TOP 100 POP, czyli Screenagersowy Pop Wszech Czasów

Miejsca 40-21

TOP 100 POP, czyli Screenagersowy Pop Wszech Czasów - Miejsca 40-21

grafika: © Karolina Wojciechowska

Obrazek pozycja 40. Stevie Wonder – Isn't She Lovely

40. Stevie Wonder – Isn't She Lovely

Harmonijkowa solówka w „Isn’t She Lovely” jak tak długa, że podczas intensywnego katowania tego kawałka w trakcie ostatnich tygodni zacząłem się aż zastanawiać, jakim cudem nikt w redakcji nie zgłosił sprzeciwu wobec umieszczenia go w rankingu – jakby nie było – zwartych popowych form. Z wprawą bohatera tego wpisu samotnie nagrywającego wszystkie ścieżki omawianego utworku, pospieszyłem samemu sobie z repliką. Otóż pewnie dlatego, że mimo całego swojego bezgranicznego rozciągnięcia, opener trzeciej strony naszpikowanego przebojami „Songs In The Key of Life” nadal pozostaje zwartą popową formą właśnie. Można by nawet przyjąć, że zwartą przesadnie. To jest piosenka bez refrenu (albo zwrotki, jak kto woli), osadzona na praktycznie jednej tylko akordowej strukturze (całkiem zresztą wysublimowanej). Szkielet na tyle obiecujący, że Stevie zdecydował się ślubować mu wierność na dobre sześć i pół minuty, konsekwentnie oplatając go następnie kolejnymi motywikami podczas rozszalałego jammingu, właściwie z sobą samym. Wszystko to na cześć nowo narodzonej CÓRY.(Jędrzej Szymanowski)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 39. Grimes – REALiTi (demo)

39. Grimes – REALiTi (demo)

Jeszcze nie milkną echa redakcyjnych zachwytów nad zeszłorocznym singlem Claire Boucher (a w zasadzie wersją demo tego utworu, o czym wyczerpująco napisał redaktor Pudło), a już wiadomo, że „REALiTi (demo)” zasługuje na tytuł jednej z najlepszych piosenek popowych wszech czasów. Co czyni ją wyjątkową? To zbitka różnych popkulturowych wpływów, nietypowy muzyczny rezultat globalizacji. Ale w przeciwieństwie do twórczości chociażby M.I.A., Grimes ukrywa szwy swojej patchworkowej ekspresji. Jest na tyle osobliwa, że zbiór inspiracji, których można dopatrzyć się w jej stylu, stanowi immanentną cechę jej twórczości. „REALiTi” jest tego doskonałym przykładem – chwytliwa melodyjność utworu, godna przebojów wokalistek zaczynających karierę w latach osiemdziesiątych, przepuszczona jest tu przez estetykę, z której wyziera przynależny k-popowi infantylizm i znane z retromanii powidoki. Boucher zastosowała też trochę lukru, ale nie nachalnie ani ironicznie. Dlatego kliszowa dla recenzenta magia w tym wypadku staje się naprawdę trafnym określeniem. W końcu refren jest na tyle coverogenny, że łatwo sobie wyobrazić jego symfoniczną wersję. Choć niekoniecznie chciałbym, żeby ktoś dokonywał zbrodni na tym eterycznym kawałku. (Rafał Krause)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 38. Chic – I Want Your Love

38. Chic – I Want Your Love

Scenarzyści spektakularnej klapy HBO, jaką okazał się „Vinyl”, w kilku ostatnich odcinkach uparli się forsować poboczny wątek narodzin disco. Historia ukazana została w narracji bajkowej: dwóch szaraków z kancelarii labelu przypadkiem odkrywa magicznie zaraźliwy deep cut czwartoligowej kapelki i decyduje się go lansować w skąpanych mrokiem piwnicach czarnych knajp. Sztampowa do bólu scenka klubowej premiery tego so-called fenomenu nie ma sobie równych w kategorii serowości. Trudno wyobrazić sobie większe nagromadzenie schematów, tak chętnie powielanych przy okazji podobnych kopciuszkowatych historii. Początkowo sceptyczny DJ kiwający z uśmiechem głową do rytmu w momencie gdy chwyciło – no brawo, HBO, witamy ponownie w telewizji sprzed „Sopranos”. Niestety, za pomocą takich ujęć „Vinyl” potwierdza, że trudno na celuloidzie opowiadać o muzyce bez uniknięcia tego typu naiwności. A może to rzeczywiście ostatnia branża, w której takie kiczowate momenty zaczarowania można bez żenady zaliczyć do działki realizmu?

