką leśnego oniryzmu.

Na tym krążku słychać też wyraźnie to, jakim Ziołek jest pojętnym uczniem szkoły amerykańskich prymitywistów z Faheyem i Bullem na czele. Motywy gitarowe utworach „W sierpniową noc”, „Mapa” czy „Ogniste kazania B.B.” (ten ludowy zaśpiew przy ostatniej zmianie akordu refrenu!) to czysta poezja transcendentalnego folku. Z Faheyem łączy go zresztą nie tylko gra na gitarze, ale też zamiłowanie do tworzenia kolaży obcych nagrań wpisanych w tkankę utworów. W ten sposób muzyka prymitywistyczna styka się z konceptualizmem, baśniowość z futuryzmem. Może i „Zamknęły się oczy ziemi” podsumowuje pewien etap w twórczości Bydgoskiego muzyka, ale nie martwiłbym się o jego przyszłe nagrania. Już tutaj zaznaczone są wątki, które może w przyszłości eksplorować. Choćby spirytualizm jazzowy Aylera i Sandersa (to w kwestii wykorzystanych nagrań), minimalizm, muzyka świata, odzywa się też coraz mocniej Popol Vuh. No ale o tym na pewno napiszemy w 2016 roku. (Michał Weicher)

Zdjęcie Recenzje 2015: post scriptum 23

T’ien Lai – „RHTHM” (8/10)

Dwa lata temu, tuż po premierze pierwszego albumu T’ien Lai, byłam pod sporym wrażeniem jego klimatu i towarzyszącej mu koncepcji estetycznej, o czym zresztą dość wyczerpująco pisałam w recenzji. „RHTHM” okazuje się kontynuacją obranej wtedy ścieżki, płytą równie jak „Da’at” niejednoznaczną i otwierającą słuchacza na zupełnie nowe doświadczenie, choć w pewien sposób bardziej wciągającą. Niewątpliwie jednak w muzyce zespołu dokonała się pewna zmiana, zawierająca się w samym tytule nowego wydawnictwa – na „RHTHM” najistotniejszą rolę odgrywa już nie hałas, lecz to, co dzieje się w sekcji rytmicznej. I o ile motoryczność czy zapętlające się motywy były już wyznacznikiem stylistycznym „Da’at”, to tu wysuwają się na pierwszy plan (doskonale słychać to szczególnie w „Monotronik”). Fragmenty aranżacji, wpierw zachodzące na siebie, później się rozdzielają, by wejść w nowe kombinacje z innymi, tworzyć nowe całości z tych samych dźwięków. Taka metoda kompozycyjna kojarzyć się może z tribal ambientem, jednak Łukasz Jędrzejczak i Kuba Ziołek (którym na „RHTHM” towarzyszy wielu innych muzyków) czerpią z nieliczonych źródeł, z których najważniejszym wydaje mi się krautrock, ale słychać tu też różnorodne odmiany folku czy inspiracje muzyką syntezatorową w stylu, choćby, wczesnych nagrań duetu Chris & Cosey. Mówiąc krótko: dzieje się tu co nie miara i jest to zapewne moja ulubiona polska płyta 2015 roku. (Ania Szudek)

Zdjęcie Recenzje 2015: post scriptum 24

Złota Jesień – Girl Nothing (8/10)

