Ocena: 7

Matana Roberts

Coin Coin Chapter One: Gens De Couleur Libres

Okładka Matana Roberts - Coin Coin Chapter One: Gens De Couleur Libres

[Constellation Records; 10 maja 2011]

Z okazji ukazania się kolejnej części sagi „Coin Coin” Matany Roberts – „Mississippi Moonchile” – postanowiłem przypomnieć i zrecenzować również część pierwszą – „Gens de Couleur Libres” z 2011 roku – z dwóch podstawowych powodów. Po pierwsze dlatego, że ujęcie obu płyt w szerszym kontekście z wzajemnymi odniesieniami wydaje się przedsięwzięciem sympatycznym (w dosłownym tego słowa znaczeniu). Po drugie dla wygody czytelników. Zatem przypominanie sobie „Gens…”, nie tak znowu antycznej płyty, postępowało w ambientalnym towarzystwie „Mississippi Moonchile”. Stąd wszystkie porównania, z jakich korzystam; stwarzanie błogiej iluzji, że w 2011 roku znałem już efekty kontynuacji cyklu i dostrzegam te wszystkie wielkie i drobne różnice, uczucie bycia ponad biegiem czasu (iluzje są słodkie). Żadna to zatem recenzja z szuflady i z dwuletnią brodą, lecz produkt zdublowanego spojrzenia.

Podobno całość sagi „Coin Coin” ma składać się z 12 samodzielnych części, z czego ponad połowa jest już napisana. Jeśli wszystkie z nich dojdą w przyszłości do skutku, staniemy przed faktem narodzin oczywistego opus magnum saksofonistki z Chicago. Rzadko spotykana w środowisku jazzowym ambicja, porównywalna być może jedynie ze słabiutkim, przeciętnym od strony wykonawczej cyklem „Masada Songbook” Johna Zorna. Cóż więcej z podstawowych informacji? Matana [m(a)-ta-na\] Roberts pracuje w środowisku nowojorskich i kanadyjskich (Montreal) improwizatorów, operuje charakterystycznym językiem muzycznym (wokalizy na granicy krzyku + silnie rytmizowane melorecytacje + agresywne frazowanie na saksofonie altowym). Technika wokalna Matany w „Gens…” jest elementem nierzadko analizowanym przez krytyków. Nie żebym robił ponowny research na ten temat, lecz w mojej pamięci pozostały recenzje rozpatrujące takie a nie inne składanie słów przez Roberts.

Ze swojej strony mogę dodać, że jej monologi brzmią niekiedy jak saksofonowe solo, tj. Matana akcentuje „dźwiękonaśladowczo”, zawiesza się na wysokim, surowo brzmiącym tonie, następnie schodzi po schodach szybkimi arpeggiami, zawraca, podejmuje rytm ponownie, zderza się z niewidzialnymi barierami dźwięków, bawi się kontrastami – tak w skrócie brzmi choćby znamienny monolog w utworze „Kersalia”. Natomiast jej śpiew i wokalizy, często niedoskonałe od strony warsztatowej, cechuje niezwykła moc. We wstępie do „Pov Piti” Matana krzykiem niemal rozdziera niebiosa. W jednym z wywiadów odkrywa karty: „I wanted to know what pain feels like, to know the depths of misery”.

Technika wokalna Matany nie ma łatwej do prześledzenia genealogii, dlatego tak trudno ją zaszufladkować – jej muzyka wykracza poza jazz i tego ukryć nie sposób. Porzucam więc wymyślne typologie (z których chciałem skorzystać) i kieruję wzrok ku wokalistce jazzowej Abbey Lincoln, ponieważ obie panie łączy kilka wspólnych cech. Wystarczy posłuchać głośnej płyty Maxa Roacha (ówczesnego męża Abbey i całkiem legendarnego perkusisty) „We Insist! Max Roach’s Freedom Now Suite” z 1961 roku, płyty mierzącej się z tematyką równouprawnienia czarnoskórych obywateli Stanów (tak jak „Gens…”). Aktorska melodeklamacja w „Driva Man” czy krzyki w „Triptych” brzmią znajomo – to odległe przykłady ekspresji zbliżonej do stylu Roberts.