Co jednak w całej tej opowieści wywołuje zgrzyt największy, to postać samej piosenki, która staje się w serialu powodem całego zamieszania. Zadziwiające, że w tak – co by nie mówić – skrupulatnie dopracowanym przedsięwzięciu, mocno stawiającym na detal w służbie odwzorowania estetyki epoki, tak bardzo leżą jednostkowe realizacje przedmiotu, wokół którego kręci się cała fabuła widowiska – czyli oryginalna muzyka. Za każdym razem, gdy bohaterowie słuchają „Kill The Lights”, do całkiem wiarygodnego przedstawienia lat siedemdziesiątych wkrada się wyraźny dysonans*. Przygotowana na potrzeby serialu produkcja DJ Cassidy’ego, mimo całkiem fajnej melodii i oczywistego zapatrzenia w seventiesowe dyskoteki, tak ewidentnie pobrzmiewa muzyczną konfekcją czasów obecnych, że chyba nie mogłaby być bardziej odklejona od tego wymuskanego sztafażu. Widz może się poczuć robiony w balona, bo zdecydowanie pachnie to nachalną próbą przekucia fikcyjnego sukcesu Indigo w sukces realny. Może jednak należy docenić konsekwencję producentów serialu, którzy swoimi desperackimi staraniami sprzedaży muzyki wchodzą na jakiś metapoziom, działając w tym kierunku nie mniej cynicznie niż ich zepsuci bohaterowie.

W stworzeniu wiarygodnej mimikry piosence „Kill the Lights” nie pomogła nawet kontrybucja samego Nile’a Rodgersa, od czasu triumfów „Get Lucky” dzielnie pracującego na miano Nicolasa Cage’a/Tomasza Knapika popu (bo nie mówi „nie”). Może dlatego, że mistrz już zrobił swoje, szalejąc rytmicznie całe jedyne prawdziwe lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte, tak jak przez pełną rozpiętość „I Want Your Love”. A przecież taką miłość można spotkać tylko raz.

*Drugi przykład: weselny śpiewak ze współczesnym boysbandowym przegięciem rodem z „America’s Got Talent” wykonuje „Life On Mars” i tylko dlatego wszyscy spece od muzyki z marszu widzą w nim nowego Bowiego. (Jędrzej Szymanowski)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 37. Ronettes – Be My Baby

37. Ronettes – Be My Baby

Bum-ba-bum-BOOM. Wysoka pozycja „Be My Baby” na tej liście powinna być zrozumiała już choćby tylko z tego jednego powodu. Legendarny motyw perkusyjny autorstwa Hala Blaine'a stał się jednym ze standardów otwierania kawałków, kradzionym później przez Rocky'ego Ericksona w „I Walked With A Zombie”, przez The Jesus & Mary Chain w „Honey” i całą masę rozmaitych wykonawców. Zabawne, że małpowanie tej sekwencji to nic innego, jak powielanie błędu – Blaine oryginalnie chciał zagrać snare również przy drugim uderzeniu, ale zwyczajnie upuścił pałeczkę i trzasnął przed wszystkimi pokerową twarz. Oto więc jedna z tych genialnych wtop, które zmieniły bieg historii. Nic zresztą dziwnego, że Blaine wszedł w partię niepewnie, kiedy musiał przeczekać aż orkiestra zagra 42 okrążenia, by w końcu przekonać Phila Spectora do wciśnięcia przycisku nagrywania. Nie da się ukryć, że obsesja uzyskania ściany dźwięku i towarzysząca nagrywaniu „Be My Baby” dyscyplina zasługiwały na miano wagnerowskich. Pomimo tego rygoru efektem produkcji nadal stała się jednak ludowa, lekka, słodka piosenka - taka, jaką Ronettes z pewnością chciały śpiewać. Sęk bowiem w tym, że Spector może i widział w Ronnie niosącą go na skrzydłach Walkirię, ale również i swoją przyszłą żonę. I ostatecznie trudno powiedzieć, na ile finalny kształt „Be My Baby” jest dowodem miłości szaleńca do muzyki, a na ile Phila do Ronnie. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 36. Elton John & Kiki Dee – Don't Go Breaking My Heart

36. Elton John & Kiki Dee – Don't Go Breaking My Heart

Jeśli Elton John chciał na chwilę stać się Marvinem Gaye’em z lat sześćdziesiątych, to naturalne, że jego Tammi Terrell musiała zostać pierwsza Brytyjka w barwach Motown. Reginald Dwight i Pauline Matthews – prawdziwe nazwiska obojga wykonawców – zarejestrowali duet, który był nie tylko wybornym hołdem dla złotej ery r’n’b, ale też aktualizował klasyczną popową formułę Motown o taneczność disco i ostatecznie stał się nieśmiertelnym standardem playlist weselnych oraz imprez karaoke. To piosenka, którą niemalże trudno brać na serio, tak łatwo zredukować ją do żartu, skeczu kabaretowego, odcinka „Muppet Show”. Piosenka tak lekka i swobodna, jakby napisano i wykonano ją zupełnie od niechcenia, zapominając o doniosłej i ponadczasowej roli jej twórcy. „Don’t Go Breaking My Heart” to jeszcze Elton w swojej życiowej formie, z klasycznych albumów wydawanych w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych, ale istniejący jakby poza kontekstem swojej reputacji artysty odrobinę koturnowego. To piosenka, która śmieje się do słuchacza przez cały czas jej trwania, jeden z najbardziej feelgoodowych numerów w dziejach i nieco niedoceniony moment w dorobku tego odrobinę przeszacowanego songwritera. (Kuba Ambrożewski)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 35. Zombies – Time Of The Season

