Podsumowanie dekady 2010-2019
Top 100 singli - miejsca 1 – 50
50. Frank Ocean – Pyramids
Spuszczone ze smyczy gepardy pędzą na tle rozwleczonych syntezatorów, gwałtownie zostawiając w tyle siedzibę swojej pani i zrozpaczonego faraona. Frank zabiera nas do starożytnego Egiptu i opisując losy klejnotu Afryki, czarnej królowej Kleopatry, maluje najbardziej barwną i poetycką opowieść w swojej karierze. Spowijająca pierwszą część „Pyramids”, tajemnicza aura uwydatnia spektakularne umiejętności tekściarskie Oceana. Our skin like bronze and our hair like cashmere/As we march to the rhythm on the palace floor/Chandeliers inside the pyramids, tremble from the force/Cymbals crash inside the pyramids, voices fill up the halls. Bogactwo i wspaniałość Egiptu podkreślone zostają przez luksusowy, złożony, rozwijający się wraz z przebiegiem akcji instrumental, który gdzieś w połowie staje się spokojniejszy, niepokojący i nostalgiczny. Znamienna jest ta tęsknota, bo oto wróciliśmy do XXI wieku, a Kleopatra jest teraz pracownicą seksualną na usługach alfonsa. Zestawiając jej obraz z losami uosabiającej wielkość władczyni, Frank prezentuje historię degradacji, w przewrotny sposób mówiącą o sile kobiet i toksycznym wpływie mężczyzn na ich życie. Robi to jednak na tyle subtelnie, że sensu musimy doszukać się na własną rękę, a sama piosenka nie traci na ekscytującej enigmatyczności. „Pyramids”, ze swoją fascynującą wartwą liryczną i obłędnym, 10-minutowym instrumentalem, to dzieło monumentalne, w pojedynkę potwierdzające status Franka Oceana, jako ikony współczesnej muzyki popularnej. (Jakub Małaszuk)
49. Arctic Monkeys – Do I Wanna Know?
Możecie załamywać ręce, kręcić głową czy nawet głośno się zaśmiać, ale Arctic Monkeys uważam za czołówkę współczesnej muzyki. Z jednej strony kluczową rolę odgrywa tutaj na pewno sentyment, bo szczęśliwie należę do osób, które załapały się na szaleństwo związane z debiutem zespołu. Z drugiej strony z satysfakcją przyglądam się jak panowie artystycznie dojrzewają i nierzadko pozytywnie przy tym zaskakują, nie wybierając dróg na skróty i chyba dobrze się przy tym bawiąc. Wydaje się, że nieustannie przyświeca ich działalności motto mówiące o tym, że nie chcą stracić tego, co udało się im wypracować. W przeciwieństwie do wielu innych zespołów Arctic Monkeys starzeją się więc z wdziękiem i raczej trudno sobie wyobrazić, by w najbliższych latach organizowali trasę, na której będą odgrywać w całości któryś z pierwszych albumów. Jeśli mieliby jednak na taki krok się zdecydować, to sugerowałbym, aby wybrali pozycję numer 5 w dyskografii.
„Do I Wanna Know?” otwierało „AM”. Arctic Monkeys byli w 2013 roku bardziej amerykańscy (wszyscy mieszkali wówczas w Los Angeles), próbowali nawiązać nieco głębsze relacje z bluesem, ulegali fascynacji r&b i uśmiechali się też nieco w stronę hip-hopu. Przede wszystkim uznali jednak, że kontynuowanie współpracy z Joshem Homme to znakomity pomysł, a „Do I Wanna Know?” stanowiło dowód, że to miało w dalszym ciągu sens. Fanatycy gitar uznali, że riff z utworu jest jednym z najlepszych riffów dekady i chyba nie przesadzili. Tu jednak zdecydowanie więcej elementów było udanych, w tym Alex Turner udowodnił, że coś w tym powietrzu w Sheffield musi być, bo ilość genialnych tekściarzy z miasta jest co najmniej imponująca. W „Do I Wanna Know?” Turner śpiewa Cause there's this tune I found / That makes me think of you somehow / And I play it on repeat. I to właśnie „repeat” w odtwarzaczu naciskałem niezliczoną ilość razy. (Michał Stępniak)
48. Julia Marcell – Andrew
Do momentu wydania „Proxy” byłem ultrasem Julii Marcell. Wszystkie jej wcześniejsze płyty przesłuchałem kilkunastokrotnie, największym uczuciem darząc gitarowe „Sentiments” (swoją drogą, album otarł się o naszą płytową setkę, przegrywając niewielką liczbą punktów). „Andrew” wydawał mi się wówczas bardzo ciekawym singlem, który łączył kilka różnych dotychczasowych twarzy Julii: śpiewanie po polsku, obecne na „June” oraz „Sentiments” w małych ilościach, zostało zestawione z powoli kroczącym aranżem, który przez swoją niespieszność i obecność smyczków mógłby się odnaleźć na debiucie artystki. Całościowo płyta nie porwała, będąc najbardziej user friendly krążkiem w dorobku, skierowanym do zupełnie innego audytorium, ale „Andrew” za każdym razem emocjonalnie robi na mnie kolosalne wrażenie. Forma swoistej spowiedzi podmiotu lirycznego, w każdej zwrotce kierowanej do kogoś innego, potęgowana jest przez intymność kręconego telefonem teledysku. Nie ma tutaj niczego bombastycznie odwracającego naszą uwagę: w efekcie tekst rezonuje w odbiorcy każdą linijką, a nostalgiczny, trochę filmowy aranż wybrzmiewa dokładnie tak, jak powinien. Toteż nawet jeśli w słuchaniu „Proxy” oraz „Skull Echo” nie odnajduję przyjemności, to do closera płyty z 2016 wracam bardzo często, bo ten singiel zawiera wszystkie elementy, za które w 2009 roku pokochałem Julię Marcell. (Marcin Małecki)
47. Kamp! – Distance Of The Modern Hearts
Kamp! mieli szczęście przeżywać swój najbardziej ekscytujący czas na przełomie dwóch różnych dekad. Wydany w 2009 roku, dyskotekowo epicki singiel „Breaking A Ghost’s Heart” rzutem na taśmę załapywał się do rankingów pierwszej dziesięciolatki XXI wieku, podczas gdy wypuszczone w zasadzie chwilę po nim „Heats” i „Distance Of The Modern Hearts”, opatrzone datą 2010, ale posiadające jeszcze ten sam pociągający feeling, stały się poważnymi kandydatami do podsumowań całkiem oddzielnego muzycznego okresu. Nasz wybór padł na drugi z wymienionych, utwór bezbłędnie łączący oddech nowofalowej piosenki z tanecznie porywającymi liniami synthów i bitów. Parkietowa melancholia bije tutaj pełną piersią, wypełniając emocją i uczuciem wyginającą się w kierunkach nu-disco i balearic beatu formę. Jest oczywiście i piękny moment kulminacyjny: All what you hide inside, You help the neons glow tonight, w którym wszystkie opisane w poprzednich linijkach składowe eksplodują całą mocą klubowej ekstazy. (Łukasz Zwoliński)
46. The Car Is On Fire – Lazy Boy
O TCIOF najłatwiej mi pisać w tonie kombatancko-osobistym, bo już sama nazwa uruchamia we mnie rzewne wspomnienia, nie tyle nawet starych dobrych czasów, ile ich końca. Debiut mnie ominął – tzn. i płyta, i pionierskie lata polskiego indie XXI wieku, i prapoczątki Porcys oraz Screenagers – bo szukałem, dosłownie, szczęścia na emigracji. Na etapie „Lake & Flames” zostałem czytelnikiem obu tych serwisów, po raz pierwszy byłem na Open’erze, zaliczyłem pierwsze koncerty TCIOF i m.in. Afro Kolektywu i uznałem, że trzeba wrócić do kraju, bo tu się dzieją rzeczy, w których chcę brać udział. Przekreśliłem trzy lata w Anglii i rzuciłem się do nadrabiania zaległości. „Ombarrops!” to był soundtrack do pośpiesznego oswajania się z nowym miastem, nową społecznością, nową rzeczywistością – odhaczania kolejnych imprez, znajomości, przyjaźni i miłości – w drodze do mgliście sprecyzowanego celu.
I kiedy ukazało się „Lazy Boy”, byłem zwarty i gotowy. Co prawda w międzyczasie minęło pięć lat i zacząłem dobijać do trzydziestki, poza tym pojawiła się praca i pojawiły obowiązki, ale czułem, że w końcu znalazłem swoje miejsce i że dopiero teraz będzie wspaniale. „Lazy Boy” poniekąd to odzwierciedlało. Po latach ewolucji Carsów – od garażowego indie, przez kombinatorski pop aż po dojrzały hołd dla swoich inspiracji – ich formuła na granie została doprowadzona do perfekcji (brzmieniowo, stylistycznie, kompozycyjnie). I zdawało się, że teraz, gdy już doszli do sedna sprawy, do punktu, do którego zmierzali przez całą karierę, w pełni zrealizują swój potencjał. A oni się rozpadli.
I chyba dobrze. Gdyby pod tym szyldem wyszedł kolejny album, mógłby się okazać tak samo smutny, jak smutne okazało się dorosłe żyćko. A tak „Lazy Boy” pozostaje studium momentu granicznego, gdy jeszcze nie skończyła się młodość, ale bliżej już do trzydziestki niż dwudziestki, gdy wszystko jest słodko-gorzkie, ale sądzi się jeszcze, że ta gorycz jest umowna, potrzebna wyłącznie jako kontrapunkt, by nie utonąć w sacharynie (impreza cieszy najbardziej w cieniu obowiązków). Słuchałem „Lazy Boy” przed wyjściem z domu, żeby się wprawić w nastrój i mówiłem sobie, że trzeba się bawić, bo dobre czasy zaraz się skończą, ale wcale tak nie myślałem. Byłem pewien, że są dopiero przede mną, choć wszystko – historia moich starych, życie, filmy i książki – wskazywało na to, że to koniec, a nie początek i że minione lata nie były drogą do celu, a celem.
I zaraz po „Lazy Boy” wszystkie płyty i single oraz imprezy i nadzieje można już było definitywnie podliczyć. (Łukasz Błaszczyk)
45. Grizzly Bear – Yet Again
Kilka miesięcy wcześniej Beach House wydało „Bloom”, ale poza tym trudno powiedzieć, aby w momencie ukazania się „Shields” pompatyczne amerykańskie indie miało jeszcze wrócić do łask. W 2012 roku Grizzly Bear byli zespołem, który poprzednią płytę wydał jeszcze przed „Merriweather Post Pavilion”, takim reliktem gwałtownie zakończonej epoki, w której to po indie prawie zawsze występowało folk. Grizzly Bear byli na dodatek autorami „Two Weeks” – klasycznego hitu tamtego okresu. Patowa sytuacja, bo nikt nie oczekiwał po nich niczego rewolucyjnego: od lat w ich muzyce nie było już słychać śladu ducha debiutu Department of Eagles.
