Najlepsze single roku 2009

Miejsca 1 – 10

Obrazek pozycja 10. Jack Penate – Tonight’s Today

10. Jack Penate – Tonight’s Today

Potencjalnie najweselsza, najbardziej roztańczona i optymistyczna piosenka o kacu, jaka kiedykolwiek powstała. Mniej więcej od 1963 roku trudno powiedzieć coś jeszcze w kwestii nocy po ciężko przepracowanym dniu, poranek po ciężko przepracowanej nocy wydaje się ciekawszym tematem. Miś z Londynu sprzedaje ten bolesny i ciężki temat z lekkością wakacyjnego hymnu, bezpretensjonalnym wdziękiem i autoironicznym, angielskim humorem: I shuffle into the sunlight / A zombie roaming on the day / She looks at me and says: "What a sight..." Ta yacht-popowa perełka to przebój jakby z innej epoki: organiczny, mimowolnie kołyszący groove, przenoszący na jeden z bardzo ciepłych archipelagów, zrezygnowane zawodzenie Penatego zrównoważone być może najbardziej zaraźliwym zaśpiewem od czasu „Life Is Life”... Coś jakby Talking Heads napisali kawałek przy współpracy z zespołem Kaoma i wystąpili z nim na Fiji. Miło się słucha, gdy minus osiem za oknem i stos zużytych chusteczek higienicznych na stołku obok. (ka)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 9. Yeasayer – Ambling Alp

9. Yeasayer – Ambling Alp

Mimo że od premiery „Ambling Alp” minęły już prawie dwa miesiące, do dziś nie jestem w stanie wyjaśnić, jak to możliwe, że nie umiem nawet na moment zapomnieć o tej piosence. Może chodzi o jej uniwersalny charakter? Doświadczenie podpowiada, że równie dobrze sprawdza się jako podkład do sylwestrowych hulaszczych tańców, jak i lifesaver w dzień, gdy zima zaskoczy drogowców, a perspektywa wyjścia z domu przeraziłaby nawet największych optymistów. Tylko jak to wszystko ma się do faktu, że w dwóch momentach totalnie zapominam, jak się nazywam? Pierwszy z nich to poroniony falseciarski mostek, drugi to klawiszowa eksplozja rodem z Tęczowego Music Boxa jako outro. Tak mniej więcej wygląda muzyczny futuryzm drugiej dekady XXI wieku. Panowie z Yeasayera, biorąc pod uwagę ich brawurę i odwagę, mogą nagrać naprawdę wszystko. Aż boję się pomyśleć, co będzie wtedy ze mną, skoro już teraz nie bardzo wiem o co tu chodzi. (bi)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 8. Florence & The Machine – Rabbit Heart (Raise It Up)

8. Florence & The Machine – Rabbit Heart (Raise It Up)

Nie znam się na egzotycznych kalendarzach, ale, jeśli chodzi o muzykę, był to ewidentnie rok królika. „Hat, Meet Rabbit” Kulki, „Return Of White Rabbit” Ash, a przede wszystkim „Rabbit Heart (Raise It Up)” Florence And The Machine to kawałki, które będą się kojarzyć z ostatnimi dwunastoma miesiącami. W naszej ulubionej piosence z „Lungs” Florence udało się połączyć w spójną całość wszystkie te elementy, które niestety gryzą się na całym albumie. Mamy tutaj nawiązania do naturalnej patronki, czyli Kate Bush, ale i nastrój jakiejś przeestetyzowanej hipisowskiej sielanki. Mamy eklektyzm Gang Gang Dance, ale pozbawiony charakterystycznej dla nich nerwowości. Naturalność i manieryczność, nowoczesność i tradycyjność nie wchodzą tu sobie w paradę. Wszystko w tym jednocześnie spokojnym i niepokojącym utworze wyhodowanym na naprawdę znakomitej mieszance rozmaitych popowych gruntów rozkwita, pączkuje i powoli, stopniowo oplata uwagę słuchacza. (psz)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 7. Munk – Down In L.A. (Shazam Version)

7. Munk – Down In L.A. (Shazam Version)

Widzisz na parkiecie koleżankę koleżanki, która przed chwilą prosiła o Daft Punk, kolesia, który błagał o coś Jaya-Z, i dwie laski od kawałka „Majorka”, nie bardzo wiadomo skąd się tu wzięły. Dalej dwaj goście, którzy podeszli w trakcie „Le Freak”, prosząc o „coś bardziej funkowego”, ale kiedy puściłeś Jacksona z „Off The Wall”, poszli podpierać ściany. Jest oczywiście Lisiecki, ten gość baunsuje nawet przez sen. Ludzie, którzy właśnie wrócili z shota i śledzia w Przekąskach-Zakąskach, dawno nie widziany kolega z liceum, jakiś dresiarz i oczywiście obligatoryjna na każdej imprezie postać natręta w okularach, który co chwila włazi za didżejkę, chce grzebać w twoich płytach i proponuje ci zagranie numerów, na które nawet nie masz ochoty się odlać. Taaa, L.A. to oni może widzieli, ale w „Californication” co najwyżej, „ha ha!”. „Dum-dum / Du-du-du / Dum-dum”. Wstęp – 5 PLN. Drink przy barze – kwadrans stania i 12 PLN. Szczęście na ich twarzach – bezcenne (smiley). (ka)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 6. Saint Etienne – Method Of Modern Love