35. Zombies – Time Of The Season

„Who's your daddy?” – kto by pomyślał, że historia wykorzystywania w muzyce tej zaczepnej i trochę kontrowersyjnej frazy wcale nie zaczęła się od hip-hopu czy metalu, tylko w wysublimowanym utworze z najświetniejszych czasów brytyjskiej pop-psychodelii. Chociaż tak właściwie „Time Of The Season” nie jest wcale tak brytyjskie – jest wyluzowane, bujające, z dużą dawką tej specyficznej pewności siebie, która cechowała raczej amerykańskie r'n'b. Bas, perkusja i akcenty w „Time Of The Season” mocno przypominają zresztą słynne „Stand By Me” Bena E. Kinga, o czym mówiło się głośno już w okolicach premiery singla. Być może to właśnie dlatego kawałek w swoim czasie nie podbił listy przebojów w UK, za to zajął pierwsze miejsce w Stanach. The Zombies na „Time Of The Season” chwytają klimat lata miłości w sposób przypominający raczej wyluzowanie znane z piosenek kultury afroamerykańskiej, zarówno ówczesnej, jak i tej, która dopiero miała nadejść. Zrelaksowane jak po piwku i blancie „ahhh”, oszczędna, ale wyrazista sekcja, wreszcie pionierski sampling. Innymi słowy – Zombies nagrali kawałek, który mógłby nazywać się „Time Of DA Season”. (Karol Paczkowski)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 34. Mariah Carey – Fantasy

34. Mariah Carey – Fantasy

Gdy piszę ten tekst, ostatnim obiegającym sieć newsem jest ten, że Mariah żąda od swojego byłego partnera 50 milionów dolarów zadośćuczynienia za „niedogodności” związane z przeprowadzką. W grudniu natomiast ma wystartować poświęcony jej miniserial, w którym będzie między innymi tłumaczyć, dlaczego nikt nie może jej zobaczyć bez okularów przeciwsłonecznych przed wejściem na scenę. Tak, Carey jest postacią, w której istnienie trudno uwierzyć. Poniekąd jest jedną z tych, która utorowała drogę dla egotyzmu Kanyego Westa, ale urocza niedorzeczność jej wizerunku nie może przyćmić bardzo ważnej sprawy – jej innowacyjności jako gwiazdy muzyki.

Słynny pięciooktawowy głos i rejestr gwizdkowy są oczywiście istotnym elementem układanki, której wypadkową jest fenomen Carey. Jej warunki wokalne to jednak przede wszystkim narzędzie do stworzenia takich petard jak „Fantasy”. Utwór niby w dużej mierze opiera się na samplach z Tom Tom Club „Genius of Love”, ale Mariah wpadła na to, by główny hook posłużył jej za nadbudowę do czegoś więcej. Gdy w „oryginale” to najfajniejszy, wielokrotnie powtarzany moment, w „Fantasy” zaledwie buduje napięcie przed refrenem. W tamtym czasie takie myślenie o samplu – że można wziąć hektar z innego utworu i zrobić z tego przebój – nie było zbyt powszechne. Mariah miała na szczęście pomysł na to, jak połączyć swoje wokalizy, fragment singla z 1981 roku oraz wsparcie młodego producenta Dave’a „Jama” Halla, który stał za ówczesną sensacją r’n’b – debiutem Mary J. Blige. To właśnie on nadał utworowi bardziej „miejskie” brzmienie, które z całą pewnością otworzyło drzwi wielu nowym rozwiązaniom w muzycznym mainstreamie.

I można by tutaj postawić kropkę, ale tak się składa, że utwór doczekał się remiksu. Pomysł, by zderzyć jednego z założycieli Wu-Tang Clanu i obdarzoną niesamowitym głosem „dziewczynę z sąsiedztwa” (wtedy jeszcze nie diwę) powstał w chorym umyśle Puff Daddy‘ego, ponieważ... nie chciał skalać swojej reputacji zwrotką u Carey. Sam Ol' Dirty Bastard spóźnił się trzy godziny na nagrywki i robił aferę, że nie ma dla niego zgrzewki Moeta. Hip-hopowcy nie traktowali wtedy takiej współpracy poważnie, ale nowy wariant „Fantasy” sprawdził się na listach tak bardzo, że dzisiaj widzi się w nim zalążek tego, co nazywamy dziś komercyjnym hip-hopem. (Andżelika Kaczorowska)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 33. Donna Summer – I Feel Love

33. Donna Summer – I Feel Love

Patrząc na historię z perspektywy czasu, można znaleźć momenty, które stawały się iskrami rozpalającymi rewolucję i otwierającymi zupełnie nowe rozdziały historii. W popie wielu było twórców, którzy zmienili bieg wydarzeń, ale trudno znaleźć przewrót bardziej znaczący niż triumf syntezatora na listach przebojów. Przewrót porównywalny z teorią Kopernika w nauce czy wynalazkiem Gutenberga w dziedzinie komunikacji. Wąs i ciemne okulary Giorgio Morodera dla wielu stały się twarzą muzyki elektronicznej, lecz Włoch nie był pierwszym wykorzystującym syntezatory jako muzyczną bazę. Dopiero współpraca z diwą disco Donną Summer doprowadziła go (i syntezator) na szczyt, a jej wkład często bywa niedoceniany w tekstach krytyków-antropologów wannabes. Wcześniej wiele było prób awangardowych, eksperymentalnych lub wykorzystujących syntezator jako nowinkę, lecz dopiero fuzja niemieckiej elektrowni i amerykańskiej duszy okazała się strzałem w dziesiątkę. (Krzysztof Krześnicki)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 32.The Beatles – She Loves You