A jednak trudno wyobrazić sobie piękniejszą kropkę nad i. „Yet Again” jest bodaj najbardziej barokowym utworem w ich karierze i jednocześnie znaczącym zwrotem w kierunku dojrzałego art-rocka. Bas (który momentami bardziej przypomina tu kontrabas), eleganckie szarpnięcia gitar i misternie utkana melodia udowadniają tu, że dobre piosenkopisarstwo w muzyce gitarowej spokojnie funkcjonuje poza epokami. (Artur Kiela)
44. Courtney Barnett – Pedestrian at Best
„Pedestrian at Best” to idealny materiał na hit. Przede wszystkim jest bardzo chwytliwe, a także niezbyt skomplikowane - kilka chwytów gitarowych, poirytowane wokale od niechcenia i inteligentne teksty. Nirvana zbudowała na tej kombinacji cały swój sukces.
Wbrew całkiem szybkiemu tempu i wesołej melodii, utwór jest raczej dołujący. Wynika z niego, że Courtney Barnett nie do końca wierzy w siebie, nie jest zachwycona sukcesem komercyjnym, a ludzie bywają irytujący. Wers I think you’re a joke but I don’t find you very funny to naprawdę przebłysk geniuszu literackiego. Cały rok 2020 w jednym zdaniu. Nieśmieszny żart.
W Courtney zachwyca głównie jej lekkie pióro, bardzo nonszalanckie i błyskotliwe. Wybiera nieoczywiste słowa oraz zwroty, które raczej rzadko słyszy się w „przebojach”. Jej styl przypomina nieco Boba Dylana, bardziej recytuje, zamiast faktycznie śpiewać. Wszystkie te elementy sprawiają wrażenie pewnego nieokrzesania, a jest ono cenione w brzmieniach, w których biorą udział gitary.
Szkoda, że Barnett nagrywa mało rzeczy w takim klasycznie głośnym, gitarowym stylu. Wybrała nieco delikatniejszą drogę, biorąc zakręt country czy folku. Zawsze jestem ciekawa jej nowych materiałów, bo widzę w niej pewną autentyczność, która niesie świeżość. Ona nikomu nic nie udowadnia, po prostu lubi robić muzykę. (Oliwia Jaroń)
43. Arcade Fire – The Suburbs
To chyba przez ten samochód na okładce płyty, „The Suburbs” wizualizuje mi się zawsze w głowie jako retrospektywna przejażdżka ulicami rodzinnych przedmieść, w czasie której widok poszczególnych miejsc przywołuje wspomnienia z okresu dorastania. Te z kolei, przepuszczone przez dorosły już umysł, prowadzą do ogólniejszych refleksji o życiu i świecie. Panuje chyba wśród interpretatorów zgodność, że w utworze tytułowym z trzeciej płyty Arcade Fire chodzi głównie o całe to moving past the feeling. Coś, co pojawia się od początku, kiedy Win wyznaje, że kiedy spadały pierwsze bomby, byliśmy już znudzeni, ale również wyjaśnia dlaczego chce mieć córkę dopóki jeszcze jest młody. Do atmosfery tej niespiesznej jazdy pasuje mi zresztą tempo i charakter samej muzyki w postaci niewinnie „walczykowatego” motywu, okazującego się mordercą o twarzy dziecka. Błyskawicznie rozpoznawalna po pierwszych taktach, przygrywana na fortepianie melodia z jednej strony pozwala zwyczajnie delektować się swoim spokojnym pięknem, ale z drugiej ciekawie kontrastuje z wszelkimi przeszłymi i teraźniejszymi obawami Wina. O ile jednak kawałkom z „Neon Bible” zarzucano egzaltację i rozdmuchane aranże, tu cały ten niepokój zaakcentowano z niebywałą gracją i lekkością, a dramatyczny wokal Butlera, choć nadal pełen emocji, pozostał w dużym stopniu stonowany. Nie wypada też nie zgodzić się z samym liderem Arcade Fire, który wspominał, że sentymentalny temat przedmieść zadziwiająco zgodnie połączył się na „The Suburbs” z apokaliptyczną perspektywą, obecną od zawsze w twórczości grupy. Znalazło to oczywiście swój wyraz w tekstach, ale i warstwie muzycznej, przeniknęło cały album, jak i jego poszczególne części, czego dowodem choćby ten wyśmienity opener. (Łukasz Zwoliński)
42. Tame Impala – Feels Like We Only Go Backwards
Totalna czilera utopia, Kevin Parker odpalony więc zero potrzeb przypominam Kevin Parker odpalony – z takim właśnie stanem kojarzy mi się słuchanie tego utworu. Uwielbiam jego magmowy charakter i to, że pozwala rozpłynąć się w rzeczywistości. Hasło płynność w ogóle zdaje się idealnie pasować do opisu drugiego singla z „Lonerism”. Niewyraźny tekst zlewa się w nim z muzyką, poszerzając tym pola interpretacyjne. Zbudowany wokół refrenu utwór mimo wszystko sprawia wrażenie amorficznego, a za samym jego basikiem można by podążać godzinami. Świetnie ten stan oddaje teledysk – kolejne dziecko duetu Becky and Joe, który zasłynął z kultowej serii surrealistycznych animacji „Don’t Hug Me I’m Scared”. Klip składa się z ponad tysiąca (!) indywidualnych, ręcznie wykonanych (!!) kolaży z plasteliny. Oczywiście w wyłącznie kreatywnych kolorach.
„Feels Like We Only Go Backwards” to emblematyczny dla ostatniej dekady przykład zmierzającej w popowe rejony neo-psychodelii, którą udało się wypracować Parkerowi. Z nowości pojawia się tu dojmujący smutek i poczucie utraty kontroli, a wszystkiemu czule akompaniują syntezatory. Cóż więc innego pozostaje, jak tylko zatopić się w ich błogość z pomocą (Parker poleca: czerwone wino, skręty i noc) lub bez. Mimo że dobrze to już było, to i tak jakoś jest dobrze. (Karolina Prusiel)
41. Ariana Grande – Into You
„Into You” pochodzące z przełomowej chyba jednak płyty „Dangerous Woman” (oczywiście dwa późniejsze krążki są dużo lepsze i ważniejsze, ale to tutaj Ariana dość wyraźnie wybiła się na niezależność), to przykład doskonałej progresji akordowej i budowania napięcia w niby prostym, a jednak wciąż narastającym refrenie. Pod tym względem to utwór bliźniaczy do hitu Katy Perry „Teenage Dream” – w warstwie emocjonalno-tekstowej zresztą też mamy do czynienia z bardzo podobnym klimatem. Zanim Ariana stała się królową trap-popu zgromadzeni wokół niej producenci celowali głównie w electro pop, czasem dziewczęcy, czasem bardziej erotyczny (choć kontrolowany). „Into You”, kolejna perełka z katalogu Maxa Martina oferuje potężny, euforyczny, wzrastający refren jadący na tłustym, brudnym, wibrującym electro bicie. Martin tym podkładem niejako rozdziewicza nową american darling i serwuje ją jako bohaterkę tej opowieści drogi o dzikości serca i zerwaniu się na nielegalną wycieczkę. Z perspektywy czasu – rok później na koncercie Grande w Londynie będzie miał miejsce zamach terrorystyczny – ten beztroski moment uniesienia wydaje się być pamiątką z lepszych czasów, niczym niczego nieświadomi Stonesi grający w Altamont. (Michał Weicher)
40. Sufjan Stevens – Should Have Known Better
Pięć lat po „The Age of Adz” Sufjan Stevens wrócił do nas, już nie z rozbuchanym, psychodelicznym chamber popem (ktoś jeszcze pamięta koncert promujący płytę w warszawskim Teatrze Polskim?), ale kameralną, introspektywną płytą skoncentrowaną wokół postaci nieżyjącej matki muzyka. Wszystkie traumy, ambiwalentne odczucia, nieuporządkowane przeżycia Sufjan przebrał w formę piosenek i, trochę jak w przypadku ostatnich dokonań Phila Elveruma, trudno mi opisywać emocje, które wywołuje we mnie powrót zarówno do „Should Have Known Better”, jak i całego „Carrie & Lowell”. Wcale nie dziwię się, że w którejś z rozmów na temat albumu Stevens powiedział this is not my art project; this is my life. Spokój, z jakim Stevens radzi sobie z odrzuceniem i zostawieniem przez swoją matkę (które nie było doświadczeniem jednostkowym, a powtarzającym się), poraża. „Should Have Known Better” sprawia, że sam w momencie odsłuchu staję się dzieckiem, które próbuje objąć swoim umysłem sytuację, w której ktoś, kogo kocham, zostawia mnie bez słowa. I nie jestem w stanie odciąć tego od utworu, nawet jeśli słyszę te wszystkie śliczne melodie, które śpiewa dwóch Sufjanów: ten, który patrzy na to wszystko z dystansu oraz ten, który nadal jest małym chłopcem. (Marcin Małecki)
39. Childish Gambino – Redbone
Memy muzyczne są obecnie w opłakanym stanie, piszę to jako ich stały odbiorca i okazjonalny twórca. Powiedzmy sobie wprost, rzygać tym powoli idzie. Setny kolaż w kółko wyśmiewanych /mu/core’owych płytek, tysięczne odniesienie do jakiejś tam oceny Fantano, milionowy obrazek chłopaka w skejterskim outficie z podpisem TYPOWY FAN TAME IMPALA. O ile jednak kolejne przemielenie jakiegoś formatu nie jest samo w sobie zagrożeniem, o tyle wiążące się z tym wypaczenie wartości artystycznej już niestety jest. Taki los spotkał ostatnio m.in. „Everywhere at the End of Time” The Caretakera. Fantastyczny projekt, który z niewiadomych mi powodów wylądował na shitposterskim śmietnisku, przy okazji inicjując nowy challenge na TikToku (?!) i zdobywając reputację godną creepypasty. Leyland Kirby siedział cztery lata nad tą serią albumów tylko po to, żeby skończyła jako sezonowa popierdółka dla wynudzonej młodzieży. Brawo, fantastyczna robota.
Żeby jednak nie było, że w wieku dwudziestu jeden lat gadam jak pięćdziesięcioletni dziadyga, czasami zdarzają się rzeczy, którym przegięta ilość memów nie tylko nie szkodzi, ale także trochę pomaga. „Redbone” jest jedną z nich.
Dlaczego? Bo jest tak absurdalnie dobre, że niezależnie od jakości edycji pozostaje jednym z najważniejszych landmarków muzycznych ubiegłej dekady. Niezależnie, czy słuchane w swojej pierwotnej formie, czy jako kolejna przeróbka, nadal porywa niepowtarzalnym groove’m, nadal sprawia, że ochoczo chce nam się w jego rytm ruszać tyłkiem. Wokalna życiówka Glovera momentalnie wkręca się w głowę i czyni prawdziwe czary, zwłaszcza na poziomie kultowego już BUT STAY WOKE, a potem jeszcze wchodzi to outro… niebywale smooth and sexy kombinacja. I teraz wracamy do punktu wyjścia – jak równie przemyślany kompozycyjnie i równie umiejętnie zaaranżowany kawałek mogą spartolić memy? Odpowiedź: nie mogą, bo „Redbone”, z całym swoim zapleczem cudowności, jest po prostu niezniszczalne. Czy istnieje lepsza rekomendacja?