Sagę „Coin Coin” zakorzeniła Matana w światoobrazie Południa Stanów począwszy od XVIII wieku, potraktowała jednak konteksty społeczne ostrymi nożyczkami, wycięła z historii powszechnej najistotniejsze dla siebie elementy; i to wcale nie jest zarzut. Pamięć gra tu pierwsze skrzypce – ponoć dziadek małej Matany nazywał ją pieszczotliwie „Coincoin” nawiązując do Marie Thérese Metoyer dite Coincoin, czarnoskórej heroiny czasów rasowej segregacji, niewolnicy wyzwolonej przez swego pana. Jej dzieje to punkt wyjścia dla cyklu, mit założycielski, sama Matana dystansuje się jednak od opinii, jakoby Marie była jego protagonistką. Przeciwnie, wszystko, co słyszymy na „Gens de Couleur Libres” czy „Mississippi Moonchile”, jest relacją o rodowodzie i korzeniach, ekspresją życia wewnętrznego. Historyczna postać Coincoin służy jedynie jako blueprint pozwalający artystce wcielić się w czyjąś skórę, by przeżywać emocje cudze jako własne.

Przejdźmy taktownie do muzyki. „Gens de Couleur Libres” to album ambitny, bogaty w niejednoznaczne uczucia, najczęściej te gorzkie i związane z uniwersalną historią cierpienia. Pierwsze dźwięki otwierającego płytę „Rise” nacierają wzburzone i zapowiadają album przepełniony resentymentem. Czy kolejne utwory są równie dojmujące? Można się spierać. Proponuję różne sposoby odczytania nawet tych pozornie umiarkowanych fragmentów, jak „Libation for Mr. Brown: Bid Em In…” – z jednej strony to frywolnie zaśpiewana licytacja niewolników, z drugiej jednak… no właśnie, licytacja niewolników. Ale ułożona w sposób rozrywkowy, z melodią zaczerpniętą prędzej z tradycyjnych pogodnych spiritualsów niż niewolniczych work songów. Prawdziwa udręka przeziera natomiast w „Lulla/Bye” – elegii żałobnej albo może kameralnej kołysance. O tekstach nie sposób pisać w innym tonie, momentami są drastycznie ekshibicjonistyczne (w głowie niczym gwóźdź pozostaje zwłaszcza wyznanie: „Hustlin’ to survive, so that others may strive to be something more than me”).

Brakuje mi jednak w „Gens de Couleur Libres” tego, co tak skutecznie przyciąga mnie do „Mississippi Moonchile” – namacalnej dyrygentury, że się tak wyrażę. By rozjaśnić: momentami ginie poczucie, że Matana panuje nad rozwojem dynamiki całości. Lepiej rozkłada akcenty w „Chapter Two” z pomocą kilku punktów narracyjnych skąpanych we free-jazzowej suicie. Wydaje mi się, że album po świetnym początku wpada w pułapkę minorowych, powolnych tonów B-side’u i z ciężkością się wygrzebuje, finiszując szczęśliwie w dobrej piosence „How Much Would You Cost?”. To jednak marny zarzut, skoro nieco rozszarpana faktura muzyki i rwane flow utworów sprawnie oddają atmosferę płyty – burzliwą przecież i pełną pasji.

12-częściowy cykl „Coin Coin” to całościowy fakt muzyczny, wierzę w to na zapas; jednocześnie obawiam się, że moje naiwne rojenia zostaną zanegowane w ciągu najbliższych kilku lat. Tymczasem mamy już część 2: „Mississippi Moonchile”. Ciąg dalszy NASTĄPIŁ.

Michał Pudło (4 listopada 2013)

Oceny

Karol Paczkowski: 8/10
Michał Pudło: 7/10
Jędrzej Szymanowski: 6/10
Średnia z 3 ocen: 7/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także