32.The Beatles – She Loves You

Czy można jeszcze napisać coś nowego i odkrywczego o tym numerze sprzed ponad pięćdziesięciu lat, który jest jedną z najbardziej bezpretensjonalnych i beztroskich kompozycji w dorobku Beatlesów? Nie za bardzo. Można oczywiście powtarzać, że to najlepiej sprzedający się w Wielkiej Brytanii singiel Bandy Czworga z Liverpoolu, że to jeden z tych utworów, które stanowią kanon muzyki XX wieku, że to był moment startowy całej beatlemanii, ale to są frazy używane w odniesieniu do „She Loves You” stanowczo zbyt często. Dodam więc od siebie tylko jedno: skutkiem ubocznym narodzin rock and rolla było powstanie esencjonalnie popowych Bitli. (Marcin Małecki)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 31. Stardust – Music Sounds Better With You

31. Stardust – Music Sounds Better With You

Znamienne jest, że utwór, który mógłby służyć za definicję pojęcia „french touch”, powstał pod wpływem chwili, w zasadzie przypadkowo. Thomas Bangelter – główny architekt francuskiego brzmienia tamtych lat – i Alan Braxe, pluskając się w swoim (niemałym już wtedy) bajorku (pierwszą wersję podkładu do „Music Sounds Better With You” stworzyli podczas live setu), wywołali cholernie wysoką falę. Swoje dorzucił Benjamin Diamond, spontanicznie dośpiewując kilka fraz, a całość, uzupełniona samplem z „Fate” Chaki Khan, podryfowała w kierunku delty mainstreamu, zapewniając jego wielu odnogom źródło inspiracji na kilka lat. Bo to przecież w dużej mierze jednorazowy wyskok projektu Stardust, w który Bangelter tchnął wówczas nieco więcej disco niż w macierzyste Daft Punk, pozwolił przez chwilę wynurzyć się takim efemerydom jak Modjo czy utrzymać na powierzchni gwiazdom pokroju Kylie Minogue czy Madonny. Eksplozja francuskiego house’u, który konsekwentnie wychodził z podziemia w latach dziewięćdziesiątych – co próbował oddać niezły film „Eden” – nastąpiła na przełomie XX i XXI wieku, ale „Music Sounds Better With You” stało się klubowym pewniakiem na długie lata po swoim debiucie. I nic się w tej kwestii nie zmieniło – mimo że Paryż nie nadaje już tonu klubom, a Michel Gondry kręci zdecydowanie mniej klipów. Cholerne ciepło bijące z kawałka przy jednoczesnym błysku sampla w guście ta noc należy do mnie, wynosi go na uniwersalny poziom popowej piosenki, choć mocno zakorzenionej w swoim gatunku. Gdy wsłuchamy się jeszcze w tytułowe wyznanie Diamonda czy linię głębokiego basu, która w zasadzie nie brzmi, tylko po prostu JEST, uświadomimy sobie, dlaczego ten utwór łączy ludzi w pary lepiej niż Tinder. (Rafał Krause)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 30. Kate Bush – Running Up That Hill

30. Kate Bush – Running Up That Hill

Kate Bush zawsze zręcznie się poruszała w rejonach, gdzie cielesność spotyka się i krzyżuje z ezoteryką. Z braku lepszego określenia można jej postać określić jako „magiczną”. Bush zawiera w sobie obie strony „magicznego” medalu – jednocześnie jest dobrą wróżką i bajkową czarodziejką, a zarazem wiedźmą i czarownicą, parającą się czarną magią. Jeśli do kogoś nie przemawia ta metafora, mam jeszcze w zanadrzu stary jak świat podział na duszę i ciało. W „Running Up That Hill” Bush pragnie zjednoczenia przez złączenie yin i yang. Utwór to zarazem alchemiczna pertraktacja ze Stwórcą jako jedyną siłą, która może przezwyciężyć różnice między płciami, a zarazem pochwała cielesności, która jest jedyną możliwością realizacji pragnienia jedności. Warto zwrócić uwagę na obrazoburczość nagrania, ten utwór nie jest modlitwą, tylko próbą zawarcia paktu – dlatego wokalistce duchowo bliżej jest na przykład do Genesisa P-Orridge’a niż teologii chrześcijańskiej. „Running Up That Hill” jest również bardzo pionierską próbą nawiązania łączności z tym, co transcendentne poprzez technologię. Bush przelewa swoje metafizyczne dociekania na muzyczny język maszyn, być może mając nadzieję, że dzięki temu oderwie się od ludzkich ograniczeń, które zawsze zdają się przeszkadzać w osiągnięciu jedności z absolutem. (Krzysztof Krześnicki)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 29. Diana Ross – I’m Coming Out

29. Diana Ross – I’m Coming Out

Jakiś czas temu Agata Pyzik rozpoczęła w facebookowej grupie Rekomendacje Muzyczne dyskusję poświęconą utworom o kobietach, które tak po prostu dobrze się ze sobą czują. Czyli nie koncentrują się na zakupach i konsumpcji ani nie żyją „à propos mężczyzn”, jak wyraziła się Dorota Masłowska o bohaterkach swoich własnych piosenek. W pierwszej chwili może się wydawać, że w takiej kategorii nic nie przebije „Girls Just Want To Have Fun” Cyndi Lauper. I że w ogóle mamy do czynienia z niemałą zagwozdką, bo w muzyce wykonywanej przez kobiety temat relacji damsko-męskich jest ciągle maglowany na nowo. Jednak komentarzy zebrało się całkiem sporo, a ktoś odpowiedział linkiem właśnie do „I’m Coming Out” Diany Ross – obok „Upside Down” chyba jej najpopularniejszego singla, w którym przebojem rozlicza się z wytwórnią Motown (rozstała się z nią wkrótce po premierze płyty „Diana”).