Można się czepiać, że istnieje – utwór aż prosi się o wytłumaczenie kontekstu społecznego i politycznego (hint: świetne „Get Out!” Jordana Peele), ale nie jestem pewien, czy w obliczu wydanego później „This is America” ma to w ogóle sens. To jest jednak historia na zupełnie inną okazję. (Paweł Ćwikliński)
38. Julia Holter – Feel You
Ten zjawiskowy amalgamat poetyckiej melodeklamacji a la Joni Mitchell, barokowych orkiestracji rodem ze „Scotta 3” i quasi-poważkowych rozwiązań aranżacyjnych nijak się ma do panoramy mijającej dekady. Julia Holter grała przez cały ten czas tylko i wyłącznie we własnej lidze – i cóż z tego, skoro robiła to wybornie zapisując się złotymi nutami w historii wysmakowanego, artystowskiego popu. Nigdy przed i nigdy po nie zbliżyła się jednak bliżej formatu nośnej piosenki niż w widniejącym powyżej „Feel You”. Uzupełniony przeuroczym teledyskiem utwór, choć stosunkowo prosty, kondensuje wszystkie zalety songwritingu Holter – od nieszablonowych rozwiązań metrycznych, przez szerokie wykorzystanie instrumentarium raczej jazzowo-poważkowego niż popowego aż po spowijający całość nastrój melancholijnej neo-dekadencji. Chociaż z reguły słucham Julii raczej albumowo, to do tegoż singla wracam nieustannie od lat w aurze jesieniarskiej smuty. Bo to przecież hymn tęskno łkających w szarudze wrażliwców za uczuciem, za spokojem i życiowym ciepełkiem; pomimo swego wyrafinowania uderzający wprost w delikatne struny serduszka. Choć sama swoista osobność twórczości Holter na muzycznym firmamencie zasługuje na uwagę, to tym bardziej jej zadziwiająca lekkość w „Feel You” i łatwość z jaką może uwieść skołataną wszędobylskim pędem duszę nie powinna pozostawić słuchacza obojętnym. (Patryk Weiss)
37. FKA twigs – Two Weeks
Zacznę może od tego, że „Two Weeks” poznałem nie jako singiel, a jako najsilniej wyróżniający się element „LP1” (a to wszystko na dodatek dopiero przy premierze „Magdalene”). Oj tak, przez pełne pięć lat nie byłem świadomy istnienia tego popowego arcydzieła. Sytuacja ta pozwala mi jednak dosyć jednoznacznie orzec, iż we współczesnym świecie galopujących trendów muzycznych (szczególnie tych z zakresu elektroniki), „Two Weeks” w ogóle się nie zestarzało a i nawet więcej – zupełnie się na to nie zapowiada. I chociaż gdzieś tam pobrzmiewa mi w tym singlu echo Grimes (tylko jakby spowolnionej), nie jestem w stanie odmówić pani Barnett zarówno wrażliwości artystycznej, jak i zdolności wokalnych, które de facto definiują ów utwór jako - być może - najbardziej reprezentatywny dla całości jej twórczości. Bo jeśli „Two Weeks” nie przekona Cię, drogi słuchaczu, do FKA Twigs, to już raczej żaden inny utwór tego nie zmieni. (Grzegorz Mirczak)
36. Caribou – Can't Do Without You
„Can’t Do Without You” otwierało album „Our Love” i było to otwarcie co najmniej świetne (jednocześnie poprzeczka została ustawiona stanowczo za wysoko i reszta materiału jest już mniej lub bardziej słabsza). Pomysł na budowę utworu Dan Snaith miał ambitny i nie ograniczały go w tym żadne gatunkowe normy. Początkowy chillwave, stopniowo przechodzi w coś, co daje możliwość zatracenia się w tańcu, wymachiwania rękami i tym samym zahacza o klimaty house. Szczęśliwie Snaith pomysłów miał jeszcze więcej. Powstał przede wszystkim chwytliwy pop, w którym dużym plusem są niezbyt skomplikowane partie wokalne, ale i cichy motyw perkusyjny. Całość brzmi trochę tak jakby Burial postanowił nawiązać współpracę z Calvinem Harrisem.
W 2020 roku piosenka otrzymała kolejne życie, kiedy organizatorzy festiwali używali jej jako zachęty do nie pozbywania się karnetów i uczestnictwa w przyszłorocznych edycjach (znakomity i wzruszający klip przygotowała na bazie utworu Primavera Sound). Wybór był oczywisty. Gdyby bowiem szukać najlepszej muzycznej definicji do terminu letnia beztroska, „Can’t Do Without You” jest z pewnością idealną propozycją. (Michał Stępniak)
35. James Blake – Retrograde
Nie będę ukrywać, że ja również zaliczam się do dość pokaźnego grona tych nagle uderzonych pierwszym singlem z albumu „Overgrown”. Dwudziestopięcioletni wówczas Blake pozbierał na nim wszystko co najlepsze ze swoich dotychczasowych epek i debiutu. Brytyjski muzyk w „Retrograde” pokazuje się jako wyśmienity wokalista obdarzony szeroką skalą głosu, którym w zmyślny sposób potrafi uwodzić. Blake używa go na przykład jako kolejnego instrumentu, zapętlając nucenie (czyściutkim i, zdawałoby się, zupełnie bezwysiłkowym) falsetem. Cały utwór oparty jest na zagranej na klawiszach jazzowej harmonii z poprzesuwanymi akcentami. Wspiera ją prosty elektroniczny beat perkusyjny z mocnym raz na bębnie basowym. Utwór sączy się niespiesznie aż do momentu dominanty, apogeum – gdy rozbrzmiewają syreny. Wtedy następuje kontrolowany chaos, dźwiękowe tsunami, przez które przebija się zdecydowany, ale przy tym delikatny głos Blake'a. Jego echo wiedzie do nas z powrotem do początku. Syreny milkną, nastaje cisza po burzy i znów bezsłowny akompaniament. Blake w bardzo zgrabny sposób buduje intymną, kameralną atmosferę, do której dokłada jednak nutę wyobcowania. „Retrograde” to zainspirowany związkiem z ówczesną partnerką Brytyjczyka – gitarzystką Warpaint, Theresą Wayman utwór o ciekawości ukochanej osoby, a także o jej akceptacji samej siebie. Elementy ciemności oraz napięcia podkreślają trudność oraz koszt tego procesu. Blake jednak stara się być rozważny, dość powściągliwy, pełniąc rolę cierpliwego towarzysza kruchej wrażliwości. Tytułowa „wsteczność” zaś na pewno nie odnosi się do produkcji. Blake odważnie spogląda w przyszłość, eksplorując elektroniczny soul i RnB. A robi to po swojemu – z właściwą mu subtelną naturalnością. (Karolina Prusiel)
34. Autre Ne Veut – Play By Play
Chyba większość znanych mi osób doskonale pamięta, kiedy usłyszała ten utwór po raz pierwszy. Zuchwały klip do „Play By Play” pokazywał wyłącznie śnieżący ekran kineskopowy i słowa utworu, co wraz z groteskowo przeciągniętym intro miało pokazać, że cokolwiek wydarzy się za chwilę - Autre Ne Veut tanio niezależnej skóry nie sprzeda.
Już wydane w 2010 self titled zdradzało, że w Arthurze Ashinie drzemie wielki piosenkowy potencjał. Na dodatek skażony tym, czego jako sieroty po freak-folku oczekiwaliśmy: ostentacyjnym rozmontowaniem zasad obowiązujących w muzyce popularnej. 3 lata później byliśmy już po „Love Remains” i „Totall Loss” How To Dress Well i wyglądało na to, że ratunek przyjdzie ze strony białego alternatywnego R&B. Nie przyszedł. I nie szkodzi, bo ten ślepy zaułek dał nam „Play By Play”.
To, co wydarza się półtorej minuty po rozpoczęciu utworu, może przypominać swoim gestem słynną 55. sekundę w „Take Me Out” Franz Ferdinand. Ale o rety, tutaj jest to o tyle długości większe. 9 lat po premierze „Play By Play” wciąż odechciewa się rozpisywać punkt po punkcie, ile Arthurów Ashinów zaczęło tam nagle ze sobą rozmawiać zanim wchodzą chórki. O ile pierwsza część w jakiś sposób przypomina skrzeczenie Vana Morrisona z „Astral Weeks”, a druga ośmieszała ówczesne wcielenie The Weeknd, to trzecia przypominać może chyba tylko błogosławiony finał „Round and Round” Ariela Pinka. Jedno z bardziej upakowanych 5 minut tego zestawienia. (Artur Kiela)
33. Metronomy – The Bay
Utworu „The Bay” nie powstydziliby się Talking Heads, a z drugiej strony ktoś ze sceny disco. Duchem przynależy prawie do lat 80, ale jest jednak nowoczesny. Niczym t-shirty z zespołami w sieciówkach, chociaż Metronomy wychodzi to lepiej niż koszulkom.
„The Bay” zaskakuje, bo wbrew chwytliwości, wydaje się raczej przygnębiające. To podróż palcem po mapie, wizja pewnego pięknego miejsca. Może się wydawać, że Joseph Mount kieruje swoje słowa do miasta. Nic podobnego, takie rzeczy dzieją się tylko, jeśli mowa o Nowym Jorku. Miejsce staje się metaforą pewnej sytuacji życiowej lub relacji. Wers This isn’t Paris, this isn’t London […] sugeruje, że podmiot liryczny: a) nie jest szczęśliwy w sytuacji, w której się znajduje; b) brak mu pewności siebie czy c) relacja, w której się znajduje nie ma sensu. Z kolei You may have the body but do you have a soul? może oznaczać próżność lub zwątpienie w prawdziwość uczuć. Wszystkie te emocje są zawoalowane geografią, jakby naprawdę chodziło o miejsce. W końcu miasto również potrafi być cudem architektury, ale okazać się bez ducha” Mówiąc nieco szkolnie: co autor miał na myśli?
Podobają mi się te wszystkie zabiegi. Ja w ogóle jestem fanką smutnych tekstów, ale zaaranżowanych tak, że można potańczyć. Ludzie niezadowoleni z życia też muszą się jakoś bawić. To po prostu ironia, ale też mały test dla odbiorców, czy aby na pewno słuchają.
Właściwie całość pod względem muzycznym wydaje się nieco monotonna, z wyjątkiem refrenu, który brzmi jak wyjęty z lat 70. z tą rytmiką i wokalami. Dzięki pewnej skromności instrumentalnej zajmuje nas historia zawarta w utworze. Poza tym strasznie to wchodzi w głowę.
Naiwna melodia jak u Talking Heads, mówiłam, że by się nie powstydzili. (Oliwia Jaroń)
32. Foals – Spanish Sahara
Foals praktycznie od zawsze byli zespołem niedocenianym, który aspirował gdzieś do pierwszej ligi, ale zawsze brakowało mu równości, może większej ilości kultowych kawałków, może szczęścia. To ten offowy występ, który masz w planach zobaczyć, ale masz dziesięć innych priorytetów po drodze i możesz nie dotrzeć. Pomimo tego jednak biegniesz szybko na bisy, bo dobrze wiesz kiedy ten zespół jest najwspanialszy. Już mniejsza o serię basowych bujających kawałków w stylu „My Number” czy „Exist”. „Spanish Sahara” zawsze będzie ich „Stairway to Heaven”, monumentem i pomnikiem, epicko rozbudowaną historią mającą kultową nadbudowę w postaci (lepszego!) zakończenia „Life is Strange”, gdzie płakał dosłownie każdy (albo przybrał odpowiednio dobrą maskę). Oczywiście taki opis wydaje się najbardziej zniechęcają rzeczą na świecie, ale ciężej określić wspaniałość tego co dzieje się po 4:00, gdzie dalej wierzysz, że solówka (których zazwyczaj nie trawisz) może jeszcze coś znaczyć a refren może nabrać takich emocji po całym tym post-rockowym narastaniu. Plus całe to wspaniałe wyciszenie, gdzie nad horyzontem unosi się ten cholerny niebieski motyl z ulubionej gry wszechczasów. Patos, emocjonalność, wylewność. Foals mogą nagrywać całą masę świetnych (szczególnie ostatnio) przebojowych płyt, ale dla Ciebie wspomniana pierwsza liga unosiła się gdzieś nad Hiszpańską Saharą. (Mateusz Mika)
31. Angel Olsen – Shut Up Kiss Me
„Intern” i „Shut Up Kiss Me” – dwa pierwsze single z „My Woman” miały zwiastować spektakularną metamorfozę stylu muzycznego Angel Olsen. Spodziewano się, że wokalistka i kompozytorka odłoży na bok estetykę indie-folk-rockową na rzecz trochę bardziej otwartego popu, co oprócz samej piosenki sugerował także nakręcony do niej efektowny teledysk. Do rewolucji ostatecznie nie doszło i choć coś tam się oczywiście pozmieniało, to znając dziś zawartość całego albumu sytuację można chyba podsumować klasycznym „z dużej chmury mały deszcz”.