Warszawski kwartet już przy okazji swojego debiutanckiego singla („Młynów” z 2014 roku) pokazał, że potrafi doskonale poruszać się po granicy między niesłuchalną kakofonią a intrygującym hałasem; „Girl Nothing” jest zresztą twórczym rozwinięciem założeń, które były w owym (dziewięciominutowym!) singlu wyczuwalne. Jednocześnie muzycy Złotej Jesieni pokazują, że mogliby nagrywać genialne, proste i melodyjne kawałki, gdyby tylko chcieli, ale wolą je przetworzyć na swój sposób, jak chociażby w „Girl Soccer” (świetne współgranie riffu z perkusją) czy „Kittens!” (tęskna ballada spotyka CocArt Festival). Skojarzenie ze Ścianką, która również twórczo psuła piosenki, jest nieuniknione, ale w przypadku płytowego debiutu ZJ można odnieść wrażenie, że to Ścianka z okresu „Pana Planety” próbująca zagrać na nowo „Statek Kosmiczny”. W tym przypadku porównanie dotyczy wyłącznie konstrukcji utworów, a nie ich brzmienia – „Girl Nothing” jest wręcz demówkowo brudnym albumem, który jednocześnie jawi się jako bardzo przemyślany pod względem współgrania poszczególnych instrumentów i wokalu. Te wszystkie elementy składowe – hałas, chaos, brud, emocje, melodie, krzyk – sprawiają, że w efekcie powstała płyta, która brzmi jak próba ukazania swojego skrajnego introwertyzmu (co pokazuje chociażby wyczuwalna w partiach wokalnych melancholia) w sposób bardzo ekstrawertyczny. Najgłośniejszy polski debiut roku? Brzmi jak oklepany frazes, ale to prawda. (Marcin Małecki)

Zdjęcie Recenzje 2015: post scriptum 25

Oneohtrix Point Never – Garden Of Delete (9/10)

Mógłbym tu wkleić link do świetnego, wyczerpującego tekstu Jakuba Adamka dla Dwutygodnik.com o fenomenie „Garden Of Delete”. Następnie dodałbym, że podpisuje się pod nim wszystkimi rękoma i nogami. Całość ubrałbym w jakiś oldschoolowy font, kojarzący się z niebieskimi ekranami Windowsa, a zamiast swojego nazwiska wstawiłbym nazwę jakiegoś fikcyjnego androida. Mógłbym, ale nie zrobię tego właśnie z szacunku dla ostatniego dzieła Lopatina. Bo jakiekolwiek próby naśladowania bądź przybliżania estetyki budowanej od lat przez tego doświadczonego artystę mogą okazać się liche w świetle jego ostatnich dokonań. Co można zatem jeszcze napisać o jego ostatniej płycie, czego dotąd o niej nie napisano? Lopatin swoimi konsekwentnymi i szerokimi działaniami promującymi sztukę internetową użyźniał do tej pory grunt. Recepcja „Garden Of Delete” (wraz z całą jego otoczką, tj. stroną fikcyjnego bandu czy rozmowami z kosmitą Ezrą) mogłaby być o wiele trudniejsza jeszcze kilka lat temu. Ale dzisiaj, w dobie popularności fejsbukowych fanpejdży typu Museum Of Internet, フレッドYOLO czy swojski टटZ U S w a v e, Lopatin jawi się jako zgrabny operator konwencji, której sam jest przecież prekursorem. Unikalna architektura dźwięku (choćby nagłe wtrącenia kiczowatego MIDI), która na „R Plus Seven” mogła jeszcze szokować, na najnowszej płycie Oneohtrix Point Never tworzy raczej przejrzysty prospekt. Przejrzysty nie oznacza jednak w tym wypadku jednorodny. Album jest dynamiczny, zawiera wiele gwałtownych zwrotów. Żonglerka brzmieniem – od industrialu, przez wspomnienia rave’owych imprez, aż po melodie rodem z albumów Roxette (mam na myśli słynne „Sticky Drama”) – to przecież także element koncepcji Lopatina. Bo czyż nie symbolizuje ona nadmiaru bodźców? Świata determinowanego prędkością scrolla od myszy? „Garden Of Delete” to nie tylko odzyskiwanie odpadów z kosza na pulpicie komputera. To zapis spacerów wirtualnego flanera, dokumentacja dla przyszłych pokoleń. To muzyka, która znakomicie definiuje nasze tu i teraz. I, co najgorsze, wciąż niesie ze sobą wiele niepokoju. (Rafał Krause)

Screenagers (8 stycznia 2016)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także