Ocena: 8

Matana Roberts

Coin Coin Chapter Three: river run thee

Okładka Matana Roberts - Coin Coin Chapter Three: river run thee

[Constellation Records; 3 lutego 2015]

Zapomnijmy na moment o jazzie. Nowe wydawnictwo saksofonistki z Chicago w ogóle nie lokuje się w rejonach muzycznych, do których przyzwyczaiły nas dwie poprzednie części cyklu „Coin Coin”. Interpleje i eleganckie solówki, a nawet agresywne przedęcia, znikają bezpowrotnie. Ostatni utwór poprzedniego albumu „Mississippi Moonchile” – ciepły, śpiewany i przepełniony miłosierdziem „Benediction” – nie przygotowuje nas na wejście w „river run thee”; odległe echo bijących dzwonów i odgłos przewracanych kartek książki poprzedza upadek w ponure realia nowej muzycznej odsłony Matany Roberts.

Zacznijmy od tekstu. „River run thee” w najbardziej podstawowym znaczeniu jest odczytem literackim. Nie bez przyczyny jednym z pierwszych słyszanych dźwięków jest szelest papieru. Matana Roberts przez cały album przytacza fragmenty książki „Dhow Chasing In Zanzibar Waters”. Mowa o dzienniku pokładowym G.L. Sulivana, kapitana statku HMS Daphne, opublikowanym w 1873 roku dzienniku-powieści w (nie)ścisłym tego słowa znaczeniu (dostępnym w całości tutaj – warto przekartkować, poczytać, obejrzeć rysunki). Kapitan Sulivan trudnił się polowaniem na handlarzy żywym towarem i uwalnianiem niewolników w czasach, gdy handel ludźmi został już zakazany, a Królowej angielskiej nie podobało się, że na wschodnim wybrzeżu Afryki, tak blisko jej terytoriów wpływu, ten karygodny proceder nadal ma się dobrze. W owym czasie Sułtanat Zanzibaru nie podlegał jeszcze pod brytyjski protektorat (dopiero od roku 1886) ale, jak wiemy, imperialistyczne macki dosięgają swe cele z lekkim opóźnieniem. Królowa Wiktoria najwyraźniej miała już swoje ambiwalentne pobudki, by ratować rdzennych Afrykańczyków (jak pięknie ujął to Ray Davies, wykrzykując hymniczne „Victoooooooooooooooooooooooria!”, „from the rich to the poor, Victoria loved them all”, ha!). Ten literacki kontekst jest powiązany z punktem ciężkości albumu – problem niewolnictwa, poruszany w ostatnich latach regularnie (choćby „12 lat niewoli” czy Tarantinowski Django, swoją drogą również wyzwoliciel niewolników), ale rzadko z taką uczciwością i zaangażowaniem, jakie okazuje Matana Roberts. Ale wróćmy do muzyki.

Nowy język muzyczny Roberts doskonale łączy typowo noise’owe chwyty z arsenałem performensu i field-recordingową wrażliwością. Z pomocą analogowego syntezatora wstęgowego wprowadza zamęt w siatkę muzyki w sposób, który może przypominać dokonania Sama Pluty, który to w jazzowym kwintecie Petera Evansa dokonuje błyskotliwych dekonstrukcji w trybie live (czyli demoluje improwizacje swoich kolegów w czasie rzeczywistym). Pluta manipuluje czasem muzyki i nazywamy to występem. Roberts manipuluje czasem opowieści; koniec końców nazywamy to krytyką dyskursu historycznego w niemym, intuicyjnym i, jak sama klaruje, antyintelektualnym stylu. Ponieważ sinusoidy są dosyć mglistą metaforą ubroczonej krwią historii niewolnictwa. Szum i głuche dudnienie są właściwym płótnem dla „river run thee”, pierwszoplanowym a jednocześnie przezroczystym bohaterem. Dopiero ozdobniki, a więc smętny choć uruchamiany głęboko z przepony saksofon, narracja i śpiew nadają muzyce cielesny, nietransparentny wymiar, na którym możemy zatrzymać naszą uwagę. Ale musicie wiedzieć, że zatrzymujemy ją z dyskomfortem, bo trzecia część „Coin Coin” wcale nie służy kojeniu skołatanych myśli. Melodie, cytaty, odniesienia do muzycznej tradycji, które stawiają Roberts w jednym rzędzie z Charlesem Ivesem i Van Dyke Parksem, podawane są w sposób surowy. Zagrzebane są we wzburzonym ciele muzyki.