Co więcej, ten stan rzeczy powinniśmy właściwie przewidzieć już w momencie ukazania się „Shut Up Kiss Me”. Zarówno w samym utworze, jak i w klipie dziewczyna dwoi się i troi, rzuca wybornymi hookami, przybiera miny, skupia na sobie uwagę, przyciąga muzycznie i wizualnie, pokazuje coś, czego jeszcze u niej nie widzieliśmy i nie słyszeliśmy. ALE. Czy choć przez chwilę brzmi to lub wygląda na pełną, definitywną przemianę? Coś na poważnie i na zawsze? Angel co prawda sympatycznie symuluje, trochę się bawi i zmienia skórę, ale wszystko ma pod kontrolą, nie stara się nikogo na serio nabrać i podobnie jak w teledysku widzimy u niej jedynie srebrną perukę, tak muzycznie gdzieś tam pod spodem słyszymy przecież i ślady country’owej maniery i pozostałości indie rockowego brzmienia.
Nie zmienia to faktu, że przez te trzy i pół minuty Olsen pozostaje olśniewająca. Stylistycznie świeższa, kompozycyjnie mocna, muzycznie jak nigdy efektywna. Mniej staroświecka, bardziej dzisiejsza, na kilka chwil z folkowego kopciuszka stająca się popową gwiazdą udowadnia, czy raczej przypomina, że artystka może posiadać nie tylko jedną prawdziwą twarz. (Łukasz Zwoliński)
30. Cloud Nothings – Wasted Days
Od początku miałem z Cloud Nothings pewien problem. Zespół z Cleveland wydawał mi się zawsze lekko przehajpowany, płyty nie do końca równe, a ich oceny zdecydowanie za wysokie. Nie zmienia to faktu, że Amerykanie stworzyli w ciągu ostatnich dziesięciu lat kilka niesamowitych kawałków, które nawet na wielu równiejszych albumach kolegów po fachu byłyby najlepsze. Dylan Baldi z zespołem dawali się pozytywnie zapamiętać głównie tam, gdzie operowali mieszanką rezygnacji i wściekłości. Było tak choćby w przypadku kolosalnego „No Future, No Past”, chwytliwie agresywnej „Psychic Traumy” czy elektryzującego „Strange Year”. Kiedy Cloud Nothings wyrzucali z siebie wszelkie frustracje, ja zawsze wierzyłem im bezgranicznie i na kilka chwil ze sceptyka stawałem się szalikowcem. Do tego grona należałoby jeszcze zaliczyć „Wasted Days”, prawie dziewięciominutowy, pasjonujący popis gitarowej ekspresji, z pobrzmiewającymi gdzieniegdzie echami inspiracji Wipers. Jeśli tylko jesteśmy w stanie w jakimś stopniu utożsamić się z padającym tu w sumie 16 razy: I thought I would be more than this, lamentem straconych szans i zmarnowanego czasu, pesymistycznym apogeum wszechogarniającego żalu i rozczarowania, to autentyczny wkurw Dylana i spółki musi zrobić na nas wrażenie. Fenomen „Wasted Days” leży w perfekcji osiągniętej zarówno na poziomie techniczno-brzmieniowym, jak i emocjonalnym. Jeśli indie rock tej epoki miał w ogóle jakieś swoje hymny, to ten numer Cloud Nothings bezdyskusyjnie do nich należał. (Łukasz Zwoliński)
29. Alvvays – Dreams Tonite
Piosenka, która w mojej prywatnej liście znalazła się na najwyższym stopniu podium. Molly Rankin inspirację do napisania „Dreams Tonite” odnalazła patrząc na morze i słuchając swoich ulubionych nagrań. Ten klimat opuszczonej morskiej plaży nocą czy wczesnym porankiem wyczuwa się w całej twórczości Alvvays, ale tutaj chyba najdobitniej. Rezultatem jest przyjemna melancholia, w totalnie przepięknej i niesamowicie uzależniającej jej odmianie.
Alvvays są wręcz idealną wizytówką terminu retro we współczesnej muzyce. „Dreams Tonite” od razu więc przywodzi na myśl dream pop z lat osiemdziesiątych, w tym, oczywiście, Cocteau Twins. Nie wiem, ile razy słuchałem tej piosenki, ale jakoś nigdy nie dotarłem do myśli, że może ona się znudzić. W ogóle więc nie przeszkadza, że refren Rankin śpiewa dziesięć razy (If I saw you on the street, will have I you in my dreams tonight?). Zwłaszcza że pod każdym względem wers ten jest piękny.
Niby uwzględniając jakieś techniczne kwestie (które mnie w zasadzie w ogóle nie obchodzą) są na świecie znacznie lepsze wokale, ale głos Molly Rankin w „Dreams Tonite” brzmi tak prześlicznie, iż nie wyobrażam sobie, by ktoś mógł zaśpiewać to lepiej. (Michał Stępniak)
28. Kendrick Lamar – HUMBLE.
Kung Fu Kenny milczy kolejny rok, ale może właśnie dlatego jego pozycja jako mesjasza rapu ubiegłej dekady jest niezagrożona. „DAMN” to pierwsze wydawnictwo artysty, które mocno podzieliło krytykę i publiczność – rzeczywiście, brakuje na nim żelaznego konceptu „To Pimp A Butterfly”, czy jasnej narracji „Good Kid, M.A.A.D. City”. Ale wracając do tej płyty na spokojnie, można stwierdzić, że zawiera spore stężenie przebojowości. „Humble” to bodaj największy z hitów z „DAMN”. Mike Will Made It postawił na skuteczny pochód pianina i prosty, trapowy bit, zostawiając sporo miejsca dla charyzmatycznego rapera. W refrenie łatwo doszukać się wpływu południowego, bardziej bangerowego i bezpośredniego hip-hopu, a cały utwór jest ironicznym wkładem Kendricka w bragga, czyli rapowe przechwałki. To, co odróżnia rapera z Compton w tym wypadku, to mimo wszystko pewnego rodzaju ostrzegawczy i edukacyjny ton, którym przestrzega przed pułapkami artystycznej pychy. Czy wszechobecna na płycie – a szczególnie w „Humble” ironia osłabia ten przekaz? Niekoniecznie i chyba w tym tkwi siła Kendricka Lamara. (Paweł Klimczak)
27. Drake – Hotline Bling
2015 był dla kariery artystycznej Drake’a bardzo łaskawym rokiem. Wyszły wtedy dwa mixtape’y: powszechnie uznany „If You’re Reading This It’s Too Late” oraz niedoceniony, ale bardzo dobry, kolaboracyjny joint z Future’em, a także naturalnie nasz słodki rodzynek – „Hotline Bling”. Singiel bardzo przebojowy, wyraźnie różniący się od wymienionych wydawnictw, stanowiący swego rodzaju pomost między smutnym, skrzywdzonym przez kobiety Drake’iem z „Take Care”, a tym, wciąż niepocieszonym, ale lecącym po bitach czerpiących z Ameryki Łacińskiej, znanym z ostatnich albumów. Nie mogę nie wspomnieć, jak strasznie problematyczny kawałek to jest. Z jednej strony instrumental, nazbyt przypominający „Cha Cha” D.R.A.M.A. i creeperski, zaborczy wobec adresatki w stopniu godnym Stinga tekst, z drugiej porywająca struktura, ogromny sukces komercyjny i zaskakująca wytrzymałość. Ten utwór został zmemowany wzdłuż i wszerz, do granic możliwości, nagrany ponownie przez takie osobistości jak Erykah Badu, czy Sufjan Stevens (!), odsłuchany w oryginale astronomiczną ilość razy, a wciąż brzmi dobrze, wciąż potrafi dostarczyć. Czy tego chcemy, czy nie - zaręczam, że „Hotline Bling” będzie piosenką, którą za 10-20 lat będziemy wspominać w kontekście tracków definiujących drugą dekadę XXI wieku. Czemu akurat ona? Nie jestem pewien. Może to istotnie podręcznikowy przykład bengera, któremu nie możemy się oprzeć. Może wszyscy zostaliśmy przez Drake’a zaczarowani, żeby z nim empatyzować. A może po prostu wszyscy trochę jesteśmy creepami? (Jakub Małaszuk)
26. Lana Del Rey – Video Games
Ach, 2011 rok. Czas, kiedy pytanie kim do cholery jest ta cała Lana Del Rey? nie zakrawało na ignorancję, bo rok później Liz Grant była na ustach wszystkich i wszyscy chcieli jej więcej. Jeśli jednak mieliście szczęście i o Lanie pierwszy raz słyszeliście jeszcze przed ogromnym boomem na debiut Amerykanki, to zapewne pamiętacie Wasze pierwsze odczucia względem jej nonszalanckiego, wręcz nieradiowego stylu wokalnego. Sprawiająca wrażenie bliskiej omdlenia artystka i jej przeciągnięte głoski raczej nie wydawały się dobrymi selling pointami dla wychowanej na kolorowej telewizji muzycznej lat 2000-2009 widowni, a jednak – w oszczędne „Video Games” wgryzła się cała masa dzieciaków oczekujących od wschodzących gwiazd czegoś więcej, czegoś, co opowie im nową popową wrażliwość nieużytymi wcześniej metodami. Udało się. Młodzieńczy tragizm rodem z powieści F. Scotta Fitzgeralda przyniósł jej sławę, przyniósł jej także pieniądze, aż w końcu Lana sama stała się jak bohaterka „Wielkiego Gatsby’ego”. Tyle, że na nią przekornie czekał happy end – zamknęła dekadę prawdopodobnie najlepszym albumem w karierze i nadal nie przestaje być ikoną. Jest w tym coś rozczulającego. (Paweł Ćwikliński)
25. Sufjan Stevens – Impossible Soul
Mało kto dostrzegł doniosłość Sufjanowskiego eposu w momencie jego wydania, niemniej dziś chyba większość słyszy, że wyczyniają się na „Impossible Soul” rzeczy o historycznej powadze. Bowiem w tej gigantycznej sonicznej mozaice, fresku bombastycznym jak dzieła Michała Anioła muzyk z Detroit wieszczy i podsumowuje tropy, które zdominowały dekadę lat 10-tych w muzyce z dokładnością bijącą na głowę przepowiednie tego partacza Nostradamusa. Powykręcana struktura utworu rozpoczynającego się ambient popowym, klawiszowym pasażem przepoczwarzając się kolejno w konkretny pasaż zazębiającej się, opartej na perkusji elektroniki, autotune’owy cloud trap, aż po orkiestralny, chóralny barokowy pop. Maestria z jaką kreśli Sufjan ten wielobarwny, pełen stylistycznych wolt utwór jeży mi włos na głowie i sprawia, że ilekroć ktoś sprowadza tego artystę do folkowego plumkania zaczynam nieznośną, pretensjonalną tyradę o epokowej wielkości „Age of Adz”. Plis, posłuchajcie chociaż „Impossible Soul”, żebym nie musiał po raz kolejny robić z siebie błazna. (Patryk Weiss)
