Dirty Projectors
Bitte Orca
[Domino; 9 czerwca 2009]
Mam na punkcie tej płyty obsesję. Nie żebym nadto ufała swoim osądom, ale coś każe mi podejrzewać, że mamy do czynienia z prawdziwym skarbem i małym arcydziełem – jeśli nie czołówką dekady, to niechybnie roku, a już bezspornie ze spełnieniem moich oczekiwań wobec muzyki końca tego dziesięciolecia. Zrazu uprzedzić należy, że obwieszczane tu i ówdzie wyjście brooklyńskiej załogi z podziemia trzeba wziąć w nawias, a ich pochód ku głównemu nurtowi muzyki popularnej jest co najwyżej pomyloną defiladą na rauszu. Albowiem wyobrażenie krytyków muzycznych o idealnym przeboju pop jest prawie zawsze czymś innym niż wizja statystycznego odbiorcy, zauważył niegdyś Edwyn Collins z Orange Juice i jakkolwiek jest to opinia nieco na wyrost, powodowana zrozumiałym rozżaleniem po fiasku wielkiej obietnicy new popu lat 80., tkwi w niej ziarno prawdy. Dirty Projectors – podobnie jak rzesze muzycznych pasjonatów i dziennikarzy – już dawno stracili kontakt z rzeczywistością i żyją zamknięci w swoim niewielkim rezerwacie.
Dave Longstreth, autorytarny lider zespołu – nieco megalomański, zapatrzony w Blake’a, Wagnera i Joyce’a perfekcjonista zżerany przez muzyczne natręctwa – po ziemi przestał stąpać lata temu, a być może nigdy nawet po niej nie chodził, jak to często bywa z nieprzeciętnie uzdolnionymi przypadkami. Dirty Projectors jest jego platformą do „urzeczywistniania” fantasmagorycznej projekcji muzyki pop, jest jego mirażem, nieziszczalnym marzeniem o tej kruchej fonicznej materii; a im śmielsze aspiracje, tym radykalniejszymi środkami wyrazu musi się żywić ta muzyczna donkiszoteria. Stąd karkołomne próby nagrania quasi-opery o Ameryce budzącej się z szoku po 11 września, ukrytej między wierszami opowieści o Donie Henleyu na świetnym „The Getty Address” (muzycznie zawieszonym ostatecznie gdzieś pomiędzy „The Knee Plays” Davida Byrne’a a mającą się ukazać dwa lata po krążku Dirty Projectors „Comicoperą” Roberta Wyatta); stąd szaleńczy pomysł – świadomie lub nie wpisujący się w Borgesowski genialny postulat wielkiego przepisywania kultury – płyty „Rise Above”, która, jeśli wierzyć zapewnieniom Longstretha, jest odtworzeniem „z pamięci” albumu „Damaged” Black Flag. Wydawnictwa nowojorskiego kolektywu swoim naszpikowaniem barwnymi, niecodziennymi konceptami niewątpliwie wzbudzały szacunek, jednakowoż miały także jedną kluczową przypadłość: nierzadko bywały jako całość, eufemistycznie mówiąc, ciężkostrawne, dosadniej – asłuchalne. Jeśli nie znałeś sekretnego hasła, Longstreth na pewno nie otworzył drzwi.