6. Saint Etienne – Method Of Modern Love

Lata dziewięćdziesiąte nie były łaskawe dla Saint Etienne. W dobie wyraźnego podziału na alternatywę i mainstream, Cracknell, Stanley i Wiggs byli zbyt pop dla indie-publiczności – śliczna blondynka za mikrofonem, bubblegumowa słodycz, chwytliwość – zbyt indie dla słuchaczy 90’sowego popu – nieczytelne aluzje do Beach Boys, dziwaczne cytaty z dziwacznych filmów, konfundujące sample („Looking Down The Barrel Of A Gun” Beastie Boys). W rezultacie grupa przespała swój heyday gdzieś na bocznym torze. Ambiwalencja Saint Etienne nie stanowiłaby już pewnie problemu w latach zerowych, bo podział na niezal i pop powoli przestał obowiązywać, gdyby tylko utrzymali formę z poprzedniej dekady. Ale i tak w zeszłym roku zaliczyli w końcu mały revival, gdy hołd oddali im Joel i Henrik z Air France – fanowskie fotki z Sarą Cracknell, trawestacja „London Belongs To Us” („Gbg Belongs To Us”) i remiks „Spring” – a także brytyjski mainstream w osobach Richarda X i Sary Robinson, którzy (wspólnie z Mattem Prime’em) napisali swoim idolom „Method Of Modern Love”. A ponieważ X i Robinson tworzą razem doskonały duet – spod ich rąk wyszły m.in. śliczne „Chewing Gum” i „Me Plus One” Annie oraz „Me And My Imagination” Sophie Ellis-Bextor – to Saint Etienne otrzymali laurkę-ideał, a my jeden z singli roku. (łb)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 5. Junior Boys – Hazel

5. Junior Boys – Hazel

Był kiedyś taki zespół Roxy Music, którego album „Avalon” stanowi dla mnie idealne udźwiękowienie słowa „elegancja”. Ktoś tam przyrównał „Avalon” do drogocennej błyskotki, świecidełka, srebrnej broszki czy jedwabnej apaszki. Nie wiem dlaczego akurat te drobne przedmioty mają obrazować zarówno elegancję, jak i album Roxy, ale porównanie trafia w sedno. Niemal 30 lat po wydaniu dziełka Ferry’ego, muzyka dla brodatych nastolatków rzadko bywa elegancka w tradycyjnym znaczeniu; są jednak Junior Boys i jest „Hazel”, utwór, którego szyk maskuje wszystkie braki sceny niezależnej. I choć minęły trzy dekady, to samo porównanie, które stosowali nasi rodzice wobec „Avalon”, stosuje się wobec piosenki Greenspana i Didemusa; żadne z niej epickie dzieło, żaden potwór kompozycji. Rytmiczna prostota napina się o melodyczną zachowawczość, a konstrukcja sprawia wrażenie jakby opierała się na pomijaniu elementów, nie uwzględnianiu ich. Pamiętajcie: ekstrawagancja i ekspresja są fajne, ale najbardziej eleganckie są drobnostki. (ps)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 4. Dirty Projectors – Stillness Is The Move