24. Ballet School – Heartbeat Overdrive
Hej, nie wiem czy to już uznany fakt, ale co tam, powiem to jeszcze raz głośno: nie ma nic złego w byciu one-hit wonder. Zwłaszcza z utworem kalibru „Heartbeat Overdrive”, za kwity do którego pewnie niejeden zespół oddałby z pół dyskografii. Gdzieś u schyłku 80’s revivalu pojawia się tajemniczy kolektyw wprost z zimnego Berlina zapodając nieziemsko przebojowy i niebiańsko błogi wywar z czeluści brytyjskich, thatcherowskich piwnic podkręcony połyskującą jak żyleta golarza Filipa produkcją. Brakuje słów, by opisać jak ten mroźny niczym zimowe poranki rezerwuar brzmień katalizuje tętniący energią hymn kwitnącego, gorącego jak lawa uczucia. Pretensjonalność opisu nijak nie pasuje do bezpretensjonalności „Heartbeat Overdrive”, ale zgadza się z ogólną zasadą kontrastu, na jakiej zbudowany jest utwór; wspomniane zimne brzmienie vs. egzaltowana, rozemocjonowana treść, ale nie tylko. Sięgniecie po bezwstydny banał w zwrotkach, które muzycy oparli na trzech dźwiękach: odpowiednio stopnie I, III, II w skali Dur (innymi słowy – porażający minimalizm), pozwala rozkwitnąć wykwintnemu refrenowi, który co prawda niosą anielskie wokalizy Rosie Blair, ale nie zapominajmy o kompozycji. Na co najmniej wzmiankę zasługuje harmoniczna przewrotka w drugim refrenie, która ujawnia, że w zakresie piosenkopisarstwa mamy tutaj również do czynienia z ogromnym talentem. Ale pal licho te bieda-analizy, bo wszystko sprawdza się do faktu, że zwrotka, jak i refren mają nieziemsko uzależniający potencjał. Najlepszy dreampop dekady? Prove me wrong. (Patryk Weiss)
23. Carly Rae Jepsen – Call Me Maybe
Poznanie największego przeboju Carly Rae Jepsen było dla mnie ostatecznym momentem przejścia na stronę poptymizmu. Ta prosta, ale jednocześnie genialnie nośna kompozycja na przełomie 2011 i 2012 roku połączyła wszystkich słuchaczy, niezależnie od ich pozycji na muzycznej mapie. Dość powiedzieć, że o ile dobrze pamiętam, poznański niezalowy człowiek-orkiestra Jakub Lemiszewski zwrócił moją uwagę na „Call Me Maybe” i od tej chwili nic już nie było takie jak wcześniej. O tym, jak idealny był to teen pop pisał Michał Pudło w naszym zestawieniu najlepszych singli roku 2012 – niczego w tym utworze nie ma za bardzo, wszystkie elementy prowadzą nas przez perfekcyjne trzy minuty. W dalszym ciągu zabawny potencjał memowy refrenu, w pewnym momencie aż do przesady wykorzystany przez internetowych śmieszków, nie sprawił, że sam utwór jakkolwiek się przejadł. Każdy powrót do pierwszego hitu CRJ jest zetknięciem z popem najwyższej próby – ja za każdym razem podziwiam cudowną prostotę „Call Me Maybe”. (Marcin Małecki)
22. David Bowie – Lazarus
Istnieje niewiele rzeczy tak tragicznych i dołujących jak „Lazarus”. David Bowie nie traktuje nas ulgowo i po prostu wita się z nami już zza światów – Look up here, I’m in heaven. Chociaż zabieg ten przyprawia o dreszcze, jest też całkiem sprytny. Bowie po prostu nie daje o sobie zapomnieć. Wątpię zresztą, że świat kiedykolwiek o nim zapomni.
Bowie to człowiek-kameleon, performer i wizjoner samego siebie. W przypadku „Lazarusa” jest wyjątkowo prawdziwy, osobisty oraz smutny. Trudno nie być ponurym i dramatycznym, gdy śmierć staje się realna. Co prawda Ziggy już nie zagra na gitarze, ale za to zapisał się na stałe w gwiazdach, a idąc dalej tym tropem i słuchając naukowców, skoro w każdym z nas jest gwiezdny pył, to również w ludzkości Ziggy został utrwalony.
„Lazarus” traktuje o śmiertelności i stanowi pewien rachunek sumienia. Pod względem instrumentalnym panuje mroczna, ciężka atmosfera. Pozostawiona po ostatnim refrenie przestrzeń muzyczna i kumulujące się dźwięki symbolizują niemal agonię, która potem zmienia się w spokój. Tekst sugeruje, że śmierć jest oczekiwana, bo przynosi ukojenie. Podmiot liryczny stawia wręcz znak równości pomiędzy nią a wolnością, którą symbolizuje drozd.
Nieco górnolotnie można powiedzieć, że „Lazarus” stanowi bowie’owską „Lacrimosę”. To piękne zamknięcie dorobku, ostatnia cegiełka wybudowanego pomniku. Bowie podarował nam niespodziewane, smutne, ale i piękne pożegnanie. Jak zawsze w wielkim stylu – cześć, wracam z nowym albumem, happy birthday to me, tak poza tym, umieram, do zobaczenia w kolejnym życiu. (Oliwia Jaroń)
21. Beach House – Myth
Zaprogramowany beat w tle, hipnotyzująca gitara, stopniowe nakładanie kolejnych warstw i napowietrzony, lekko chrypiący wokal. Zdawałoby się, że „Myth” to kolejny z rzędu po prostu ładny utwór z taśmy produkcyjnej, za którą stoi amerykańsko-francuski dream popowy duet. Teza jak najbardziej do obronienia. Jeśliby więc ktoś koniecznie uparł się na wrzucenie „Myth” do przeciętnej Beach House'owej bomboniery, przy tej akurat czekoladce nalegam na dopisek „deluxe”. Ogromnym walorem utworu jest na przykład głęboko metaforyczny, świetnie napisany tekst: o tym, jak uciekamy w ułudę, dajemy się mamić iluzji, budując sobie tytułowy mit, który natychmiast rozpada się w dłoniach. Pastelowe plamy dźwiękowe w połączeniu z mglistym głosem Victorii Legrand składają się na czuły, melancholijny obraz wysnuty w lekko magicznej czasoprzestrzeni. „Myth”, jak zresztą sugeruje tytuł albumu, rozkwita z sekundy na sekundę. Kolejne warstwy bębnów, coraz mocniej postawione krystaliczne partie gitarowe Alexa Scally'ego, a także – być może oksymoronicznie brzmiąca – rozpaczliwa rezygnacja w refrenie budują scenerię pełną cieni i dymu. Warto podkreślić także wyrazisty koncept, spójną wizję utworu, który niespiesznie, miękko sunie do brzegu. Wszystko to sprawia, że „Myth” wyrasta na najmocniejszy punkt dość równego skądinąd czwartego albumu grupy Beach House. (Karolina Prusiel)
20. Kanye West – Ultralight Beam
Otwarcie „The Life of Pablo” po „Yeezusie” było niemałym szokiem. Kanye do od zawsze miał ciągoty do eksplorowania wiary na przeróżne sposoby. Mimo wszystko jednak „Jesus praise the Lord” tuż po (ok, trzy lata po) „I am a God” mogło porządnie zdziwić. W ogóle całe „The Life of Pablo”, za sprawą stawania na rzęsach przez Kanye, wzbudzało niemałe kontrowersje – kolejne absurdalne poprawki na albumie, sama postać tytułowego Pawła... Wielu krytyków nie bez słuszności stwierdziło, że więcej tu szumu niż muzyki. Na szczęście mamy jednak świetny utwór otwarcia.
Rozpoczynają go pełne mocy modlitwy pochwalne na cześć Boga w wykonaniu czterolatki, Natalie Green, które Kanye znalazł na Instagramie (ta sprawa także miała swoje pogmatwane losy, tym razem sądowe). Właściwie West pojawia się tylko w refrenach – w zwrotkach słyszymy historie zmagania się z wiarą i życiem przez The-Dreama, Kelly Price oraz Chance The Rappera (absolutnie zachwycający!). Kawałek zdaje się więc dość patchworkowy, pozszywany, jednak z sukcesem rolę spoiwa wykonuje tu chór gospel. Każda z jego wstawek dotyka najczulszych strun, powodując niekontrolowane ciary. Do grona winowajców dorzuciłabym jeszcze pełen kędziorów bas, który dekoruje całą imprezę (na tym krążku fantastyczny basik pojawia się także w „Fade”, ale tam z kolei występuje w roli głównego sprawcy groove'u). Tu z kolei groove'u praktycznie nie ma; warstwa instrumentalna została ograniczona do niezbędnego minimum, dzięki czemu otrzymujemy dużo przestrzeni na słowo i oddech.
„Ultralight Beam” poświęcony został już nie Bogu z „Yeezusa”, tylko Bogu-Bogu, i to w dość ekstatycznym wydaniu, przez co można by posądzić utwór o nadmierny patos. Tak naprawdę jednak, mimo że obracamy się wokół „boskiego marzenia”, kawałek ten więcej niż o Bogu mówi o człowieku próbującym się odnaleźć w pędzącym świecie. Także o Kanye, który z(a)gubił się gdzieś w samym utworze. Z kolei obecność „Ultralight Beam” w naszym zestawieniu to także podkreślenie niewątpliwego fenomenu, jakim stała się postać Kanyego Westa właśnie dzięki paru płytom z tej dekady. I dzięki paru wypowiedziom też. (Karolina Prusiel)
19. Mac DeMarco – Chamber of Reflection
Siedzisz na kanapie, a przez żaluzje do pokoju wkradają się promyki słońca. Jest niedziela – nie masz żadnych obowiązków, już nikt niczego od Ciebie nie chce. Możesz spokojnie sięgnąć po tę książkę, na którą nigdy nie masz czasu, włączyć tę płytę, którą dali Ci znajomi 2 lata temu na urodzinowy prezent, posłuchać podcastu o którym pół roku temu w pokoju socjalnym wspomniała koleżanka; w końcu możesz zagrać na zakurzonej gitarze melodie, które już dawno zapomniałeś – bo jest ultimateguitar. Zamiast tego leżysz przez 2 godziny gapiąc się w sufit przytłoczony tyranią możliwości – jesteś sam, nic Cię nie krępuje, a jednak nie potrafisz zrobić nawet małego kroku w kierunku proaktywnej egzystencji. Wszyscy wokół powtarzają Ci, co masz zrobić ze swoim życiem – i w głębi przyznajesz że, w większości są to solidne porady, ale co tam, nikt Ci nie będzie mówić jak żyć.