Porównania z Parksem i Ivesem nie do końca trafiają w sedno, wiem. Pierwszy z wymienionych, człowiek odpowiedzialny za brzmienie i teksty tragicznie niewydanego „SMILE” Beach Boysów przez całe życie próbował rozwiązać splątany supełek melodii i tonacji, jakimi nasiąknął za młodu, dorastając w Hattiesburg, Mississippi. Ives natomiast w swych eksperymentalnych i nierzadko politonalnych kompozycjach cytował wiele melodii Stephena Fostera i narodowych pieśni – przykładem secesyjny melanż w „Symfonii nr 2” czy błyskotliwe użycie hymnu „Watchmen, Tell Us Of The Light” Johna Bowringa w krótkim acz roztaczającym nieziemską atmosferę preludium do wybitnej „Symfonii nr 4” – to winduje Ivesa do rangi prekursora postmodernizmu, ale też ukazuje oblicze Jankesa bardzo kochającego ‘Murikę (to nic złego, Faulkner też kochał).

Matana Roberts cytuje w diametralnie inny sposób. Jej fragmenty emanują gorzką ironią i smutnymi konstatacjami. Te radosne i podniosłe pieśni, którymi XIX-wieczni mieszkańcy krainy Dixie upajali się na werandzie „w cieniu dogorywającego słońca”, zdają się ignorować historię alternatywną, bo ona toczyła się tuż obok i chyba na miejscu będzie określenie, że była pasmem poniżeń i nędzy. Lecz Roberts nie wygłasza pretensji i nie uderza w tak ckliwą tonację, w jaką uderzam w tym momencie ja z winy braków warsztatowych. Roberts obiera drogę intuicji i brutalnej introspekcji („myśl w własne wątpia zapuściła szpony / i gryzie siebie w swej własnej otchłani”, jak ująłby to Witkiewicz), próbuje wzbudzać w sobie gwałtowne emocje zagnieżdżone we wspomnieniach. By je pozyskać, posiłkuje się archiwami, artystyczną wyobraźnią (Coin Coin #1), historią oralną i opowieściami starszych pokoleń (Coin Coin #2), korzysta z koniektury (jak ujęłaby to Tokarczuk) i historycznych relacji – w tym wypadku z zapisków G.L. Sulivana.

Jeżeli cykl „Coin Coin” będzie wielkim rozliczaniem sumienia Stanów, „river run thee” okaże się rozprawą z niewolnictwem i małą składnicą kultury muzycznej Ameryki XIX i XX wieku. Mamy tu „Star Spangled Banner”, „My Country This Of Thee” Smitha, „Lift Every Voice And Sing” Johnsona, ale też archaiczną popkulturę: „Beautiful Dreamer” Fostera czy archetypową kołysankę „All The Pretty Horses”. I choć nie udało mi się odszukać ich bezpośredniej obecności, odnalazłem inne melodie, niewymienione w oficjalnych creditsach na stronie Constellation Records. Na przykład „When Johnny Comes Marching Home” (solo saksofonu) i „When The Saints Go Marchin’ In” (nucenie) w „this land is yours”. Zresztą wsłuchajmy się w melodykę i rytm słów Roberts – zdania kołyszą się w znajomym, „źródłowym” tempie. Elementy jazzowe ograniczają się do solowej gry saksofonu, nie zawsze stanowiącej cytat. W „always say your name” Matana wypluwa riffy, które śmiało możemy nazwać „Coin Coin Theme”, bo pojawiają się w każdej części cyklu niczym naznaczający cierpieniem znak wodny.

Album, będący swego rodzaju suitą, płynie miarowo i szeroko niczym najważniejsza rzeka Stanów. Sam tytuł, znaczący tyle co „river runs you”, czyli, powiedzmy, „przepełnia Cię rzeka” (jak pomogła mi doprecyzować fellow-redaktorka Ania Szudek), celnie obrazuje nie tylko gęstość i wielowątkowość muzyki, ale też określa umysł autorki, w efekcie także kłębowisko dylematów i podejrzeń, jakie rodzi się w głowie słuchacza. Matana wypłakuje słowa „come away with me”, w innym miejscu pyta „why do we try so hard?” i odpowiada „because we should”. Rozdziera fraza „master, master, I’m very ill” – ukryta mina, na którą wkraczamy, eksploduje i ujawnia obrazy. Wiele z tych słów puentowanych jest ciężkimi i pęczniejącymi dronami, niemą ekspresją. I tak po 45 minutach docieramy do zakończenia.

