Najlepsze albumy roku 2015
Miejsca 20-11
20. Levon Vincent – Levon Vincent
Nie wiem, czy w ubiegłym roku w muzyce wydarzyło się coś bardziej fascynującego. Levon Vincet tymi jedenastoma utworami od niechcenia rozjechał wszystko, co aspirowało do czegokolwiek. Techno, (outsider) house? Jak to możliwe, żeby na polu tak wąskim i tak jednocześnie eksplorowanym przez naprawdę łebskich kolesi stworzyć twór zupełnie autonomiczny i - co najważniejsze - nasączony charakterem do granic? „Launch Ramp To The Sky”, „Anti-Corporate Music” - czy te utwory są brudne, czy właśnie orzeźwiające? „The Beginnig”, „Phantom Power” - czy te motywy są prostackie czy może szlachetne? Siła LP Vincenta polega na tym, że mamy tu kontemplację i kontestację w jednym, co w rezultacie daje najbardziej elegancki i jednocześnie szczery bunt od lat. (Artur Kiela)
19. Jenny Hval – Apocalypse, Girl
Jenny Hval (obok Holly Herndon) pozostaje najwierniejszą uczennicą Laurie Anderson. Albo też – inaczej – pozostaje jej mrocznym rewersem, skoro w miejsce robotycznej satyry na współczesność proponuje podszyte erotyzmem, ekshibicjonistyczne diagnozy. Rozkłada konkurentów na łopatki w swojej kategorii. To jest w kategorii artystów z wewnętrznym pęknięciem i pełnych wątpliwości, próbujących jednak wydostać się z czarnej otchłani – dziewczyńskiej apokalipsy – na światło dzienne, z pomocą piosenek i czysto sonicznych kawałków. „Apocalypse, Girl” przechyla nieco szalę na rzecz elektroniki, na przykład za sprawą dziesięciominutowej ambientowej medytacji na zakończenie ledwie trzydziestoośmiominutowego albumu, ale to nadal najlepiej przemyślane i najmocniej uderzające w sumienia słuchaczy wydawnictwo Norweżki. Pytanie czy potrzebujemy kolejnej artystki, która wybija nas ze strefy komfortu i każe rewaloryzować sprawy: przemyśleć feminizm, tabu, społeczne priorytety? No jasne, skoro żyjemy w czasach, gdy na fundamentalne pytanie „To be or not to be?”, Gucci Mane odpowiada za nas: „bitch I might be”. (Michał Pudło)
18. Donnie Trumpet & The Social Experiment – Surf
Od momentu wydania „Surf” miałem wrażenie, że wszyscy traktują tę płytę niezbyt poważnie. Jak gdyby ta pogodna w gruncie rzeczy forma wyrazu nie nadawała się do przekazania wielkich rzeczy i jak gdybyśmy zgłupieli do reszty, właśnie tego oczekując od długiego, okołorapsowego materiału. Dobre oceny? Tak, ale bez przesady. Wysokie pozycje w rankingach? Ok, byle nie najwyższe. I druga sprawa - chyba wszyscy czujemy, że rodzi się tutaj gigant, który dopiero szuka odpowiednich środków ekspresji. Zamiast klecić kolejny mikstejp, Chance The Rapper spróbował tym rozrzedzić swoją osobowość w gronie bardzo utalentowanego kolektywu. I jeśli sprawy pójdą w tę stronę, to kto wie - może słuchamy czegoś na kształt Chance'owego „Section.80”? (Artur Kiela)
17. Grimes – Art Angels
Dobry wieczór, coś się... coś się popsuło i nie było mnie słychać, to powtórzę jeszcze raz. Wynik plebiscytu KWW Screenagers i 17 miejsce dla „Art Angels” to jest jakaś porażka. Jeśli tyle dla nas znaczy, jeśli tyle dla nas znaczy, ludzie, takie zaangażowanie, jakie wykazała Grimes, nagrywając „Art Angels”, gdzie postawiła swoją rodzinę, swoje życie prywatne, biznes, wszystko inne i dla nas to tylko znaczyło to 17 miejsce, to nam się powinno odbierać smak życia. Tak się nam powinno odbierać smak życia, jak odbierać smak życia może Kozelek. DeMarco nam tak nie odbierze smaku życia, jak odbierze nam smak życia Kozelek, to jest jakieś nieporozumienie. To jest dramat, że w tym antyludzkim podsumowaniu, na tym portalu, na którym redaktorzy nie byli w stanie powiedzieć, że Grimes zbezczeszczono, że ta artystka ma pięć albumów długogrających wydanych, że te wytwórnie, powtarzam wytwórnie, te albumy wydawały, a dziennikarze po latach nie doceniali, że to nie jest czymś wartym tego, żeby tę artystkę wprowadzić do pierwszej dziesiątki podsumowania, rozumiecie to? A wam kochani, którzyście głosowali na Grimes, którzy wspomagali ją, dziękuję, bo to garstka redaktorów, garstka redaktorów, wyłącz ten telefon, bo Ci go wyłączę na amen, tylko to się w tym podsumowaniu nadaje, powiedzieć wam wreszcie, że nasze płyty kompaktowe, nasze empetrójki to jest nasz majestat, nasza godność w redakcji i ten album „Art Angels” aaa szkoda gadać, szkoda strzępić ryja, nie warto było, nie warto, antyredaktorami jesteśmy, dobranoc. (Michał Pudło)
