Polskie Piosenki Wszech Czasów
25–21
25. Ewa Bem – Wyszłam za mąż, zaraz wracam
[muz: W. Karolak; sł: M. Czubaszek; 1980]Pierwsza Dama Polskiego Jazzu odebrała solidną szkołę, śpiewając w orkiestrach i big bandach, ale w przerwach między występami dla kinkietowego towarzystwa jazzowych melomanów i bywalców staroszkolnych dancingów, jeszcze w czasach istnienia Bemibemu, tłukła popowe piosenki dla aktualnej szerokiej publiczności. Ikony, takie jak Figiel, Karolak czy Ptaszyn pisały dla niej spore opolskie hity, które – może dzięki jej aktywnej współpracy z dowódcami wielkich orkiestr – miała zawsze okazję wykonywać przy przebogatym akompaniamencie. Nadaje to jej przebojom sprzed drugiej połowy lat osiemdziesiątych swoistego bacharachowskiego sznytu: to szereg zwiewnych, acz niezwykle wyszukanych kompozycji o jazzowej proweniencji, zaaranżowanych niezwykle obficie, lecz bez popadania w patos. Możliwości wynikające z nieograniczonego dostępu do takiego instrumentarium i stojących za nim zasobów ludzkich owocowały w tym przypadku przede wszystkim chirurgiczną precyzją orkiestracji. Dołóżmy do tego teksty pisane przez całą ówczesną śmietankę (żeby wymienić chociażby Przyborę, Osiecką, Młynarskiego i Czubaszek) i oto znajdujemy w repertuarze Ewy Bem mnóstwo dopieszczonych pod każdym względem piosenek całkowitych. W dodatku pamiętanych latami przez pokolenia Polaków, w czym duża zasługa wspomnianych poetów. Trudno bowiem zliczyć wszystkie te chwytliwe bon moty, które poznaliśmy za pośrednictwem piosenkarki.
Tekst Marii Czubaszek do „Wyszłam za mąż, zaraz wracam” składa się niemal wyłącznie z takich błyskotliwych linijek. Jest to przy okazji najpełniejsza jednostkowa realizacja wyżej przywoływanego nurtu w karierze Bem. Subtelna aura oraz pewna, analogiczna z lirykami, niefrasobliwość tego numeru (ktoś tam sobie nawet pogwizduje na początku) nie giną ani przez chwilę. Smyki płyną, dęte punktują co trzeba, a fortepian nadaje wszystkiemu brazylijski szkielet (swoją drogą: jak bardzo standardowa była w tym kraju bossa nova!). Sama interpretacja Bem wprost nie ma sobie równych. To prawdopodobnie najbardziej charakterystyczny głos w historii polskiej muzyki. Tu, odprężona jak nigdy, beztrosko uwodzi swoim firmowym łamaniem frazy. Kruchość głosu jako walor? Da się. Z pomocą całej instrumentalnej struktury utworu wprowadza atmosferę tak błogą, że na końcu mamy tylko ochotę przyłączyć się do jej bezczelnego rechotu. Na przekór zastrzeżeniom pana młodego. (Jędrzej Szymanowski)
Podobało się? Posłuchaj również:
Zbigniew Wodecki – Wieczór już
Irena Santor – Dlaczego ona, a nie ja
24. Marek Grechuta & Anawa – Świecie nasz
[muz: J. K. Pawluśkiewicz; sł: M. Grechuta; 1971]Czas nas uczy nie tylko pogody, ale i szacunku, co wyraźnie widać na przykładzie piosenek niegdyś pogardzanych, a dziś w pełni zrehabilitowanych – wszystkich tych „Video-dotyków”, „Szałów sezonowych mód” czy „Maxi singli”. Tak, one zasłużyły sobie na szacunek w takim samym stopniu, w jakim inne zasłużyły, by w końcu spuścić z nich powietrze. Weźmy choćby „Świecie nasz” – muzyczny odpowiednik „Przesłania pana Cogito”, utwór tak nieznośnie wzniosły, że w zasadzie nie wiadomo, czy ktoś czasem nie robi sobie z nas jaj. „Świecie nasz” – obowiązkowy element każdej szkolnej gali, na której chór nieopierzonych licealistek śpiewa, że chcę być z Tobą w zmowie (choć w zasadzie to nie z Tobą, ale ze Światem, co rozczarowało niejednego mylnie rozpoznanego adresata intymnej frazy), a wzruszone polonistki pochlipują cicho w pierwszym rzędzie, bo och, ależ to piękne i ach, ależ szlachetne.