Określić zakończenie „run river thee” enigmatycznym to nie określić go wcale lub dokonać łatwego skrótu. Ostatni utwór brzmi niczym spokój po wielkiej burzy, która nie oczyszcza atmosfery; ciężkość zwiastująca nawałnicę przeradza się jedynie w poczucie nieodwołalności/nieodwracalności historycznego trwania. Zanim usłyszymy archiwalne nagranie mowy Malcoma X, Roberts, wciąż zanurzona w lekturze „Dhow Chasing In Zanzibar Waters”, w końcu dociera do kluczowego dla siebie fragmentu. Fragmentu, który tłumaczy wybór tekstu. Ponownie szelest kartki i słowa:

„“The fellow wants me”, he said, and he swam away from the side; so, going after him, I persuaded him that „the fellow” was in the boat, and induced him to return and to get on board again… He became so delirious, that on my waking up, I found him just getting into the water” (źródło).

Ale już za chwilę okaże się, że cytat pomija jeden fragment. Roberts z wyraźnym przejęciem zauważa to pominięcie i precyzuje, akcentując wytłuszczone poniżej słowa:

„(…) amongst them Roberts, who one night became so delirious, that on my waking up, I found him just getting into the water”.

To marynarz o nazwisku Roberts, członek załogi HMS Daphne, w gorączkowym delirium rzucił się za burtę i próbował płynąć wpław na pomoc swym kompanom. Omamy nie pozwoliły mu dostrzec, że jego bracia znajdują się na pokładzie statku, który właśnie opuścił. Matana Roberts z pomocą „Coin Coin” nie próbuje płynąć przez nurt historii na ratunek swym przodkom. Oni trwają wraz z nią, zapisani w zbiorowej pamięci; dlatego Roberts, rozumiejąc to, zachowuje się najlepiej, jak może – kultywuje pamięć i wskrzesza karty nieopisanej historii z pomocą intuicyjnej medytacji, jaką w najbardziej fundamentalnym sensie jest „river run thee” i cały cykl „Coin Coin”. Zrozumienie tego poprzedza muzyczną zażyłość między słuchaczem a muzyką Matany Roberts, a o jej wielkiej wartości najlepiej świadczy fakt, że zachwyca się nią biały, względnie młody, niżej podpisany przedstawiciel prekariatu. A jeżeli tonacja tej recenzji wydaje się wam zbyt ciężka, to wybaczcie, ale i zadajcie sobie pytanie: kiedy ostatnio przeżywaliście muzykę intensywnie, w całej jej złożoności?

Michał Pudło (11 lutego 2015)

Oceny

Michał Pudło: 8/10
Wojciech Michalski: 8/10
Michał Weicher: 7/10
Średnia z 3 ocen: 7,66/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: mpudlo
[16 lutego 2015]
grzesnarc, dzięki! :)
Gość: 43
[14 lutego 2015]
@Kuba--> Mylisz się, bo nie staram się na siłę zachwycać mega przeciętną płytą.

@grzesnarc---> nie bulwersuję mnie to :-), tylko pochlebia mi to, że redaktor Michał ma odmienne zdanie. Ciesze się, że jest normalna/konstruktywna rozmowa, jakich mało w sieci. Amen.
Gość: kuba
[14 lutego 2015]
dodam od siebie trzy grosze. też uważam, że "oryginalność" nie jest ani koniecznym, ani dobrym kluczem interpretacyjnym tego albumu. mnie na przykład bardzo imponuje, że nikomu nie musi nic udowadniać i silić się na innowacyjność, tylko spokojnie rozwija własną wizję. po drugie, zabierając się za temat tak poważny nie wpada moim zdaniem ani w patos, ani nie ucieka się do gorzkiej ironii, której zazwyczaj pełno i która jest łatwym wyjściem. po trzecie, każda płyta (jak dotąd) jest zupełnie inna, ale na równie wysokim poziomie, a przy tym całość jest spójna - jak dla mnie to wielka sztuka.
mam wrażenie, może się mylę, że starasz się Ben na siłę usprawiedliwić siebie, dlaczego nie podoba Ci się ten album.
Gość: grzesnarc
[14 lutego 2015]
dla mnie to także najmniej ulubiona płyta Matany, ale recenzja Michała jest świetna; mam wrażenie, że Ben jest zbulwersowany tym, że ktoś ma inne zdanie od niego ;-D
Gość: mpudlo
[14 lutego 2015]
"nadmiernie się zachwycasz"
c'mon Ben, co to znaczy "nadmiernie"? względem czego? gdzie jest skala, która może to zbadać? "recenzent nie powinien się zachwycać, bo MI się nie podoba"?