I oto jesteśmy dokładnie w połowie 2009 roku, siedem lat po oficjalnym debiucie Longstretha i nie wnikając w formalistyczne niuanse (a jest ich kilka), na wysokości siódmego wydawnictwa formacji. Coś się wydarzyło, walczymy o coś. Wróćmy na chwilę do wydanej w lutym nakładem 4AD kompilacji „Dark Was The Night”, która jest czymś znacznie więcej niż szczytną charytatywną składanką. To bowiem kropka nad i finiszującej dekady, to credo pewnego pokolenia, nowych purytanów, którzy ostatecznie zanegowali rock’n’rollowy etos na rzecz cichej pasji i całkowitego zaangażowania. W ich podejściu do muzyki jako materii i segmentu kultury nie ma miejsca na poczucie humoru, to śmiertelnie poważne zajęcie, rękawica rzucona powierzchowności i jednorazowości współczesnego rynku – nie wprost, raczej między wierszami, bo chodzi tu w szczególności o robienie swojego, najlepiej jak się potrafi, bez oglądania się na innych. Muzyka Dirty Projectors, Grizzly Bear, Yeasayer, Feist, Bon Iver, Spoon etc. to muzyka szukająca – uogólniając i unifikując, nie zawsze w sensie stricte kompozycyjnym – czegoś osobliwego, nieszablonowego, wykonująca egzorcyzmy na pojęciu artyzmu, obciążonego przez te wszystkie lata zbyt dużym bagażem uwierających skojarzeń; ale przede wszystkim to muzyka operująca niesamowitym nasyceniem emocji, ciosająca każde najmniejsze uniesienie repertuarem sonicznych gestów. Dirty Projectors i Grizzly Bear, dwa najbardziej reprezentatywne zespoły dla pospiesznie naszkicowanego przeze mnie zjawiska, nagrały właśnie swoje najlepsze albumy – „Veckatimest” zadebiutowało na 8. miejscu listy Billboardu, „Bitte Orca” póki co nie może pochwalić się tak spektakularnym sukcesem, lecz poboczne kooperacje z Bjork, Davidem Byrne’em, świetne recenzje (by nie powiedzieć – morderczy hajp, „Pitte Forka” etc.) i ogólna ciekawość to dobra wróżba – coś drgnęło, to jest ich czas. Zespoły, które od kilku dobrych lat walczą o uwagę, wreszcie znalazły się w centrum zainteresowania – no, powiedzmy, w centrum na miarę naszych czasów; każdy, kto miał okazję być w Berlinie, wie, jaki kłopot przysparza jego mieszkańcom wskazanie centrum miasta. Turystom przychodzi to odrobinę łatwiej.
„Bitte Orca” jest z pewnością przełomowym momentem w karierze Dirty Projectors, zarówno w kontekście atencji, jaką zaczęli darzyć ich słuchacze oraz media, jak i – co ważniejsze – pewnej metamorfozy filozofii grania. Nie mam pojęcia, czy ktoś był gotowy na coś takiego, ja na pewno nie. Muzyka DP była zawsze tylko mglistym zwiastunem sensacji, obietnicą czegoś niesamowitego, ale prawdopodobnie nikt nie postawiłby złamanego grosza na nagranie przez nich płyty ze ścisłej czołówki roku, więcej – prawdopodobnie najlepszej płyty tego roku. To nie kwestia atrybutów, ponieważ Dave Longstreth jest przecież jednym z najbardziej utalentowanych songwriterów młodego pokolenia, lecz, jak sądziłam, artystycznie zbyt introwertycznym, by z łatwością odnajdywać tę nić totalnego porozumienia z odbiorcą, ten rodzaj muzycznej empatii, coś niedefiniowalnie uniwersalnego. A jednak, „Bitte Orca” to zdecydowanie najbardziej przystępny materiał Dirty Projectors; rzecz jasna przystępny wyłącznie na ich własnych prawach. Longstreth musiał całkowicie przewartościować swoją koncepcję tworzenia muzyki, którą dotychczas komponował w sposób skrajnie egocentryczny, dziś – z myślą o zespole (który urósł już do rozmiarów sekstetu), uwzględniając unikalne zdolności poszczególnych członków, szczególnie dwóch znakomitych wokalistek (których utwory znalazły się w fizycznym środku wydawnictwa), tak by wydobyć ich potencjał, nie tracąc przy tym kolektywnego nerwu.