Nie ma co nadymać tego balona zachwytów, który i tak już urósł przesadnie wokół posągowej kompozycji Pawluśkiewicza i wiersza Grechuty, ale też nie ma sensu ich wartości deprecjonować. Spróbujmy przywrócić sprawie właściwe proporcje. Przede wszystkim trzeba sobie powiedzieć, że ów duet odpowiedzialny za artystyczny sznyt płyty „Korowód”, z której „Świecie nasz” pochodzi, balansował jednak na krawędzi dobrego smaku. Muzycznie ich wspólna twórczość była i nowatorska (bo sięgała – nawet jeśli nieco naiwnie – do muzki poważnej, i to wcale nie spod znaku tzw. light music), i melodyjna, ale jednocześnie pełna poetyckiej pretensji. Tu znowu trzeba włos rozdzielić na dwoje, bo przecież ta pretensja jest jakoś tam usprawiedliwiona kontekstem, ambicją i talentem, ale też nietrudno wyobrazić sobie, że „Korowód” zamiast w delikatne dłonie Grechuty, wpada w szeroko rozpostarte ramiona Edyty Geppert. „Och życie, kocham cię nad życie”, „Jaka róża, taki cierń”, „Świecie nasz”. Brzmi wiarygodnie? Brzmi.
Jeśli więc mamy do czynienia z utworem wybitnym – a uważam, i to bez zbędnej ekscytacji, że mamy – to nie dlatego, że, jak chciałyby te pochlipujące polonistki, Grechuta i Pawluśkiewicz niczym krakowscy, piwniczno-barani Dedal i Ikar wzbijają się ku Słońcu i spadają z nieba w jakże pięknej katastrofie, ale dlatego, że twardo stąpają po Ziemi. W hymnicznej i humanistycznej do obrzydzenia PIEŚNI nie chodzi więc o to, czego użyto, ale z czego zrezygnowano. I tak: zrezygnowano z przysłowiowej rosyjskiej opery, którą do angielskojęzycznej wersji „Bema pamięci...” zaangażował Niemen; zrezygnowano z cytatów z Mussorgskiego czy Bacha, które znalazły się w „Krywaniu, Krywaniu” Skaldów; zrezygnowano z pełnej przejęcia ekspresji a la Anna Szałapak i z innych podobnych rozwiązań. A przecież na wszystko to mogli sobie liderzy Anawy pozwolić i wszystko to znalazłoby w „Świecie nasz” swoje logiczne i naturalne miejsce.
