Lil Ugly Mane
Third Side Of Tape
[Self released; 29 kwietnia 2015]
Pomyślałby kto, że projekt Lil Ugly Mane to rzecz z kategorii beka z hip hopu w wykonaniu białego przedstawiciela klasy średniej, a to coś znacznie więcej. Coś mrocznego, surrealistycznego, ocierającego się o groteskę a jednocześnie fascynującego wizjonerstwem. Trzecia porcja rarities z przepastnego katalogu Travisa Millera to dawka mordercza, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że muzyka płynie niewyraźnym strumieniem i pozostaje raczej w stanie unfocussed. Szkicowość utworów daje o sobie znać, gdy nagle, ni stąd ni zowąd, kruszą się i zostają wessane w niebyt, robiąc miejsce dla czegoś z zupełnie innej beczki. Metafizyczny śmietnik Millera mieści w sobie naprawdę wiele. Rzadko kiedy w jednej przestrzeni funkcjonują undergroundowe tropy zbliżone zarówno do Clams Casino jak i do Have A Nice Life. Na „Third Side Of Tape” znajdzie się coś dla każdego, kto grzebał w mikrogatunkach ostatnich dziesięciu lat. Tłuste trapowe bity, przymglony deep house, chillwave'owa rosa – to wszystko przebija się przez te nagrania. Mane wykazuje też świadomość muzyczną wykraczającą daleko poza nowinki, bo wtrąca od czasu do czasu takie smakołyki jak elementy Q-Tipowego hip hopu, drum'n'bass a także sporo tradycyjnego industrialu czy noise'u.
Taki eklektyzm nawet jak na niego to niezły wyczyn. Poprzednie dwa wydawnictwa z serii „Three Sided Tape” prezentowały projekt Lil Ugly Mane głównie pod postacią instrumentalnego hip-hopu, który momentami rozjeżdżał się stylistycznie w różnego rodzaju odia. Finalna część trylogii to zaś miks radykalny, który użytkownik na RYM-ie przyrównał nawet do „Soundtracks For The Blind” Swansów. Porównanie trochę na wyrost, ale po części prawdziwe, bo zarówno Gira jak i Miller pracowali na przepastnych archiwach nieprzystających do siebie nagrań, nierzadko pochodzących z najczarniejszych otchłani ich twórczości. Różnica polega na formie, bo lider Swans postawił na monumentalne ściany dźwięku, a Mane zanurzył swój materiał w chaotycznym kompocie.
Ciekawie się ten krążek prezentuje w kontekście hypnagogic popu. Nie ma tu mowy o żadnych postinternetowych bricoulerach, którzy mogą sobie każde youtubowe śmieci sklecać w bity na pirackich programach – ten facet nagrywał te kawałki od 1999 r (!) To raczej podobne do Lopatina zabawy w ostre cut-upowe zestawienia fragmentów o trudnej do rozszyfrowania proweniencji. Miller wskrzeszający swoje dawne nagrania, zbiera do kupy próbki dźwięków goniących ówczesne trendy, antycypujących inne. Daje to ciekawe efekty w postaci muzyki wydającej się być z alternatywnej rzeczywistości. W przeciwieństwie do artystów vaporwave'owych stylizujących swoje utwory na zagubione w czasie Ugly Mane miksuje swoje własne dźwiękowe artefakty, będąc zarówno artystą jak i tworzywem. Mamy niepowtarzalną okazję słuchać szkicownika osoby o, delikatnie mówiąc, odrealnionym poczuciu estetyki, prymitywisty w stylu R Steevie Moore'a.
Prymitywisty, bo wszystko oczywiście lśni tu w uroczym lo-fi. Jakość techniczna nie nadąża za wyobraźnią, co tworzy słodki dysonans, dzięki któremu wielu z nas już zawsze wyżej będzie stawiać nagrania Pinka sprzed „Before Today” wyżej niż te robione w 4AD.Powstaje złudzenie, jakbyśmy słuchali składanki z różnych audycji radiowych z lat dwutysięcznych. Na przykład fragment, w którym wciąż powtarzana jest fraza „Infinite Rave” tworzy wrażenie ripu z dawno zapomnianego internetowego radia puszczającego UK garage. Takich chwil deja vu jest tu cała masa. Myślę więc, że można śmiało ochrzcić album Amerykanina mokrym snem wszystkich sierot po hypnagogic popie i wszystkich innych rzeczy, które gdzieś nam poginęły przez lata.
Komentarze
[8 sierpnia 2015]
wygląda jednak na to, że są to nagrania aż tak stare. wiesz, to mogą być jakieś fragmenty z jego pierwszych w życiu amatorskich nagrań
[19 lipca 2015]