Co interesujące, ta modyfikacja nie poprowadziła nowojorczyków ku organicznej odsłonie, imitującej spontaniczność grania na żywo – Dirty Projectors studyjną manipulację uwypuklają do granic przerysowania, proponują selektywne i krystalicznie czyste, czy wręcz sterylne brzmienie, szukając dla zabiegów za konsoletą – na wzór Briana Eno – równorzędnej roli zarówno intelektualnej jak i emocjonalnej. Blisko postulatów Anglika lokuje się też zainteresowanie Longstretha funkcją ludzkiego głosu i wokalu w utworze muzycznym. Dirty Projectors zdają się zdejmować z tekstów obowiązek bycia nośnikiem głównych treści w piosence, miast tego m.in. sięgają po wysłużone, naiwne frazesy, którymi żywi się popowa narracja, i odwołania do innych wykonawców, jak w przypadku zaśpiewanego przez Angel Deradoorian „Two Doves” z dosłownym cytatem w wersie don't confront me with my failures z „These Days” Nico. Ta „sentencyjna plądrofonia” – by użyć tu kapitalnego określenia Asi Bonisławskiej z Complainersów – żonglerka sztampowymi konstruktami i proponowany przez Longstretha nowy język zamknięty we frazie „bitte orca” podsuwają inną perspektywę „czytania” muzyki rozrywkowej, która zwłaszcza w „rockowej” odsłonie za sprawą nieśmiertelnych stereotypów i skostniałego myślenia w dalszym ciągu skazana jest na egzystencję w symbiozie z „wiarygodnością i ważnym przesłaniem”. Longstreth nie idzie co prawda tak daleko jak Brian Eno, ale dewiza „Bitte Orca” jest jednoznaczna: literalny sens staje się tu mniej istotny, a punkt ciężkości przesuwa się raczej ku jakości i sposobowi operowania wokalem; choć z drugiej strony nigdy wcześniej nie mieli tak rewelacyjnego liryka jak „Stillness Is The Move”. Przeczuwamy, porządkując ten kolaż ulepiony z tekstowych strzępów, że sednem tego albumu jest pewna frenetyczna wiara w możliwości człowieka, w gatunek ludzki jako taki, który co raz podnosi się z kolejnych porażek czy brnie dalej właśnie budowany tymi niepowodzeniami, z wdzięcznością za każde małe uniesienia, jednakowoż magia i emocje tkwią przede wszystkim w tym, co niewypowiedziane. I jeśli gdzieś na „Bitte Orca” udało się odnaleźć kompromis między zimną kalkulacją, żmudną dłubaniną, perfekcjonistyczną dbałością o każdy detal a naturalną ekspresją, i jeśli jest na tej płycie coś, czego nie udało się do końca ujarzmić, to jest to ta niespotykana żarliwość bijąca z każdego wyśpiewanego wersu, każdej wokalizy wypełniających ten longplay.
Nowy album Dirty Projectors jest powrotem do klasycznej formuły czterdziestominutowego krążka – wybór dziewięciu utworów również zdaje się nie być przypadkowy: „Purple Rain”, „Thriller”, „What’s Going On”, „II” Led Zeppelin – wyciśnięciem maksimum z tej niewielkiej przestrzeni, która nie wybaczyłaby choćby cienia wypełniacza. Wszystko orbituje tu wokół niekwestionowanego centrum płyty, utworu „Useful Chamber”, w którym spotykają się poszczególne wątki, splatają główne pomysły, a ekscentryczna wyobraźnia Davida Longstretha ma swoje najjaskrawsze exemplum. Ten numer o epickim zacięciu – a biorąc pod uwagę rozmiary ambicji lidera DP, być może próba nagrania swojego „Bohemian Rhapsody” – zbudowany jest z dwóch (choć można zaryzykować też wariant trzech) części: skoncentrowanym na miarowym bicie pół śpiewanym, pół melorecytowanym fragmencie, przecinanym subtelnym wyciszeniem i dziewczęcym chórkiem, i jego całkowitym zaprzeczeniu: wybuchu potężnych, nieokiełznanych gitar tudzież wykrzykiwaniu niczym psychotycznej mantry hasła „bitte orca, orca bitte”. Te sześć minut jest właściwie nie do opisania, ale trudno o bardziej wymowne połączenie pewnych filozofii, pewnych skrajnych punktów i wrażliwości w historii muzyki: dzikiej, żywej, „rockowej” Zeppelinady i mechanicznej, krańcowej syntetyczności; monumentalnego soundu z absolutnym minimum; quasi-rapu z pięknem klasycznego współbrzmienia ludzkich głosów. Logika utworu i jego żelazna konsekwencja, to, co tu się dzieje, jest po prostu niewiarygodne i rzuca na kolana.