„I’m Coming Out” to utwór napisany przez Bernarda Edwardsa i Nile’a Rodgersa z Chic, których zamiarem było zwrócić uwagę na popularność Diany Ross w środowisku osób LGBT. Tym samym tytuł piosenki nabiera mocy przyznania się do odmiennej orientacji seksualnej. „I’m Coming Out” można też jednak rozumieć bardziej ogólnie: jako wyjście z ukrycia, zmierzenie się ze światem, wyraz przekonania o własnej wartości. W tym sensie przebój Ross może być nie tylko hymnem środowiska LGBT, ale też feministek, wreszcie każdej osoby, która chce po prostu być sobą i się tego nie wstydzić. A to wszystko w energicznej oprawie z soulowymi wokalami, bujającym basem i końcową solówką na puzonie. Wprost nie mogę się tym kawałkiem nacieszyć. (Ania Szudek)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 28. Soft Cell – Tainted Love

28. Soft Cell – Tainted Love

Soft Cell na swojej słodko-drapieżnej płycie „Non-Stop Erotic Cabaret” poruszają się od agresywnego technoprokursorstwa („Sex Dwarf”) oraz radykalnej punkowej ekspresji (zakończenie „Frustration”) do szeroko przyswajalnych, patetycznych ballad takich jak „Say Hello Wave Goodbye”. Może się wydawać dziwne, że najważniejszą wizytówką jednego z najlepszych albumów, kto wie, czy tylko lat osiemdziesiątych, jest piosenka napisana przez kogoś innego niż imponujący wówczas piosenkopisarskim rozmachem duet Dave Ball & Marc Almond. Mówimy przecież o układzie dźwięków przygotowanym przez Eda Cobba dla Glorii Jones już w 1964 roku. Jednak to jedna z tych historii, w których coverujący przejmuje kompozycję. Soft Cell wzięli się za ten kawałek dość oszczędnie, cały utwór oparli na uzależniającym, prymitywnie synthowym podkładzie, dodając nieobecne w oryginale, ale wynikające z jego konwencji handclapy. Wyszedł pop z cennym elementem obskurności, niechlujności, agresywny, intensywny, doskonale zwieńczony wokalem Marca Almonda, który wydaje mi się w tym wszystkim decydujący. Nawiązując do tytułu krążka, można by rzec, że ten sposób śpiewania ma w sobie coś z kabaretu; emocjonalne wyznanie odrzuconej, ale i pewnej siebie dziewczyny Almond nasączył niepokojącą dwuznacznością, perwersyjnością, teatralnym dramatyzmem. Przewrotność jego interpretacji polega także na tym, że temat skażenia, splugawienia miłości został przedstawiony w iście uwodzicielski sposób. (Piotr Szwed)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 27. Madonna – Into The Groove

27. Madonna – Into The Groove

Właściwie to straszna strata dla albumu „Like A Virgin”, że nie znalazł się tam ten singiel. „Into The Groove” to szczyt Madonny, lepszy niż każdy utwór na tym skądinąd znakomitym i ogromnie istotnym dla muzyki pop krążku. Właściwie artystka w tym okresie cierpiała na nadmiar dobrze napisanych piosenek, bo i debiut i wspomniany wcześniej sofomor pękały w szwach od sprawnych songwritersko hitów. I tak oto przez klęskę urodzaju „Into The Groove” trafiło tylko na napisy końcowe filmu „Rozpaczliwie poszukując Suzan”, w którym Ciccone zagrała, i który miał ją nieco jeszcze podpromować. Prawda jest natomiast taka, że nic tak dobrze nie promowało Madonny w latach osiemdziesiątych jak ten właśnie utwór.

Stephen Bry, współautor niemal połowy „Like A Virgin”, i piosenkarka zadbali o to, by singiel zachował nieco z obłędnego mechanicznego electro „Everybody”, ale dołożyli też funkującą sekcję i charakterystyczny kręcący się refren z krótkim, aczkolwiek treściwym, akcentem klawiszy, będącym wisienką na torcie. Wszystko razem daje idealne połączenie klubowości debiutu z synthpopową dziewczęcością, na jakiej Madonna zrobiła oszałamiającą karierę. Jakby ktoś zapytał o to, na czym polega fenomen piosenkarki, dlaczego to ona jest królową popu, to właśnie te niecałe cztery minuty mówią wszystko. Królowa jest tylko jedna. (Michał Weicher)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 26. Cyndi Lauper - Girls Just Want To Have Fun