4. Dirty Projectors – Stillness Is The Move

Redaktorzy internetowego serwisu flavorwire.com podjęli się próby usystematyzowania fanów muzyki w zabawne stereotypy. Ich zdaniem Dirty Projectors słuchają miłośnicy zbyt wielu dodatków na pizzy (z ang. people who like way too many toppings on their pizza), sugerując cicho nie tyle smakowy eklektyzm fanów ekipy przewodzonej przez Dave Longstretha, co ich (i jego zarazem) zupełny brak gustu – wszak to również wiedza, których składników łączyć nie należy. Co mnie osobiście śmieszy, to nie tyle sympatyczna złośliwość tego wyjściowego stwierdzenia, ale ślepe, choć nie do końca świadome trwanie jego autorów przy utartych przepisach na ambitny pop-rock. Szczególnie z perspektywy dekady, w której granica tolerancji muzycznej przeciętnego indie-fana została wystrzelona w kosmos! Dawniej na muzyczne zaczepki w stylu „Czego słuchasz?” tylko niewyrobieni odpowiadali „Wszystkiego po trochu” – dziś za obciach uchodzą wszelkie stylistyczne ograniczenia (choć grunge mógłby w końcu umrzeć). Muzyka Dirty Projectors nie jest więc wybredną próbą zaspokojenia postrzelonego gustu równie postrzelonego lidera, ale jak zauważyła Marta Słomka w swojej epickiej recenzji „Bitte Orca” upartym wypracowywaniem „nowego języka”, podsuwającego inną perspektywę „czytania” muzyki rozrywkowej nieobciążonej garniturem nieśmiertelnych stereotypów i skostniałego myślenia, a której postulat otwartości zawiera się w quasibilijnych wersach otwierających utwór Like a child it had no habits / no opinion about anything. W „Stillness Is the Move” upatrywać więc należy przebojowego sposobu na odczynienie stylistycznych podziałów w muzyce środka (odważna inkorporacja wokalistyki R&B) i radosnej afirmacji nieskrępowanej niczym nie tyle artystycznej, co dziejowej wolności. (ml)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 3. Groove Armada – I Won’t Kneel

3. Groove Armada – I Won’t Kneel

Nie wiem, czy ktoś się ze mną zgodzi, ale Groove Armada to jednak jeden z tych zespołów, w którym trudno upatrywać albumowego wymiatacza. Powiem nawet więcej – zawsze wydawali mi się nieco przereklamowani. Ale raczej w tym sensie, że nie rozumiałem, skąd bierze się ich wysoka pozycja wśród potencjalnych zasilaczy programów festiwalowych. Na podstawie fragmentu ich występu na Open’erze sprzed trzech lat, mogę powiedzieć, że rzeczywiście dobrze sprawdzają się w roli imprezowych tytanów: kula lustrzana sama się kręci, a deszcz meteorytów spada z nieba. Tylko melodie wydają się jakieś kruche, wątłe i ledwo zauważalne, a to przecież w tej kategorii wagowej bardzo ważne. Temat singli, jako kontekst dla świetnego „I Won’t Kneel”, bo to nas głównie interesuje, to kolejny punkt zaczepienia dla naszego rankingu. Wydawałoby się, że w tej kategorii Groove Armada są lepsi, mocniejsi i w ogóle nie dają sobie w kaszę dmuchać. I rzeczywiście nie są w tej sferze zupełnie bezbronni i cherlawi. Problem w tym, że ciężko spodziewać się po nich rewelacji. Rzeczone single, poza parkietem, także nie robiły większej furory. Przecież takie „Song 4 Mutya” przez całą długość trwania stoi w wyraźnym, artystycznym rozkroku; ani to elektroniczny hit w duchu i dla fanów Basement Jaxx czy The Chemical Brothers, ani rasowy komercyjny pop. Groove Armada próbują łapać dwie sroki za ogon, co zresztą często robią, ale niekoniecznie musi to przynosić wymierne efekty - patrz dalej. „Superstylin’” to numer oparty na house’owym bicie z nieco tandetnym niby reggae’owym posmakiem i takim też wokalem. I też jakoś nie zażera. No, ale starczy tego narzekania. Co się stało, że tym skokiem znaleźli się na naszym podium? „I Won’t Kneel”, które również odwołuje się do filozofii ze srokami i ich ogonami, to zupełnie inna jakość. Z jednej strony panowie zachłannie chwytają po pop-80’sowe, nieco sentymentalne klisze (bit, klawisze!). Ale też wokalnie wkradają się tutaj Elisabeth Fraser i bardziej współczesna Roisin Murphy. Dopada nas także przebojowość tej ostatniej, w wersji, jaką znamy z singlowych killerów z „Overpowered” (bombastyczny refren!). A wszystko to z klasą, elegancko skrojone, ale bez popadania w bankietową przesadę. W efekcie panowie z Groove Armada zaliczają pracę domową z wiązania krawatu w węzeł windsorski na piątkę z plusem. Gratulujemy i czekamy na więcej. (pw)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 2. Animal Collective – My Girls