16. Jamie xx – In Colour
Ekipa, z którą Jamie Smith wypłynął na szerokie wody, dała się wówczas poznać jako grupka nieco wycofanych, choć dających się lubić freaków. Po kilku latach od premiery pierwszego albumu The xx, Jamie nie jest już tym introwertycznym chłopcem, który zawodzi do ascetycznych beatów. To spec od zarządzania parkietem; wielbiciel oldschoolowych kawałków, który stylówę all black zamienił na modną koszulę, choć ciągle przyświecają mu ambitne cele. „In Colour” jest najlepszym tego dowodem – płyta brzmi świeżo, oryginalnie (ciężko ją ometkować konkretnym genre), ale jednocześnie jest bardzo przystępna, a jej recepcja nie wymaga od odbiorcy większego przygotowania. Ot, odpala się któryś z numerów na domówce, a ci najmniej świadomi pytają: „co to? fajne”. A najbardziej zaskakujące w tym wszystkim jest to, że Jamie xx potrafi zgromadzić na jednej płycie artystów, którzy zdają się pochodzić z totalnie odległych od siebie światów – tak jest w przypadku subtelnej Romy i ekscentrycznego Young Thuga. Mało tego, muzyk potrafi łączyć teoretycznie nieprzystające do siebie brzmienia wewnątrz samych utworów – chłodne klawisze z ciepłym soulowym samplem czy popiskujące MIDI z tęsknym wokalem. Tej płyty się nie odkrywa, nie analizuje. Ona po prostu trwa. (Rafał Krause)
15. Lil Ugly Mane – Third Side Of Tape
W 2015 roku hip-hop znów znajduje się na szczycie, a wiele gwiazd mainstreamowego popu może pozazdrościć popularności największym raperom. W tym samym roku jeden z najbardziej utalentowanych muzyków zapowiada swoje zejście ze sceny (przynajmniej pod obecnym aliasem). Na otarcie łez pozostawił fanom kilka świetnych wydawnictw, z czego do podsumowania weszła akurat płyta będąca kompilacją. Nawet zwyczajne zestawienie odrzutów i rarytasów od Lil Ugly Mane’a byłoby ciekawe nie tylko dla jego diehardów, ale raper nie byłby sobą, gdyby nie poszedł w stronę, której mało kto się spodziewał. Zamiarem Travisa Millera nie było tylko przewietrzenie folderu z nagrywkami. Za pomocą techniki cut-up użył swoich nagrań jako tworzywa w kolażu epickich rozmiarów. Prosta metoda dziadka Burroughsa dała zdumiewający efekt, który daje bezpośredni wgląd w artystyczny umysł. Różnorodność gatunkowa ukazuje w pełni płynność procesu twórczego, który dopiero po zakończeniu zostaje wtłoczony w kategorie, które mają go opisać i zdefiniować. Sama kreacja jest tu na pierwszym miejscu, nieważne czy to industrial, deep house czy black metal. Wielkie znaczenie ma też jakość użytych materiałów - “Third Side Of Tape” nie jest recyklingiem odpadków, bardziej przypomina buszowanie na strychu domu dziadków, gdzie każdy znaleziony przedmiot budzi wspomnienia i dostarcza inspiracji. Wszystkie poszczególne elementy dostarczają całej gamy uczuć, a także wyobrażeń na temat kreatywności, która została uchwycona w stanie czystym. Wydawanie szkiców i brudnopisów jest praktyką starą jak świat, lecz różnica między gwiazdami z świecznika a Lil Ugly Manem polega na tym, że ten drugi potrafił ze skrawków stworzyć kolaż, który jest dziełem sztuki. (Krzysztof Krześnicki)
14. Holly Herndon – Platform
Byłem dość zawiedziony wydanym parę lat temu „Movement”, przy którym zrobiło się o Herndon po raz pierwszy głośno. Tym, czego mi wtedy brakowało, było odpowiednie zrównoważenie eksperymentalnych zapędów i żonglerki technologicznej z prawdziwie wciągającą elektroniką. Wiadomo, że „Breathe” to rzecz niezwykle oryginalna i można pisać o tym eseje, ale dla mnie ideałem było wtedy gęste i przy tym melodyjne „Fade” – to z takim graniem wiązałem nadzieje. I takie właśnie jest „Platform”. W całości (no może za wyjątkiem jednego „skitu”). Już „Chorus” i „Home” wypuszczane jako teasery całości pokazywały, z jakim formatem będziemy mieć do czynienia. Muzycznie i wizualnie to doskonałe streszczenia