A jednak, musisz stanąć w prawdzie i przyznać przed sobą – znów prokrastynujesz. Gdzieś w tle, może u siąsiada, cichutko zaczyna tlić się apatyczna – choć o nieprzeciętnej urodzie – melodia. Bez cienia zawahania stwierdzasz – „Chamber of Reflection”. I już Ci lepiej, przestajesz się obwiniać za to, że zmarnowałeś najlepsze lata swojego życia, zepsułeś tamten związek, nie dokończyłeś tej pieprzonej magisterki. Delikatny groove przynosi ukojenie. Zblazowanym głosem DeMarco opowiada o tym, że czasem dobrze pobyć samemu, odłączyć się od społecznej tkanki, nie mieć obowiązków. Zatem, jesteś sam, nie musisz nic, i to jest ok. Tylko Mac Demarco z Tobą. (Patryk Weiss)
18. Yves Tumor – Noid
Yves Tumor zamykał dekadę wybornym krążkiem, następną zaczyna kolejnym, jeszcze mocniej eskponującym rockową stronę artysty. Przed „Noid” znany był głównie z nagrań ambientowych i hipnagogicznych – znalazł się nawet na słynnej składance „Mono No Aware”. Po „Noid” jest już postacią z innej muzycznej bajki. Utwór ten stanowi cezurę w jego dotychczasowej karierze. To bardzo mocny w przekazie (niezwykle wymowny tekst w punkowym duchu, antycypujący przy okazji ogromne napięcia rasowe z bieżącego roku), psychodeliczny, wwiercający się w pamięć, dramatyczny w przebiegu singiel. To protest song na miarę czasów, w którym rock, elektronika i czarne brzmienia zostają zamknięte w piorunujące, intensywne na całej długości 3 i pół minuty.
Utwór zaczyna się jak zmutowany track Marvina Gaye’a, potem wchodzą bębny, postpunkowy nerw i dubowy bas. Utwór jest zaraźliwie przebojowy, a pojawiają się w nim przecież w drugiej połowie brzmienia wręcz noise’owe czy industrialne, niejako wsiąkające w tkankę piosenki. Artysta w bardzo udany sposób połączył tu retro vibe ze stricte undergroundowymi rozwiązaniami brzmieniowymi. W taki oto sposób tą niezwykle oryginalną mieszanką wyprzedził wiele bardziej oczywistych utworów i stał się naszym numerem jeden w 2018 roku. (Michał Weicher)
17. Todd Terje – Inspector Norse
Utwór zasługujący na muzyczny odpowiednik pokojowej nagrody Nobla, bo potrafiący wyciągnąć na parkiet każdego, bez względu na muzyczną orientację.
Co więcej, to utwór w którego towarzystwie niemożliwym jest się nie odnaleźć! Można się więc przy nim delikatnie gibać (wyszukane scandi-disco) i odważnie roztańczyć (klawiszowy motyw jakby orbitujący wokół słuchacza), można go zwyczajnie posłuchać (nie schodząc ze ścieżki retrobitu) i bez reszty się w nim zatracić (porywające, zmieniające się niczym w kalejdoskopie, kosmiczne kolaże), można go w końcu polubić (jako sympatyczną pocztówkę z przeszłości) czy nawet pokochać (jako ambitny projekt typu sci-fi soundscaping).
Ja niniejszym proponuję, aby wpisać Inspektora na listę muzycznego dziedzictwa UNESCO, bo to muzyka niemal uniwersalna, dostępna i przystępna zarazem, jednoznaczna, ale wciąż otwarta na reinterpretację. I nader wszystko piękna, jakkolwiek by nie definiować tego terminu. (Maciej Lisiecki)
16. Grimes – REALiTi (demo)
Mamy słabość do demówki „REALiTi”, oj mamy: pierwsze miejsce wśród singli roku 2015, trzydziesta dziewiąta pozycja w zestawieniu Top 100 Pop, a teraz szesnasta lokata w podsumowaniu dekady. Co tu jednak poradzić na fakt, że Grimes przez niespełna cztery i pół minuty wdrapuje się na swoje hitowe wyżyny. Unosząca nas delikatność refrenu (zmasakrowana w wersji płytowej), jakieś dźwiękowe zawieszenie między nastoletnim popem lat dziewięćdziesiątych a eightisowym synthpopem, umiejętnie rozłożone akcenty hand clapów: wszystkie te elementy składają się na utwór, który Rafał Krause przy okazji tworzenia popowej setki Screenagers określił mianem patchworkowego. I to jest chyba idealne określenie „REALiTi”: dema stworzonego jako impresja, podziękowanie, coś ulotnego i chwilowego. Tymczasem już od niemal sześciu lat wracamy do tej piosenki, nie dajemy jej odejść, bo gdyby zniknęła, stracilibyśmy coś naprawdę niezwykłego. (Marcin Małecki)
15. Crystal Castles feat. Robert Smith – Not in Love
Z perspektywy czasu może wydawać się, że kolaboracja Crystal Castles z Robertem Smithem była skazana na sukces, ale w istocie nie zawsze tak było. Dziś „Not In Love” jest niezaprzeczalnym klasykiem, ale jestem skłonny uznać to za efekt osłuchania się z kawałkiem. No bo postawmy sprawę jasno: w maju wychodzi „(II)” - album zawierający pierwotną wersję hałaśliwego, zalatującego rave'em coveru, umiarkowanie rozpoznawalnej kanadyjskiej grupy rockowej „Platinum Blonde”. Utwór – mówiąc szczerze – ginie w natłoku znacznie bardziej porywających towarzyszy („Doe Deer”, „Baptism”). Następnie mija kilka miesięcy, a kanadyjski duet wypuszcza podrasowaną, znacznie mniej hałaśliwą i w gruncie rzeczy o wiele bardziej dopracowaną wersję tego – uprzednio – nieco zapomnianego kawałka. I to wszystko dzieje się z Robertem Smithem na wokalu. To, że Smith umie śpiewać smutne piosenki – wszyscy wtedy wiedzieli. Czy znając oryginał zaryzykowałbym zakład o to, że Smith odnajdzie się w tym tracku? Raczej nie!
No cóż, dobrze że od dawna nie bawię się w obstawianie zakładów bo przegrałbym z kretesem. Dziś kolaboracja z wokalistą The Cure to prawdopodobnie najbardziej znany numer Crystal Castles, a biorąc pod uwagę atmosferę skandalu, która towarzyszyła odejściu Alice Glass z duetu i wpływ tego odejścia na stosunek fanów do Ethana, nikt już „Not in Love” w wersji z Robertem Smithem z kryształowego tronu nie ściągnie. (Grzegorz Mirczak)
14. Solange – Cranes In The Sky
Twórczość Solange nie jest obfita w środki, ale to nie znaczy, że jest prosta. Myślę, że ma być po prostu wyważona i kreatywna. „Cranes In The Sky” brzmi jak pochmurne popołudnie, kiedy ciężko funkcjonować, jak delikatny kac, jak spokój po uśmierzeniu bólu.
Zawsze uderza we mnie ten minimalizm niczym w Skandynawii. Dzięki niemu utwór nabiera pewnego uniwersalizmu – w końcu im mniej słów, tym obszerniejsza interpretacja. W tym przypadku ta powściągliwość muzyczna funkcjonuje idealnie. Warstwa liryczna nie jest przeciążona, co sprawia, że utwór płynie. Pełni on funkcję terapeutyczną dla twórczyni, a także dla odbiorcy. Chwilami wręcz staje się tym, co podmiot liryczny próbuje odnaleźć, by poczuć się lepiej.
Solange się nie popisuje. Jedynie na końcu zaprezentowała więcej swoich zdolności wokalnych. Przez cały utwór decyduje się na delikatne użycie głosu z nieco mocniejszym akcentem na refrenach. Wrażenie pod względem instrumentalnym robią głównie harmonie oraz „plumkające” w tle dźwięki. Przywodzą na myśl wręcz medytację.
Przy odrobinie szczęścia może Solange będzie w stanie oczyścić nasze czakry. (Oliwia Jaroń)
13. Destroyer – Kaputt
Sounds, Smash Hits, Melody Maker, NME, all sound like a dream to me. Pogodnie rozmarzone, utkane ze starannie dobranych, wyłącznie dojrzałych i niegwałtownych dźwięków „Kaputt” brzmi w istocie niczym piękny sophisti-popowy sen. Dan Bejar przywdziewa wieczorowy garnitur, wychodzi na spacer i przez 6 minut stąpa po księżycu. Fantazjom o ganianiu za dziewczynami i kokainą akompaniują migoczące niczym gwiazdy klawisze, gitara oraz gładko szatkujące kompozycyjną przestrzeń partie saksofonu – instrumentu, którego absencja w tym utworze byłaby nieporozumieniem. Linijki Destroyera pozostają sugestywnie enigmatyczne: Step out of your toga, And into the fog, You are a prince on the ocean, ale sprawdzają się przy tym także jako tworzywo do chwytliwych wokalnych melodii. Danie, jakie dostajemy tutaj od ex-członka The New Pornographers to podana na złotej tacy niebanalnie romantyczna muzyka z najwyższej półki. Reprezentatywny i arcybłyskotliwy fragment dość późnego, choć bez wątpienia ważnego etapu twórczości magicznego Kanadyjczyka. (Łukasz Zwoliński)
12. Slowdive – Sugar for the Pill
Pamiętacie, jak mocno albumowy powrót Slowdive podzielił w 2017 roku fanów wychowanych na brzmieniu grupy z wczesnych lat 90.? Argumenty o „wartej docenienia okazji do ponownego kontaktu ze znajomą i tak bliską wielu słuchaczom muzyczną wrażliwością” twardo zderzały się wówczas z podszytym nostalgią malkontenctwem w duchu „e tam, kiedyś to było, a dziś rozmieniają się na drobne”. A przecież tracklista skrywa pokaźną liczbę kojących, niespiesznych, rozczulających utworów, jak „Slomo”, „Star Roving”, „Falling Ashes” czy wyróżnione właśnie na naszej piosenkowej liście dekady „Sugar for the Pill”. Szczególnie często spotykanym zarzutem wobec tego singla była (i jest) jego kompozycyjna prostota (w poziomej organizacji dźwięku faktycznie dzieje się niewiele, w pionowej już za to znacznie więcej), ale przecież ten minimalizm zastosowano tu, jak sądzę, w pełni świadomie i spełnia bardzo ważną rolę. Daje bowiem podłoże do wykorzystania partii, w której głosy Neila Halsteada i Rachel Goswell przepięknie współbrzmią, jako kulminacji, co nadaje piosence rozliczeniowego metapoziomu, zwłaszcza biorąc pod uwagę słodko-gorzkie prawdy o naturze związków wyśpiewywane przez mający na koncie wspólne romantyczne doświadczenia duet. Slowdive hurts and heals simultaneously – czytamy w youtube'owych komentarzach do tego kawałka i, rzeczywiście, po 22 latach wydawniczej ciszy okazało się, że Brytyjczycy wciąż znakomicie radzą sobie ze stopniowym zanurzaniem (w końcu nazwa zespołu zobowiązuje) bolesnej emocjonalnej wiwisekcji w przepięknych melodiach. (Wojciech Michalski)
11. M83 – Midnight City
Wystarczyło raz usłyszeć „Midnight City” i piosenka zostawała z człowiekiem na zawsze. Nie trzeba było czekać też długo, by na chwytliwość utworu pożądliwym wzrokiem spojrzeli twórcy reklam, programów i seriali telewizyjnych czy organizatorzy wydarzeń sportowych (w tych pierwszych pojawiła się nawet i w tym roku). Piosenka miała być hołdem dla miasta i nocnego w nim życia, ale chyba niewiele osób zwróciło uwagę na przesłanie. Przyciągał klimat, pewnego rodzaju rozmarzenie, beztroska, nostalgiczność. Cechująca twórczość M83 pompatyczność tutaj była na jak najbardziej akceptowalnym poziomie. Z „Midnight City” chciało się po prostu spędzać czas, a utwór mógł być ścieżką dźwiękową do wielu okoliczności czy towarzyszem rozmaitych nastrojów. Anthony Gonzales podkreślał, że przyświecała mu potrzeba zrezygnowania z oczywistości i stąd przykładowo obecność saksofonu w końcówce utworu i to co w sumie nie miało prawa się udać, jednak się udało. Szkoda tylko, że „Midnight City” na „Hurry Up, We’re Dreaming” było perełką. (Michał Stępniak)
10. Big Thief – Not
Jedna z najwyższych pozycji w zestawieniu przypadła piosence chyba najsurowszej. W „Not” najbardziej w uderza nas świadomość, że Big Thief to w sumie trzech świetnych instrumentalistów próbujących nadążyć za jedną wybitną kobietą, której talent co rusz zaskakuje całą czwórkę. Buck Meek jest tu Jonnym Greenwoodem, Max Oleartchik Collinem, a James Krivchenia Philipem Selwayem. Gdzieś tam kołacze przeczucie, że przed ostatecznym zarejestrowaniem „Not” za każdym musiało brzmieć zupełnie inaczej, że podczas nagrania panowie musieli pilnie przyglądać się i przysłuchiwać się wokalistce, żeby móc próbować na bieżąco reagować na to, co się z nią akurat dzieje. To głos Adrianne Lenker jest tu bardziej podpięty do prądu, to jej żarliwa wyliczanka decyduje o tempie. Bardzo możliwe, że „Not” będzie dla zespołu tym, czym „Mykonos” stało się dla Fleet Foxes – wyjątkowym punktem w wyjątkowej dyskografii. A nam pozostaje śledzić rozwój wydarzeń, bo równie dobrze możemy się pomylić i Big Thief najlepsze wciąż mają przed sobą. (Artur Kiela)
09. Paramore – Hard Times
Nie mogę wciąż uwierzyć, że zespół Paramore, którego słuchałem w liceum, który poznałem dzięki pop-emo-punkowemu singlowi „Misery Business”, który niedługo potem nagrywał utwór promujący film „Zmierzch” (tu już full emo w „Decode”), który miał (jak każdy zresztą zespół pop-punkowy w pewnym momencie - pamięta ktoś self-titled Blink 182?) album nieco mroczniejszy i cięższy „Brand New Eyes”, w 2017 roku zrobi taką woltę, że stanie się naszym nowym ulubieńcem i wyląduje z singlem „Hard Times” na samym szczycie rocznego posumowania singli. Reasumując: teenage angst w wersji highschoolowej rockerki →inspirowane post-hardcore’em „mocniejsze granie” → kolorowy, wysublimowany indie pop. Ewolucja wprost niemożliwa do zaistnienia, a jednak nastąpiła.