Co zatem pozostało? Seriozny, ale jednocześnie nienachalny, folkowy aranż i grupowy finał, którem jednak bliżej do określenia „komunalny” niż „chóralny”. Kiedy surowe głosy wykrzykują: Daj nam krzyku, śpiewu tłumu, ma to o wiele głębsze znaczenie, niż gdyby w tekturowym rydwanie na scenę tejże piosenki wjechała Małgorzata Walewska z rozwianym włosem i wokalizą na ustach. (Najgorsze, że próbuję to sobie wyobrazić *i mogę*!) Zamiast więc dopatrywać się w kompozycji Pawluśkiewicza nachalnej transcendencji, radzę pochylić się nad „najmniejszym” z jej dwuwersów: W Twoich oczach dwa ogniki / Już zwiastują, znaczą cel – jeśli gdzieś tutaj, to właśnie w nich kryje się Człowiek. I z czasem dla tych słów uczę się coraz większego szacunku. (Paweł Sajewicz)
Podobało się? Posłuchaj również:
Czesław Niemen – Bema pamięci żałobny – rapsod
Edyta Geppert – Och życie, kocham cię nad życie
Małgorzata Walewska i Michał Bajor – Dove Vai
23. Papa Dance – Ocean wspomnień
[muz: A. Patoh; sł: P. Sałata; 1986]O recepcji dokonań Papa Dance, mówiąc delikatnie, nieadekwatnej do jakości ich nagrań pisał już Kuba Ambrożewski i zamiast się powtarzać, wolę po prostu odesłać w odpowiednie miejsce. Wracam do tematu tylko dlatego, że obiegowa reputacja Papa Dance przypomina mi trochę casus innych pięknych chłopców, których pamięta się głównie za przysłowiową stylówkę – Duran Duran. W sumie zaryzykowałbym stwierdzenie, że lepszym zespołem z tej pary byli Papa Dance, co nie zmienia jednak faktu, że w dyskografii DD znajdzie się dobrych kilka klejnocików (głównie) ejtisowego popu. A wśród nich cudowne „Save A Prayer”, które spokojnie mogłoby stanowić (i kto wie, może stanowiło?) pierwowzór dla „Oceanu wspomnień”. Oba te numery jadą na prześlicznym klawiszowym leitmotivie, mają dość posępną wymowę i oprawę, powiedzmy, marynistyczną. W przypadku DD za sprawą typowego dla nich, egzotycznego klipu, a u PD w związku z tytułową metaforyką. Tutaj zresztą dochodzimy do sedna, bo o ile Le Bon z kolegami budował swój wizerunek i poetykę kolejnych piosenek, korzystając z nieograniczonego budżetu wytwórni-molocha, która fundowała im przy każdej okazji urlopy w najbardziej fotogenicznych lokacjach, jakie się dało znaleźć, o tyle Papa Dance mieli do dyspozycji wyłącznie Peweks i wyobraźnię. I oczywiście ciekawsze od egzystencjalno-erotycznych rozkmin Le Bona, pałętającego się w drogim garniturze po ulicach Rio, wydają się z perspektywy czasu małe smutki Pawła Stasiaka, który gdzieś nad oblodzonym Bałtykiem rekonstruuje bez powodzenia własną tożsamość ze strzępków wspomnień. W starciu tych dwóch prześlicznych balladek wygrywa więc polski chillwave, a w ogóle – rozciągając wnioski na całe spektrum naszych ulubionych rodzimych piosenek – wypada się cieszyć, że z wiadomych względów gros krajowych muzyków miało fatalne warunki do pracy, bo pewnie w bardziej sprzyjających okolicznościach ich kreatywność nigdy nie sięgnęłaby takiego poziomu. O czym mieliśmy zresztą okazję przekonać się wraz z nadejściem transformacji ustrojowej. (Łukasz Błaszczyk)
Podobało się? Posłuchaj również:
Kombi – Błękitny pejzaż
Urszula – Wielki odlot
22. Reni Jusis – Dla ciebie wyjdę z siebie
[muz i sł: R. Jusis; 2001]Nie trzeba było długo czekać na rodzimą odpowiedź na „Fever” Kylie Mingoue. Jeszcze w tym samym roku ukazała się trzecia w dorobku Renaty Jusis płyta i od razu pokazała, kto góruje w Polsce w awanturach. Wiele utworów z „Elektreniki” mogłoby spokojnie promować nas wśród reszty świata – wraz z wódką, której wynalezienie do dziś uzurpują sobie Rosjanie, a najlepiej w parze z nią.