26. Cyndi Lauper - Girls Just Want To Have Fun

Przewrotny hymn wszystkich feministek. Ta przewrotność wynika z wielu kwestii. Przede wszystkim z tego, iż na przekór powadze dyskusji o prawach kobiet i równouprawnieniu (właściwie niezależnie od czasów), utwór Cyndi Lauper to średnio poważny kawałek. Przesiąknięty jest luzem, atmosferą zabawy i rozkosznym kiczem. Teledysk do „Girls Just Want To Have Fun” wygląda jak skrzyżowanie jakiegoś obyczajowego serialu z lat 80. i reklamy Benettona. Ponadto – umówmy się – pod koniec lat 70., gdy niejaki Robert Hazard napisał ten numer, a około cztery lata później Cyndi Lauper go wypromowała na międzynarodowy hit (choć pytanie, kto tu kogo właściwie wylansował – wokalistka piosenkę, czy piosenka wokalistkę – pozostaje otwarte), nikt nie robił tego z myślą w głowie, że oto tworzy się feministyczny hymn. To, że ten utwór takim się stał, to splot wielu okoliczności. Kobiety zaczęły mocno liczyć się w popkulturze i rozpychać łokciami w show biznesie, świadomie łącząc popową estetykę z bardziej zaangażowanym przekazem poświęconym kobiecości właśnie, nawet jeśli nie zawsze wyrażano go wprost. W tym samym roku, w którym Lauper „wyskoczyła” z „Girls Just Want To Have Fun”, zadebiutowała Madonna. Za chwilę pierwszą płytę miała wydać Whitney Houston. W mainstreamie do głosu dochodziły różne, w tym seksualne, mniejszości, wprowadzając do publicznej debaty ważkie dla siebie problemy. Cyndi Lauper zawsze miała też w sobie taką naturalność, gdy wcielała się w rolę buntowniczki lub rzeczniczki osób wykluczonych. Nigdy nie wyglądała jak dostojna, popowa diwa. Nigdy nie udawała kogoś, kim nie była. Idealnie łączyła iście punkową ekspresję z autentyczną spontanicznością i kobiecą wrażliwością. Nawet jeśli była to tylko jakaś poza lub kreacja, w której Lauper się po prostu zręcznie odnalazła, wypełniając „lukę na rynku”, odtwarzała ją naprawdę koncertowo. (Kasia Wolanin)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 25. Fleetwood Mac – Everywhere

25. Fleetwood Mac – Everywhere

„Seven Wonders”, „Little Lies” i „Everywhere” właśnie – to single z płyty „Tango in the Night” i zarazem jedne z największych hitów w całej, bogatej dyskografii brytyjsko-amerykańskiej formacji. Zaskakująco jest choćby to, że to właśnie ta ostatnia piosenka – dziewczęco subtelna i pogodna – odniosła, obok „Dreams” i „Albatross”, w wymiernych liczbach jeden z największych sukcesów w singlowej historii Fleetwood Mac. „Everywhere” ze swoim baśniowym aranżem, zbudowanym wokół rytmicznej linii melodycznej, rozkosznych ozdobników i oczywiście spokojnego, swojskiego wokalu Christine McVie, trafiło na bardzo podatny grunt. Singiel (jak i „Tango in the Night”) ukazał się po świetnych albumach „Hounds of Love” Kate Bush i „Treasure” Cocteau Twins, które wprowadziły do muzyki pop barokowo-magiczną estetykę i fantazyjną atmosferę. „Everywhere” to właściwie jedyny taki moment w dyskografii zespołu, gdy tak oczywiście opuścili swoją aksamitną, pop-rockową strefę komfortu, jednocześnie nie tracąc nic z tego, co ich wyróżniało – kompozycyjnej finezji, szlachetnego storytellingu i ujmującej naturalności brzmienia. (Kasia Wolanin)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 24. Outkast – Hey Ya!

24. Outkast – Hey Ya!

Funkysadness – to prawdopodobnie najkrótsza i najbardziej trafna definicja tego kawałka. Zarażająca od pierwszych sekund chwytliwość i taneczność największego hitu OutKast jest poniekąd jego przekleństwem – mało komu chce się skupiać w tym przypadku na czymś jeszcze, zauważając np. depresyjne drugie dno piosenki. A tu mamy przecież jeszcze nie tylko zgrabne przełamanie standardowego metrum, niespotykaną wcześniej na taką skalę funkową popowość tej rapowej ekipy (z gitarą zgrabnie udającą niektóre zagrywki Johnny’ego Marra), ale przede wszystkim świetny tekst o kondycji relacji damsko-męskich na początku XXI wieku. Hicior tak wielki, że zajechany przez wszystkie stacje radiowe już w chwili premiery. Nie zmienia to faktu, że „Hey Ya!” jest dla mnie najlepszym popowym kawałkiem pierwszej dekady dwudziestego pierwszego wieku: mówię to z pełnią świadomością i bez cienia wątpliwości. (Marcin Małecki)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 23. Prince – The Most Beautiful Girl In The World