Dirty Projectors szukają koneksji na mapie dziejów muzyki, próbują wyłuskać charakterystyczne motywy konkretnych gatunków, wychwycić to, co sprawiło, że stały się ponadczasowe i wzięły szturmem listy przebojów lub zawładnęły wyobraźnią setek tysięcy odbiorców. Zespół inkorporuje pewne elementy i pozwala im żyć nowym życiem, z inną rolą do odegrania: zamienia trudne i dziwaczne figury w paradę przebojowości i na odwrót – popowość odbija w krzywym zwierciadle, wypoczwarzając ją do osobliwej postaci. Szczególnie ciekawy w kontekście tych starań wydaje się pilotujący album singiel „Stillness Is The Move”, w popisowym wykonaniu Amber Coffman. Nie słyszałam w tym roku piosenki bardziej świadomej siebie, singla tak skończonego, tak perfekcyjnego, przeładowanego intelektualnym konceptem, a zarazem niesamowicie przystępnego i przebojowego. Utwór, swoją drogą wzorcowo wpisujący się w ukutą przez Simona Reynoldsa pamiętną definicję post-rocka jako muzyki wykorzystującej rockowe instrumentarium do nierockowych celów, eksploruje rejony contemporary R&B (wokalnie motyw ten powraca niejednokrotnie na przestrzeni albumu): Aaliyah, Rihanna i w głównej mierze Mariah Carey, stawiając szczególne wyzwanie producentowi – bo jeśli gdzieś tkwi clou tej bombastycznej, krystalicznej produkcji i maniakalnego doszlifowania każdego niuansu, które tak olśniewają na „Bitte Orca”, to właśnie w posługiwaniu się idiomem współczesnego popu i czarnej muzyki.
Niewiele jest w tej dekadzie zespołów, którym udało się wypracować tak unikalny i rozpoznawalny styl, właściwie nie do podrobienia, wykreować swój kompleksowy mikrokosmos. Longstrethowskie aspiracje i potrzeba całkowitej kontroli nad wydawnictwem: od pisania kompozycji, aranżacji, po produkcję, każą mu celować w największych, choćby w Prince’a, w ten archetypiczny wzorzec artysty totalnego. Diabelska estyma, jaką Dave Longstreth darzy muzykę, i namaszczenie każdego dźwięku odbija się w nadludzkiej precyzji tego albumu: doskonałość chórków, ich spiętrzenie, polifoniczność tych głosów – tu nie ma miejsca na ludzki błąd; zdumiewające operacje na tempie, skracanie, wydłużanie dźwięków i w końcu niepowtarzalna, natchniona, pełna finezji gra na gitarze; może doczekamy się czyjejś rzeczowej muzykologicznej analizy, bo formalistyczny aspekt „Bitte Orca” jest zdecydowanie godny uwagi i jest to bodaj najbardziej ambitna kompozycyjnie płyta rozrywkowa ostatnich lat. Mój język jest zbyt niedoskonały, by mierzyć się z takimi płytami.
Komentarze
[31 grudnia 2009]
[14 września 2009]
[17 sierpnia 2009]
nie ukrywam, że bardziej mi odpowiadająca :)
[31 lipca 2009]
[25 lipca 2009]
[24 lipca 2009]
[22 lipca 2009]
[22 lipca 2009]
2. zakochałem się w Marcie S.
[22 lipca 2009]
[22 lipca 2009]
[22 lipca 2009]
A co do płyty, słucham jej od tygodnia, czasem z podziwem, czasem z bólem, czasem z nienawiścią, czasem w zachwycie. Sorry za emozdanie, ale DP wyzwalają emocje, a to bardzo dużo. Coś mi robią, ale jeszcze nie wiem co. Dowiem się za jakiś czas.
[22 lipca 2009]
[22 lipca 2009]
[22 lipca 2009]
[22 lipca 2009]
[22 lipca 2009]
No świetna konkluzja pod koniec recenzji dłuższej niż Trylogia i Quo Vadis razem wzięte:)
A co do płyty, póki co wydaje mi się słabsza od 'Rise Above', ale poczekam, bo pamiętam, że poprzednia ogromnie urosła z czasem. Choć tym razem hajp może w tym przeszkodzić. Ale jak już mam z kimś być z tej trójki AC, GB, DP to będę właśnie z Dirty Projectors.