2. Animal Collective – My Girls

Gdyby ten utwór nagrał Snoop Dogg, to nosiłby on z pewnością tytuł „My Bitches”. Jesteśmy jednak na wschodnim wybrzeżu, materialistyczny lans, jak i wszelkie próby realizacji amerykańskiego snu nie leżą w kręgu zainteresowań ponadprzeciętnie wrażliwej, a przez to zagubionej w pędzącym na oślep świecie młodzieży, która nie wiedzieć kiedy dorasta, wbrew przyszłym modom zawiązuje formalne związki i płodzi dzieci, a głos ich pokolenia wydaje płytę z kawałkiem będącym radosnym hymnem kryzysu na rynku nieruchomości. Koniunkturaliści. Odkrywanie istoty własnego ego i celowości bytu to ciężka i wymagająca wyrzeczeń praca, której ofiarą pada najczęściej odkładane w nieskończoność ujarzmienie stanu zwanego dorosłością, jakby w proteście przeciw mało radosnemu modelowi życia czającemu się po drugiej stronie barykady. W całym tym zawieszeniu pomiędzy zabawą a smutnym, społecznym rytuałem coś jednak pozwala jeszcze na chwilę uciec przed odpowiedzialnością i zapomnieć o strachu przed ostatecznym rozbratem z chwilami ekstatycznych uniesień. Rozbrajająco szczere wyznanie ubrane w do bólu sympatyczną linię melodyczną urzeka nas chyba właśnie dlatego, że idealnie wpisujemy się w ten schemat rozdwojenia jaźni. Ale „My Girls” to nie syntetycznie barwiona landrynka, która mdłą słodyczą na chwilę przesłania gorzką rzeczywistość, a cukierek z witaminowym nadzieniem psychodelicznych repetycji wirujących w kwaśnych rejonach świadomości, które jakże łatwo dają się ponosić tanecznej euforii. Takie czasy i taki singiel. Jesteście zdziwieni, że nie siedzi na tronie tegorocznego podsumowania? Cóż, potomstwo nam jeszcze nie w głowach, wolimy się bawić. (mk)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 1. Phoenix – 1901

1. Phoenix – 1901

It’s not a miracle we needed / No I wouldn’t let you think so. Zaskoczeni? Wszyscy obstawialiście numer dwa na miejscu numer jeden? Cóż, ja też jestem zaskoczony (żeby nie znaleźć się w podsumowaniu roku w tym serwisie Portner i Lennox musieliby nic nie nagrać, a jak wiecie w ich przypadku to mało prawdopodobne). Kiedy przed pięciu laty recenzowałem drugi album Francuzów, przez myśl by mi nie przeszło, że kiedyś wygrają u nas podsumowanie singli. Jak widać Europa szybciej przezwyciężyła kryzys... Phoenix wreszcie zaistnieli w nieco szerszej świadomości, pomimo tego, że przy sprzyjających okolicznościach powinni wypłynąć już przy okazji „Too Young”, „Everything Is Everything” czy „Long Distance Call”. Jakkolwiek opinie czy „Wolfgang Amadeus Phoenix” jest ich największym dokonaniem nie są jednoznaczne, to na pewno utwory z tego albumu jeszcze długo funkcjonować będą jako wszelkiej maści reklamowe podkłady (ostatnio słyszałem „Lasso” w zajawce zawodów narciarskich). Jak mocna singlowo jest tegoroczna płyta świadczy także miejsce „Lisztomanii” na naszej liście. Czym zasłużyli na ten sukces? Nie tylko dobrą akcją promocyjną (pamiętacie jeszcze wygląd oficjalnej strony zespołu, kiedy wypuścili do sieci „1901”?). Przede wszystkim nasz zwycięzca to coś, czego wszyscy się spodziewaliśmy, a jednak jest podany w takim sosie, który nie wywołuje uczucia mdłości wysłuchiwaniem znajomych patentów. Nieco toporne wejście syntezatora nabiera rozpędu, kiedy dołącza się sekcja rytmiczna – tak, tu nie może być pomyłki, wiemy doskonale, że to Phoenix. Za esencję phoenixowatości w „1901” uznaję jednak partię gitary przed refrenem i wokalne „oh” Thomasa. Potem chłopaki robią to, co umieją najlepiej: nadają wiercący się motyw przewodni i niebanalne zmiany tempa w mocno tanecznie targetowanych trzech minutach. I takim oto sposobem, wersalski zespół przebija się na coraz większe salony, a przy okazji ogrywa na Screenagers Animal Collective. It’s not a miracle we needed / No I wouldn’t let you think so. (ww)

Posłuchaj >>

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: nowy
[8 stycznia 2010]
To Naive New Beaters świetne (nie tylko Get Love). Zmywak - dzięki za linka.
Gość: zmywak
[7 stycznia 2010]
a tu moim zdaniem fajniejsza francuska piosenka z tego roku;
Naive New Beaters w utworze Get Love: http://www.youtube.com/watch?v=StMaoEng5I0&feature=related
lukas
[7 stycznia 2010]
Superstylin' proszę mi się nie czepiać:). Z resztą Groove Armada mają kilka fajnych kawałków na koncie, ale ten najnowszy i miejsce trzecie podsumowania rocznego? I don't think so. No, ciekaw jestem, na którym miejscu w albumach w takim razie będzie Phoenix, płyta tylko do połowy fajna, a od połowy niemal autoplagiat.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także