23. Prince – The Most Beautiful Girl In The World

O ile w uogólnieniu lata osiemdziesiąte w dyskografii Prince’a były wymyślaniem soulu, disco, funku i popu od nowa, o tyle lata dziewięćdziesiąte to już doszlifowywanie odkrytych konwencji lub coraz głębsze zakopywanie się w swoje hermetyczne pomysły. „The Most Beautiful Girl In The World” wydaje się utworem wyjętym prosto z laboratorium: oto GMO muzyki popularnej, stylistyczna krzyżówka „The Beautiful Ones”, „Diamonds And Pearls” i wszystkiego, co wiemy o mainstreamie. To piosenka tak szlachetna i ugładzona, jakby miała się wpisać w jakiś wyimaginowany uniwersalny gust, a jednak udowadniająca, że uśrednienie nie musi oznaczać utraty jakości; wręcz przeciwnie – singiel ten należałoby umieścić w podręczniku piosenkopisarstwa. Prince niczym profesor wykłada tutaj kolejne składowe swojego hitu: połyskującą melodię, przemyślane pauzy i w końcu wprowadzającą nieco ekstrawagancji melorecytację i falsetowe piski. To sztuka, aby coś tak oczywistego, wyrachowanego i bezwstydnie bezpośredniego zamienić w uduchowiony hołd dla piękna i prostoty. (Marta Słomka)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 22. Marvin Gaye - What's Going On

22. Marvin Gaye - What's Going On

Przed państwem Marvin Gaye – najbardziej kompletna istota ludzka, jaka kiedykolwiek spacerowała po ulicach Detroit. Książę Motownu, wielki w swych blaskach i cieniach. Wielbiciel szybkich samochodów, zielonych roślin i zmysłowych kobiet, oszust podatkowy, głos pokolenia. Człowiek, który potrafił uczynić seksownym wszystko, czego się tknął, nawet hymn Stanów Zjednoczonych. Ale też człowiek, który w pewnym momencie swojej kariery, za sprawą pęknięcia, postanowił swą muzyką pomóc ogółowi ludzkiemu – jakkolwiek to brzmi.

No właśnie, nie byłoby „What’s Going On” bez dramatu Tammi Terrell. Konteksty wojny w Wietnamie i socjoekonomicznego kryzysu swoją drogą – ale to właśnie choroba i śmierć partnerki scenicznej Gaye’a wtrąciły naszego bohatera w ten mroczny, ponoć trzyletni okres życia, z którego wyłonił się jako odmieniony, niezależnie myślący artysta, piszący piosenki o czymś więcej, niż miłość.

Z perspektywy włodarzy Motownu zaangażowany społecznie utwór „What’s Going On” wydawał się więc wyborem wyjątkowo ryzykownym – potencjalną klapą. Pamiętajmy, że Berry Gordy usilnie próbował trzymać w ryzach IMAŻ swojej wytwórni i skanował terytorium wyłącznie w poszukiwaniu sprawdzonych przepisów na hit. To częściowo tłumaczy kłody rzucane pod Marvinowe nogi przez magnata, próby przemówienia do rozsądku, „Marvin, nie bądź śmieszny, trochę się, hehe, ZAGALOPOWAŁEŚ, wysmarujmy lepiej kolejną słodką billboardową jedyneczkę, Marvin no weź”. Najwyraźniej winylowy krezus nie zdawał sobie jasno sprawy, że rozmawia z innym człowiekiem – że sznureczki od kukiełki lekko się naderwały, a drewniana rączka nie zmierza już w założonym kierunku. To oczywiście tylko smaczna hiperbola, w każdym razie obaj panowie wyszli z tego małego konfliktu zwycięsko, skoro „What’s Going On” okazała się najświetniejszą płytą w historii Motownu.

Sama piosenka, nasz numer 22, jest tak nieskazitelnie zaaranżowana i wyegzekwowana, że zdaje się dosłownie płynąć przez eter, zamiast spacerować po padole akordów, głównie za sprawą niezwykle subtelnych liźnięć gitary w tle i bezbłędnej melodii basu Jamesa Jamersona. Gdy wydaje się, że taka miękka poducha dźwięków poprowadzi kawałek do szczęśliwego finału, pojawiają się smyczki, coraz rzewniejsze, przykrywają gitarę, otulają bas i congosy, wzmacniają akcenty dęte i na wysokości refrenu nie odczuwamy już okraszonej chmurką smutku pogody ducha, lecz autentyczne wzruszenie, zwłaszcza wtedy, gdy Gaye przechodzi od klimaksowej mocy refrenu w nieziemską wokalizę w mostku. Głównie w muzyce, nie w tekście, upatrywałbym siły „What’s Going On” – mam wrażenie, że cały lament nad pokoleniem złamanym przez konflikt w Wietnamie został tu oddany w skali 1:1. (Michał Pudło)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 21. ABC – The Look Of Love

21. ABC – The Look Of Love

Kuba Ambrożewski napisał kiedyś, że „Martin Fry to brakujące ogniwo miedzy Bryanem Ferrym i Jarvisem Cockerem”, sam interesujący nas dziś utwór można by – kontynuując zabawę darwinowską metaforyką – nazwać spektakularnym zwieńczeniem procesu ewolucji popowego singla. Na ten arcydzielny kawałek złożyły się bowiem usiłowania bardzo wielu postaci, nurtów i konwencji. Korzenie rozbudowanego drzewa genealogicznego „The Look Of Love” sięgają klasycznego orkiestrowego popu, którego podwaliny kładli Righteous Brothers, funkowej rewolucji wczesnych lat siedemdziesiątych, czego tam zresztą nie da się usłyszeć: glamowa teatralność, bondowski uwodzicielski patos, rozmach epickiego disco, dance-rockowa wyrazistość... Wszystko to oczywiście wpisywało się w tak charakterystyczny dla new popu eklektyzm, który stał się źródłem Drugiej Brytyjskiej Inwazji, ale prawdziwa inwazja „The Look Of Love” tak naprawdę nigdy się nie skończy. To muzyka stworzona, by podbijać. (Piotr Szwed)