Nagle się okazało, że w dekadzie lat 10’ pojawili się godni następcy Talking Heads i w dodatku są to ludzie, którzy musieli przejść naprawdę długą drogę do tego momentu, gdy świat uległ „Hard Times”. Tegoroczna solowa płyta Hayley pokazuje zresztą, że jeszcze nie powiedziała ona ostatniego słowa. „Hard Times” zaczyna się jak „Genius Of Love” i ca całej długości ma ten sam luz, spontan, zwiewność, pastelowe klawisze i przycinające równiutko gitarki. Gorzkie słowa są pięknie zakamuflowane ciepłym retro brzmieniem, a „Hard Times” powracające w refrenie w chórku, wywołuje ciary zachwytu nad aranżacyjnym wyczuciem. W sprawie słów – wbrew pozorom wydźwięk utworu wcale nie jest taki słoneczny – to casus „Shiny Happy People”, które wszyscy pamiętają jako ten numer R.E.M. z pozytywnymi wibracjami hehe. (Michał Weicher)
08. Caribou – Odessa
Gdyby przy okazji jednego z albumów nagranych przez Dana Snaitha przed „Swim” ktoś powiedział mi, że człowiek ten stworzy kiedyś utwór szerzej rozpoznawalny nawet wśród bywalców średnio wyszukanych klubów i uczestników nadwiślanych plażowych imprez, wykorzystywany w reklamach i grach, puszczany w sklepach odzieżowych i kawiarniach, zapewne wskazując na okolicę swojego oka zapytałbym, czy „jedzie mi tu czołg?” To wszystko za sprawą „Odessy” stało się jednak rzeczywistością. Caribou ugryzł przebojowość w sposób absolutnie fenomenalny, całkowicie zgodny ze swoją artystyczną naturą, intrygujący i nieoczywisty, ale zarazem zadziwiająco przystępny niemal dla każdego. Zjawiskowość wydanego w City Slang singla tkwi zarówno w unikalnym miksie wszystkich jego elementów, jak i trafności każdego z nich. Mamy tu przede wszystkim prostą, acz pomysłową i chwytliwie pulsującą linię basu, której wariacje wystarczają na ciekawy pięciominutowy szkielet. Obok niej, równie ważne, nadające piosence uzależniająco egzotycznego i dystynktywnego charakteru sample. Po trzecie wysublimowane melodie wokalu Dana, stanowiące ostateczny składnik tego outsidersko-wrażliwego disco/micro-house’u oraz całą resztę składowych, na czele z uderzeniami perkusji oraz dzwonkiem. „Odessa” to przykład trzęsienia ziemi, od jakiego warto zacząć każdą dekadę, nawet jeśli dalsze zwiększanie napięcia będzie już cholernie trudne. (Łukasz Zwoliński)
07. Robyn – Dancing on My Own
Trzynaście lat po sukcesie „Show Me Love” Robyn ponownie przebiła się do powszechnej świadomości odbiorców swoim momentalnie zapamiętywalnym singlem. Sama artystka wspominała, że chciała nagrać swój własny dyskotekowy przebój odzwierciedlający wrażenie bycia samotną w tłumie i ten moment, gdy widzi się kogoś, kto był nam bliski, z kimś innym. Cudowne muzyczne dziecko Donny Summer, Morodera, „Dancing With Tears in My Eyes” oraz szwedzkiej szkoły perfekcyjnego popu opowiadające o tym, w jaki sposób niekiedy nasze oczekiwania względem wyjścia do ludzi ścierają się z bolesną rzeczywistością.
Zawstydzenie, oczekiwanie, frustracja, rezygnacja: wszystkie te odczucia splatają się w jeden supeł, który, nie ma innej opcji, trzeba wytańczyć, aby ostatecznie poczuć coś na kształt ulgi. Na pozór chaotyczna, niezrozumiała choreografia, którą Robyn odgrywa w teledysku, wpatrując się uparcie w obiektyw, dodatkowo potęguje we mnie poczucie samotności, o którym artystka śpiewa. Nie pozostało już nic więcej do zrobienia, jak tylko poruszać się w rytmie muzyki, aby wyrazić w ten sposób tę jednoczesną miłość i nienawiść. „Dancing On My Own” to hymn braku nadziei w rozbłyskającym świetle stroboskopów i być może właśnie dlatego proporcje między rozpaczliwym smutkiem a monumentalną nośnością są tutaj idealne. (Marcin Małecki)
06. Toro Y Moi – Talamak
Lubię sobie wyobrażać Toro jako samotny punkt styczności kręgów symbolizujących poszczególne inspiracje artysty - przy czym kluczowe to imho podziw dla Fennesza i Basinskiego w posługiwaniu się taśmą, odwaga Animal Collective w rozjeżdżaniu sampli i wprawa Briana Eno w soundscapingu. Ale już dorobek Toro – kontynuując analogię – to seria rozstrzelonych wręcz punktów, które poza jego osobą i linią czasu momentami trudno połączyć w sensowną całość, nawet uwzględniając materiały wspomagające jak remixy i playlisty, aczkolwiek za skierowanie mojej uwagi na Supermax i „World Of Today” będę mu na zawsze wdzięczny.
Jest więc w tej sekwencji, chaotyczny zestaw melodii z debiutu, próba dyskontowania tejże formuły na płycie nr 2, zwątpienie w swoją misję i poszukiwanie nowych wyzwań (odpowiednio albumy „Anything In Return” i „What For?”, taneczny skok w bok z Les Sins na „Michael”, a potem dziwny live), przekorny restart („Boo Boo”) i w końcu poważne dzieło, wnosząc po całościowym koncepcie „Outer Peace”.
Jest także kropka, póki co, wieńcząca pętlę (?), tj. ponowne wydanie „Causers Of This”, tym razem w wersji instrumentalnej i z dopiskiem artysty: It is [ale proponuję czytać jako ‘was’ - przyp. ml] a reaction to what it feels like to lose. (...) Now, 10 years later, it feels more appropriate than ever to release this pared-down version of the record to leave space for thought and reflection.
Zdania nie zmieniłem, choć teraz nie umiałbym tak żarliwie obronić „Causers Of This”. Sam „Talamak”, piękne niby-haiku zbudowane na fragmentach codziennych rozmów z innymi czy samym sobą i jakby zwalczających się loopach to raptem jedno z wielu muzycznych wspomnień, które zawdzięczam(y) Toro (shoutout od całej redakcji za fantastyczną imprezą w warszawskim Powiększeniu). No i nie bój nic Toro, przecież między dwoma punktami - Tobą i mną - można przeprowadzić dokładnie jedną prostą. (Maciej Lisiecki)
05. Tyler The Creator – EARFQUAKE
Wiele rzeczy zostało już powiedziane o „IGORZE”. Jedyne co mogę stwierdzić to: porywa, wyrywa z kapci, zrywa peruki i zdejmuje czapki z głów.
Przede wszystkim, „EARFQUAKE” wydaje się naprawdę świeże i nowatorskie. Sam Tyler żartuje, że nie ma pojęcia za co wszystkie te pochwały, skoro całość podali mu na tacy inni artyści. Widocznie „kradnie” w sposób bardzo inteligentny. Czasy „prawdziwej muzyki tworzonej jedynie przez prawdziwe instrumenty już minęły”, tak samo jak złote łańcuchy i mizoginia w kulturze hip-hopowej. To jest passe. W tym sezonie w modzie są eklektyzm muzyczny, emocje i dowolność tworzywa. Zresztą, także samo użycie sampli może być naprawdę innowacyjne oraz kreatywne.
„EARFQUAKE” jest przepełnione sentymentalnością, a wręcz tęsknotą za czymś co miało lub nie miało miejsca w naszym życiu. Brzmi jak końcówka lata, taki sierpień ujęty w utworze muzycznym. Sporo się w nim dzieje na poziomie emocjonalnym. Wokale nie są idealne, co dodaje prawdziwości. To i tak nie ma znaczenia, bo who cares.