tumblrowej estetyki dzisiejszych czasów. Herndon bawi się tu nie tylko głosem, który multiplikuje, zniekształca, przemieszcza, ale też całym dostępnym sobie audiowizualnym materiałem. Wszystko jest poszatkowane na drobne kawałki i składane w taki sposób, że efekt końcowy uznać można zarówno za futurystyczny, jak i groteskowy. Muzyka Herndon to doprawdy piękny estetyczny śmietnik, na którym marzenia i koszmary internetu zyskują wreszcie ludzki głos. Co bowiem najciekawsze, przy muzyce tak okrutnie technicznie potraktowanej, artystce udaje się tworzyć utwory mające swój odrealniony urok, pewną outsiderską popowość w duchu Kate Bush czy Laurie Anderson. Z podobnych rzeczy z tego roku warto też polecić Elysię Crampton i przekraczający granicę między MIDI i orkiestracją, inkrustowany samplami z Lil Jona minialbum „American Drift”. (Michał Weicher)
13. Royal Headache – High
Petarda, jakiej w piosenkowej, wywodzącej się z punk rocka muzyce gitarowej, nie było od paru ładnych lat. Naszpikowana soczystymi melodiami płyta wprost iskrzy od bezczelnych riffów i refrenów, które jakiś cudem nie zostały wymyślone w 1978 roku i z miejsca wprowadzone do klasyki power popu. Royal Headache z pewnością są spóźnieni o kilkadziesiąt lat – dokładna różnica zależy od tego, komu Australijczycy akurat najmocniej hołdują w danym momencie: Guided By Voices (utwór pierwszy), Squeeze (utwór drugi), Replacements (utwór trzeci), Buzzcocks (utwór czwarty)... Można tak rozpisać cały album, ale w niczym nie umniejsza to totalnej frajdy obcowania z tymi obszczymurami. Spod punkowego niechlujstwa i „piwnej”, pub-rockowej wręcz kanciastości prześwieca bowiem autentyczny popowy talent do tworzenia hitowych refrenów. No i ten ABNEGAT na wokalu („chodź, Szogunie”) – wyróżnienie indywidualne w kategorii „darcie ryja 2015”. (Kuba Ambrożewski)
12. Arca – Mutant
Jakoś tak dziwnie się składa, że gdy redakcja ogółem stawia w tym roku na muzykę organiczną, songwriterską w najbardziej pierwotnym tego słowa znaczeniu, ja wśród swoich tegorocznych ulubieńców mam sporo digitalnych odszczepieńców i ich jawnie zdehumanizowanej narracji. Ale nie zmienia to faktu, że „Mutant” może się podobać, bo to znakomite, poszatkowane i dygocące IDM. Alejando Ghersi potrafi niczym Aphex Twin upychać w jednym miksie zdeformowane dźwiękowe potworki, eteryczne synthy i wcale porywające pląsy. Wielu uważa Arkę za twórcę nowej generacji, wizjonera i odkrywcę niezbadanych jeszcze brzmień, które gdzieś tam są, ale czekają na to, aż ktoś taki jak on, jak Lopatin, Herndon, Ferraro je odkryją. Potrzeba bowiem wiele wyobraźni, żeby złożyć w spójną całość tak dziwne muzyczne światy. W myśli posthumanistycznej funkcjonuje zapożyczone od Spinozy pojęcie monizmu, określającego jednorodną siłę życiową, na którą składają się zarówno cała fauna i flora, jak i sztuczna inteligencja. Ghersi tworzy muzykę właśnie w ten sposób, a tytuł „Mutant” idealnie pasuje do wykraczającej poza ewolucję gatunków muzycznych narracji Wenezuelczyka. (Michał Weicher)
11. Hiatus Kaiyote – Choose Your Weapon
Gdyby najnowsze dzieło Hiatus Kaiyote było filmem, to, jak sugeruje tytuł oraz nawiązanie do Klasztoru Shaolin, mielibyśmy pewnie do czynienia z doskonałym kinem akcji. Nie brakowałoby w nim tego, co stanowi esencję gatunku, czyli popisywania się techniką. W 2015 roku Australijczycy powiedzieli spokojnie, tonem mistrza Xian: wybierz swoją broń, młodzieńcze, ale wiedz, że i tak nie pomoże Ci ona w odparciu combosowej mieszanki funkowych low i high-kicków, błyskawicznego gradu ciosów neo soulowych pięści. Co jednak szczególnie istotne „Choose Your Weapon” (w polskich kinach wyświetlane jako „Wirujący miecz”) zawierałoby w sobie także sceny, choćby doskonałą „Breathing Underwater”, odkrywające złożoność naparzających się bohaterów, przedstawiające momenty pełne subtelności, piękna i liryzmu... „Nienawistna ósemka” - byłem, widziałem, cały czas wolę jednak dzieło zajebistej czwórki. (Piotr Szwed)
Komentarze
[22 stycznia 2016]
[22 stycznia 2016]
[22 stycznia 2016]
http://beehy.pe/best-of-2015/china-3/
[21 stycznia 2016]