Posłuchaj >>

Screenagers.pl (10 grudnia 2016)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: Sajmon
[21 grudnia 2016]
Mi się kojarzy taki całonocny program na bodaj Polsacie z rozmowami sms, gdzie każdy mógł poprosić sówj ulubiony zespół... całkiem fajne rzeczy tam leciały, alternatywa, hc punki, itd itp. było to koło 2002 chyba.
Gość: Marcin Kydryński
[19 grudnia 2016]
Dziobas - zgadza się. Było źle, choć nie tragicznie. Np. w TV na jedynce przez jakiś czas leciał taki program muzyczny, w którym puszczali teledyski totalnej alternatywy. Prowadził go m.in. taki chudy, rudy koleś, trochę podobny do Lux Interioria. Tam pierwszy raz zobaczyłem Sunny Day Real Estate (Seven). Ktoś kojarzy ten program, bo od dawna bardzo mnie to nurtuje.. ?
Gość: Dziobas
[19 grudnia 2016]
Istotnie RMF w latach dziewięćdziesiątych, było wyśmienite. Roszak, Słoń, Metz robili gigantyczna robotę i to było najlepsze radio w okresie. A z pewnością był duży ból głowy z wyborem audycji w radio i tv. Ale wracając do zestawienia screenagers, świetnie zrobione i bardzo roztrzelone czasowo. Dobra robota. Pozdrawiam
Gość: Marcin Kydryński
[13 grudnia 2016]
Kuba, w jakich czasach dorastałeś? Bo jeśli w epoce rozwiniętego internetu, to faktycznie zanurzenie się w tzw. alternatywie to żadna sztuka. Wystarczy odwiedzać parę stron. Ale Tomi ma rację: przedtem (późne lata 90/ wczesne 00) było znacznie trudniej; była tylko zachodnia prasa muzyczna, Viva2, nocne MTV. A wykonawcy, których wymienił, wtedy jeszcze byli alternatywni i nie kojarzyła ich (choćby z nazwy) co druga młoda osoba. "Kultura muzyczna", którą krzewi Trójka, jest na pewno lepsza niż wszystko inne, co można usłyszeć w polskim radiu. Ja zresztą pamiętam czasy, kiedy RMF było stacją, gdzie leciała świetna muzyka (britpop, etc.), np. w audycji Piotra Metza. Ale to prehistoria, drogie dzieci Pitchforka...
Gość: kuba
[13 grudnia 2016]
@Tomi
jeśli dla kogoś "alternatywny świat" to zespoły takie jak Placebo, Radiohead i ABC, to może i dla niego rzeczywiście "taka jest prawda".
a inna prawda jest taka, że w Trójce wartościowych i rozwijających słuchacza audycji jest naprawdę niewiele (3? 4?). za to większość to nuda, kicz, wtórność i mnóóóóóstwo pretensji do osłuchania, znawstwa i świetnego gustu prowadzących (bo nie autorów).
Gość: Tomi
[13 grudnia 2016]
ok, ja nie mówię o samej Trójce, a jedynie o jej sztandarowej audycji - Liście Przebojów.
Zresztą gdyby nie Trójka - to ja i wielu moich znajomych, nigdy nie zainteresowalibyśmy się wieloma zespołami na początku XXI wieku. Nie było wtedy dostępu do internetu i tylko tam można było usłyszeć Placebo, Radiohead, ABC, New Order, Joy Division, Bjork czy PJ Harvey. Trójka otworzyła na okno na alternatywny świat i taka jest prawda.
Gość: lel
[13 grudnia 2016]
Pamiętam czasy kiedy nie było jeszcze określeń typu "niezal" i już wtedy trójka nie była radiem, którego słuchanie mogłoby nobilitować jakoś szczególnie w towarzystwie. Nikomu ono nie przeszkadzało, raczej rozmawiało się o muzyce i konkretnych płytach i zespołach. Jeśli udało posłuchać się Bauhaus czy Joy Division w trójce to ok. ale fanów samego radia jakoś nie pamiętam, zresztą taka figura "fan radia" jest mocno śmieszna.
Gość: szwed
[12 grudnia 2016]
Mnie Trójka obchodzi:), tylko nie pasowała do koncepcji notki. W ogóle drażni mnie bardzo ta moda na niezalową, blogową szyderę z tego radia - ono ma swoje śmieszności, ograniczenia, przedstawia mocno archaiczne widzenie muzyki często, ale jako słuchacz sporo płyt dzięki tej stacji kiedyś odkryłem.
Gość: dakapo
[12 grudnia 2016]
Trójka przestała obchodzić Screenagers
Gość: Tomi
[11 grudnia 2016]
nie wspomnieliście o Liście Przebojów Trójki przy "The Look of Love", a to przecież najważniejszy dżingiel tej audycji. <smuteczek>

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także