Myślę, że wielu z nas niejeden raz uroiło łzę przy okazji doświadczania „IGORA” i nie ma się czego wstydzić. W sumie śmiesznie to musi wyglądać: zapłakana postać, ale za to bujająca się do beatu i zachwycająca produkcją. (Oliwia Jaroń)
04. Tame Impala – Let It Happen
„Let It Happen” to kluczowy dowód na to jak Kevin Parker pokochał mieszanie elektroniki z brzmieniami gitarowymi lat siedemdziesiątych. Do tego doszły rozwijane przez lata producenckie zdolności, a i trochę podejmowania ryzyka. Parkerowi udało się tym samym odnaleźć środki idealne, by to wszystko zabrzmiało tak jak potrzeba i tym samym hipnotyzować, wpadać w ucho czy też po prostu cieszyć. Zwolennicy Tame Impala z czasów „Innerspeaker” i „Lonerism” wprawdzie nieco psioczyli, że za dużo tutaj prób przypodobania się masowemu odbiorcy i nastawienie na „pop” zamiast „psychodelia”. Większość była jednak zdecydowanie „na tak”. W komentarzach przy utworze odnaleźć można takie wyznania jak: opus magnum Tame Impala, płakałem, muzyczna rozkosz, szaleństwo. Nie sposób mi z tymi stwierdzeniami polemizować, a w 2015 roku wielu innych by się pod nimi podpisało.
Utworu słuchać należało i w dalszym ciągu należy w wersji albumowej, bo ta skrócona singlowa nagle się urywa i robi się trochę pusto. Niestety, wiele wskazuje na to, że był to szczyt możliwości Parkera. Kolejne artystyczne kroki były już raczej krokami wstecz. (Michał Stępniak)
03. Daft Punk – Get Lucky
Marzec 2013, prawie nikt: Kiedy kolejna płyta Daft Punk?. Kwiecień 2013, prawie wszyscy: Kiedy, kiedy???. Wszystko za sprawą „Get Lucky”, który z disco przeboju na ciepłe wieczory niechcący stał się jednym z najlepiej sprzedających się utworów w historii. Zapomnijmy jednak na moment o lodówce z przyczajonym w niej hicikiem i schowajmy palec gotowy do przełączenia na kolejny kawałek. Prawda jest taka, że trzeba mnóstwo silnej woli, żeby oprzeć się lekkości tego słonecznego groove'u. Dodatkowo „Get Lucky” to chyba najbardziej funky utwór w karierze francuskiego duetu. Nie mogło być zresztą inaczej, skoro gitary do niego dogrywał jeden z królów funku, lider funky-as-hell święcącego triumfy w latach 70. zespołu Chic, a przy okazji wieloletni przyjaciel grupy Daft Punk – Nile Rodgers. Nadał on utworowi unikalnej retro jakości, nagrywając do niego dwie ścieżki: gitarę rytmiczną i melodyczną. Retro brzmienia w ogóle stały się motywem przewodnim albumu „Random Access Memories”. Wspomnienia dawnych potańcówek materializują się zwłaszcza w moim ulubieńcu, „Lose Yourself To Dance”, który, podobnie jak „Get Lucky”, swoim soulowym wokalem ozdabia Pharrell Williams. Również w przypadku amerykańskiego muzyka rok 2013 okazał się tym przełomowym. Mam tu na myśli produkcję całego kawałka oraz „woo” w „Blurred Lines”, a także radosną piosenkę z „Minionków”, która padła łupem lip-synków na całym świecie, dominując muzycznie przyszłoroczny mainstream (i to dopiero konkret lodówa!). Wszystkie trzy utwory zresztą są raczej pokrewne tematycznie: trochę, że wesolutko, że zabawa, jedne bardziej o seksie, inne mniej o miłości. Klasyczne piosenki na lato. To, co jednak wyróżnia „Get Lucky”, to energia, która sprawia, że podczas spaceru ulicą Mickiewicza czujecie się, jakbyście sunęli Sunset Boulevard. And last but not least – genialna produkcja. Jak wszystko ze znakiem jakości duetu Bangalter & Homem-Christo. (Karolina Prusiel)
02. Rihanna feat. Calvin Harris – We Found Love
Drugie miejsce „We Found Love” na liście singli dekady Screenagers może z pewnością niektórych zdziwić, innych rozśmieszyć, jeszcze innych zszokować, a ostatecznie znajdą się i tacy, którzy zaczną trąbić, iż niezal upada, skoro kwintesencja wakacyjnych, nadmorskich imprez 2011 wylądowała tak wysoko, prześcigając prawie wszystkie tuzy alternatywnego grania. Ale nim zaczniemy się przekomarzać w komentarzach, pozwólcie, iż podzielę się z wami pewną perspektywą. Otóż muzyka ewoluuje – to fakt, ale nie zapominajmy, że oprócz muzyki ewoluują również sposoby jej konsumowania, a między 2011 a 2020 i w tej materii zaszły nie lada zmiany. Jakie się spytacie? Powiedziałbym, iż upadło coś, co ochoczo nazwałbym etosem patrycjusza – pewien przyjmowany niejako od środowiska mindset mówiący o tym czym wypada, a czym nie wypada się jarać. Pamiętacie taki tag z last.fm – „guilty pleasure”? Myśląc w kategoriach charakterystycznych dla początku dekady, spora część popularnych piosenek Rihanny mogłaby zostać otagowana w ten sposób. I znowuż obecność” We Found Love” na tej liście jest swoistym znakiem czasów – kolejnym świadectwem, iż żyjemy w co raz to „płynniejszym”, mniej zsubkulturyzowanym społeczeństwie. Fakt, że lubimy zatopić się w monumentalizmie Swans, hałasie Prurienta, czy choćby połamańcach rytmicznych Aphexa Twina, nie może rzutować na umiejętność cieszenia się sunrise’owym, niezwykle pozytywnym, ale też w istocie prostym kawałkiem jakim jest „We Found Love”. Wszak prostota to nie prostactwo – warto o tym pamiętać. (Grzegorz Mirczak)
01. Grimes – Oblivion
Wolałbym nie zaczynać tego tekstu od cyferek, ale już trudno. Jest 11 stycznia 2013, Screenagers wrzuca pierwszą część swojego rocznego podsumowania singlowego. Na 26. miejscu Marta Słomka opisuje „Oblivion” jako swój ulubiony utwór tego roku, prawdopodobnie nie mając pojęcia, że osiem lat później redakcja demokratycznie wybierze go jako swój ulubiony utwór dekady, uwzględniając na innych miejscach zaledwie osiem z dwudziestu pięciu pozostałych pozycji (wśród nich nie ma nawet ówczesnego numeru jeden, „Automatic” Roniki). Jak tu się jednak dziwić, skoro w 2012 nikt raczej nie prorokował Grimes jej obecnych sukcesów? Czy komukolwiek mogło przejść wtedy przed głowę, że ta sama dziewczyna stanie się ulubienicą fanów muzyki niezależnej na całym świecie, będzie ustanawiać nowe muzyczne trendy (także w mainstreamie) i spiknie się z Elonem Muskiem?
Nikt się tego nie spodziewał i to jest chyba najlepszy komentarz jaki można poczynić nie tylko na temat „Oblivion”, nie tylko na temat kariery samej Grimes, ale także na temat całej ubiegłej dekady.
Niezależnie od tego, czy teraźniejsze muzyczne i medialne wcielenia Claire Boucher Wam się podobają, czy nie, z jedną rzeczą na pewno możecie się zgodzić – dziesięć lat, które dzieli „Geidi Primes” i „Miss Anthropocene” było naprawdę interesującym kulturowo okresem czasu i dyskografia Grimes odzwierciedla to wyjątkowo dobrze. Utrzymany w estetyce lo-fi debiut prowadził do bardziej dopracowanej, wciąż jednak zakorzenionej w retromańskiej dziwności „Halfaxy”. Po „Halfaksie” nastąpił zwrot ku większej producenckiej klarowności i artystycznej spójności w postaci „Visions”. Obecny na „Visions” relatywny spokój totalnie zburzyło szalone „Art. Angels”, a totalne szaleństwo „Art Angels” artystka skomentowała pięć lat później całkiem ciekawym, lecz bałaganiarskim „Miss Anthropocene”, które już zupełnie uniemożliwiło jakiekolwiek zdefiniowanie artystycznej persony Boucher. Nie będę się nawet rozwodzić na temat odważnych, niekiedy do bólu przerysowanych kreacji i ciągłych prób przekształcenia swojego medialnego wizerunku w coś, czego wcześniej nie widzieliśmy. Grimes, w największym skrócie, była jak lata dziesiąte XXI wieku – chaotyczna, zmienna, barwna i nieustannie zaskakująca.
W teledysku do „Oblivion”, z którym często łączy się tę piosenkę w jedną spójną całość, widzimy ją jednak w innym wydaniu. Od filtrów kolorystycznych bije kojący chłód, choreografia jest niezdarna, przebijają się urywki stadionowego życia. To nie jest Grimes, jaką znamy z późniejszego „Art Angels”, to Grimes, która swojego świata jeszcze nie zbudowała, tylko szuka stabilnego fundamentu. Jest, powołując się raz jeszcze na słowa Marty, zlepkiem tekstów kultury i ma w swojej bańce stanowczo za dużo nawet jak na dziwaczkę tak potężnego kalibru. Wyraża nie tylko zrozumiałą potrzebę wyrwania się z medialnych stereotypów, ale także potrzebę odnalezienia siebie w świecie, który sam nie potrafi się odnaleźć i określić. Jej niepodobna do niczego przejmująca naiwność rozlewa się po całym teledysku i po całej piosence, ale to dzięki tej naiwności jest tak przekonująca jak nigdy wcześniej i nigdy później. Z pomocą „Oblivion” pomaga nam natomiast zrozumieć niespodziewaną, zabawną rzecz: tego, czego w gorączkowej poprzedniej dekadzie najwytrwalej poszukiwaliśmy w muzyce, była chwila oddechu od nieustannego pędu i ciągłych gatunkowych ewolucji.
Zresztą, wystarczy spojrzeć na cztery pozostałe pozycje w naszym Top 5, żeby dojść do wniosku, że najmocniej ceniliśmy sobie rzeczy urzekające przede wszystkim bezpretensjonalną prostotą. „EARFQUAKE” Tylera? Chyba najbardziej zdystansowana rzecz na jego ostatniej płycie. „Let It Happen” Tame Impala? Początek nowego etapu w twórczości Parkera, dynamiczny, ale wypolerowany i czytelny. „Get Lucky” Daft Punk? Come on – perfekcyjnie pogodny radiowy hit. „We Found Love” Rihanny? Perfekcyjnie 2010s radiowy hit. A „Oblivion”…
„Oblivion” jest najlepszym podsumowaniem ubiegłej dekady w muzyce, na jakie nas stać. Cóż, przynajmniej tego mogliście się spodziewać. (Paweł Ćwikliński)
Komentarze
[21 lutego 2021]
[14 lutego 2021]
[6 lutego 2021]
Oczywiscie, tych skrzydel sie nie da zapomniec.
[5 lutego 2021]
[4 lutego 2021]
[4 lutego 2021]
Foster the People - Pumped Up Kicks?
dobrze, że chociaż Daft Punk - Get Lucky zauważyli, bo to 3 najważniejsze popowe kawałki tamtej dekady
Julii Marcell "Echo" bije na głowę wszystko co poza tym zrobiła, a "June" jest jej zdecydowanie najlepszą płytą
[4 lutego 2021]
[4 lutego 2021]