W ciągu dwóch ostatnich dekad niewiele było w Polsce utworów, które mogłyby się z równać z „Dla ciebie wyjdę z siebie” pod względem bogactwa aranżacji i złożoności kompozycji przy jednoczesnym mistrzostwie tanecznych walorów electropopowych. Nie ma też w dyskografii samej Reni Jusis bardziej charakterystycznego i reprezentatywnego dla jej twórczości numeru, który stanowiłby doskonałe, trzyminutowe promo i the best of.
Zadziwiające, z jaką łatwością Reni łączyła najbardziej nowoczesną muzykę taneczną z minimalistycznymi, błyskotliwymi tekstami przypominającymi klasykę polskiej piosenki. Już samo Dla ciebie wyjdę z siebie / I stanę obok wydaje się zabawną kontynuacją tekstów Marii Czubaszek i jej zwodniczych zabaw z odbiorcą, gdy dosłownie w kilku prościutkich słowach potrafiła zmienić ich znaczenie o 180 stopni.
Spełnię każde twe życzenie / Nawet kolor włosów zmienię / Choć nie ukrywam, że ten bardzo lubię / Przecież nic nie mówię!. Ten fragment jest tak bezpretensjonalny i uroczy, że nie mogę przestać wyobrażać go sobie śpiewanego przez Ewę Bem czy nawet Alibabki. Za każdym razem daję się tym słowom uwieść ponownie. (Mateusz Błaszczyk)
Podobało się? Posłuchaj również:
Reni Jusis – Ostatni raz (nim zniknę)
Reni Jusis – Nic o mnie nie wiecie
21. Breakout – Gdybyś kochał, hej
[muz: T. Nalepa; sł: F. Walicki; 1968]Potężny groove uzyskany przez współbrzmienie gitary basowej i elektrycznej, wzmocniony jeszcze niesamowitą grą perkusisty Józefa Hajdasza (który pierwotnie ledwie załapał się do zespołu), to zapewne owoc fascynacji amerykańskimi zespołami, na których koncerty Breakouci chodzili w Holandii. Dziś taka aranżacja ewidentnie kojarzy się z Led Zeppelin, ale wówczas ci mieli dopiero wydać debiut i zawitać do Beneluksu parę miesięcy później. Zresztą Breakout otrzymał propozycję otwierania Zeppelinowych koncertów podczas ich tournee, co nie doszło do skutku ze względu na zobowiązania Włodzimierza Nahornego, który w tym czasie miał już zaklepany występ na Jazz Jamboree. Nalepa stwierdził solidarnie, że grać mogą tylko w pełnym składzie. Ten nowoczesny sound niczym z „Hey Joe” Hendriksa marzył się już liderowi Breakoutu wcześniej, jednak z powodów czysto technicznych był dla niego nieosiągalny. Wielu polskich muzyków grało wtedy na gitarach, które własnoręcznie przerabiali z innych instrumentów lub samodzielnie strugali od początku w drewnie. Do czasu występów w Holandii zespołu nie stać było na profesjonalny sprzęt – dopiero pieniądze zarobione w Beneluksie umożliwiły jego zakup. Teraz Breakout mógł nagrywać muzykę przyszłości.
„Gdybyś kochał, hej” było na tyle nowatorskim utworem, że cenzura nie mogła początkowo zarzucić twórcom fascynacji amerykańską, dywersyjną muzyką zdemoralizowanej młodzieży. Tak przecież nikt wtedy w Polsce nie grał, takie dźwięki nie kojarzyły się władzy z Zachodem. Kluczowe okazały się tu doświadczenie i spryt animatora jazzu i rock’n’rolla, Franciszka Walickiego – dziennikarza, który był inicjatorem przekształcenia Blackoutu w Breakout. Walicki dobrze pamiętał krótką historię błyskawicznego sukcesu i niemal równie nagłego upadku swojej pierwszej kapeli. Z pionierami polskiego rock’n’rolla, Rhythm And Blues, władza rozliczyła się bardzo szybko, zabraniając im grać w większych salach, po kilku koncertowych demolkach towarzyszących maksymalnie żywiołowym reakcjom na zespół. Tym samym doprowadzono grupę do bankructwa (praktyka ta miała być przez następne lata wielokrotnie stosowana wobec niewygodnych wykonawców) i zespół zlikwidowano. Część muzyków kontynuowała karierę w kolejnych zespołach Walickiego (Czerwono-Czarni, Niebiesko-Czarni). Termin rock’n’roll na wszelki wypadek zastąpił też nazwą własnego pomysłu. Nowe określenie, „big bit”, przyjęło się zadziwiająco szybko.