"to nic nowego"
zgadzam się, to (względnie) nic nowego, ale chyba ostatnią rzeczą, jaką zamierzała zrobić Roberts, było nagranie albumu redefiniującego coś czy "oryginalnego" (w znaczeniu, które dla Ciebie posiada w tym momencie znaczenie). Wielu muzyków lubi bawić się w te klocki (ich wybór), ale Matana bodaj do nich nie należy. Forma nigdy nie była ważniejsza niż treść. Nie każdy album musi odkrywać absolutnie nowe środki wyrazu - ważniejsze jest, jak z pomocą wybranych radzi sobie z tematem, a moim zdaniem użycie oscylatorów, które przy akompaniamencie saksofonu, cytującego patriotyczne pieśni, puentują gorzkie konkluzje czytanego tekstu, jest wyborem "w punkt" i zachwyca mnie z jaką dramaturgią całość przebiega.
Klucz "oryginalności" jest tylko jednym z wielu kluczy, którymi można interpretować album (do tego w przypadku "river run thee" jednym z gorszych).

"mniej entuzjastyczne głosy"
ja oczywiście spotkałem się z mniej entuzjastycznymi głosami, ale chciałem, byś przytoczył tu kontrargumenty, które pierwotnie *do Ciebie* przemówiły :).
Gość: Ben
[14 lutego 2015]
Miałem na myśli pisząc, że nadmiernie się zachwycasz tym albumem, bo nie widzę ku temu powodu, nie dostrzegłem też żadnego przebłysku oryginalności w tym, co zrobiła Matana na tegorocznym albumie. Użycie field recordingu czy elektroniki w jazzie to nic nowego. Powiem tak, ja szukam takiego zdania w Twoim tekście, które będzie mnie w stanie przekonać, że to jest tak dobra płyta, jak ją oceniasz.

Sam poszukaj, mniej entuzjastycznych głosów :-).

Bardzo dobrze, pamiętam, co było na poszczególnych częściach. Już pisałem wyżej - tym razem odbiję w stronę dronów. Czy mieszanie ich z estetyką powiedzmy jazzową, to coś nowego? Oj, chyba nie :-). Sorry, ale to jest słaba płyta i tyle.
Gość: mpudlo
[14 lutego 2015]
@Ben
"starasz się na siłę uwierzyć"
Między niezrozumieniem czyjegoś upodobania a sugestią, że zachwyt nad albumem jest w jakimś stopniu "udawany" istnieje bardzo gruba granica - którą przekroczyłeś. Dlatego bardzo chętnie dowiem się, dlaczego masz takie intuicje. Które zdanie lub fragment recenzji pozwala "odkryć" sugerowany fałsz, kiedy tekst "kłamie"? Serio mnie to interesuje, czekam na odpowiedź.

"czytałem już krytyczne uwagi na temat tej płyty"
Przytocz te uwagi, chętnie się do nich odniosę.

"niewiele pozostało mi w pamięci"
To chyba sprawka faktu, że ten album wcale nie próbuje być "efektowny". W części pierwszej mieliśmy mocne fragmenty, krzyk, wściekłość i wrzask saksofonu. W drugiej - wiele pięknych melodii czy zabiegów zaskakujący (operowy wokal). Potrafię zrozumieć zawód trzecią częścią, skoro te cenne elementy się nie pojawiają, pojawiają się natomiast inne (drone'y, niewyraźne nagrania terenowe, trudna w odbiorze narracja słowna), które mogą zupełnie nie podejść.
Gość: Ben
[14 lutego 2015]
"kiedy ostatnio przeżywaliście muzykę intensywnie, w całej jej złożoności?" ----> Nie mogę Twego zdania za nic dopasować do nowej płyty Matany. Słuchałem jej kilkakrotnie i niewiele pozostało mi w pamięci po wysłuchaniu, czego nie mogę powiedzieć o pierwszej części. Nie rozumie Twego zachwytu nad albumem, chyba sam starasz się na siłę uwierzyć w to, że ten album jest dobry. Czytałem już krytyczne uwagi na temat tej płyty, z którymi się zgadzam. Czekałem na jej nowy materiał, ale zawiodłem się...
Gość: mpudlo
[11 lutego 2015]
Podpisuję się pod wszystkim, co napisałeś, Kuba, paradoksalnie nawet pod oceną numeryczną. Zwykłem oceniać zachowawczo i nie przywiązuję wielkiej wagi do cyfr. Za każdym razem mam nadzieję, że to raczej argumentacja w tekście odda najlepiej odczucia, w tym wypadku doniosłość albumu, serii i całego zjawiska, jakim jest twórczość Roberts.
Gość: kuba
[11 lutego 2015]
ostatnie pytanie trafia jak dla mnie w punkt. nie pamiętam, kiedy jakiś album tak mocno przeżywałem. w ogóle cała seria jak dotąd poraża i to chyba najważniejsze wydawnictwo okołojazzowe tego wieku. powinno być 9.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także