Wobec obaw związanych z reakcją władz na „Gdybyś kochał, hej” singiel maksymalnie wystylizowano na rodzimy folk. W teledysku Mira Kubasińska z warkoczykami uroczo układała garnki na płocie, budząc skojarzenia z Kargulem i Pawlakiem, a cały zespół pojawiał się wyłącznie na wsi: w stajni, na sianie, na polu. No i jednak tekst Walickiego, z nieprzypadkowym „hej” w tytule i wyraźnymi odniesieniami do ludowego czy rolniczego rytmu życia, skutecznie zakamuflował i znaturalizował wpływy Zachodu. Cenzura dała się oszukać, a utwór Breakoutu nie tylko stał się hitem – rozpoczął zupełnie nową erę w polskiej muzyce: już nie rock’n’rollowej, lecz rockowej.
Walicki miał początkowo silny wpływ na Nalepę, który przecież był dyktatorem jeszcze za czasów Blackoutu, a wraz z upływem lat na coraz więcej sobie pozwalał – konflikty często rozwiązywał usuwaniem z zespołu skłóconych z nim osób. Twórca big bitu stał się także tekściarzem grupy, a ze względu na bogatszą od Nalepy wiedzę muzyczną, nieraz udawało mu się stopniowo wprowadzać zmiany w ostatecznym brzmieniu jego utworów. Być może częściowo dlatego „Gdybyś kochał, hej” znamy właśnie w takiej formie, a lider Breakoutu po latach nie wymieniał go wśród swoich najlepszych kompozycji.
Możliwe też, że wciąż czuł niechęć do charakterystycznego dla bigbitowych zespołów powiewu pseudoludowości – w końcu o polskim folklorze Nalepa mówił, że to „największy syf w Europie”. Zresztą Franciszek Walicki wyleciał ze składu już w 1970 roku, bo nie zgodził się na obecność Józefa Skrzeka w zespole, a Tadeusz Nalepa, który dotychczas pilnie słuchał lekcji swojego „mistrza”, wkrótce bardziej świadomie i samodzielnie wybrał nowy muzyczny kierunek. Nalepa odebrał w Holandii wykształcenie muzyczne, poznał gwiazdy światowego rocka i Walicki nie był mu do niczego potrzebny. Podczas gdy Polska rozkochiwała się w „naszym Led Zeppelin”, Breakout już zmieniał kurs o dziewięćdziesiąt stopni. Nadchodziła era bluesa. (Mateusz Błaszczyk)
Podobało się? Posłuchaj również:
Breakout – Poszłabym za tobą
Breakout – Co się stało kwiatom
Komentarze
[1 czerwca 2012]
[1 czerwca 2012]
[1 czerwca 2012]
[1 czerwca 2012]
[31 maja 2012]
De Su - Zycie Cudem Jest
[31 maja 2012]
[31 maja 2012]
[31 maja 2012]
[31 maja 2012]
[31 maja 2012]
[31 maja 2012]
[31 maja 2012]
[31 maja 2012]
[31 maja 2012]
[31 maja 2012]
[31 maja 2012]
[31 maja 2012]
[31 maja 2012]
[31 maja 2012]
[31 maja 2012]
[31 maja 2012]
[31 maja 2012]
[31 maja 2012]
[31 maja 2012]
[31 maja 2012]