The Mars Volta

Warszawa, Stodoła - 25 lipca 2008

Zdjęcie The Mars Volta - Warszawa, Stodoła

Trzy lata po pierwszym koncercie w naszym kraju, The Mars Volta powrócili do Warszawy, aby ponownie zgromadzić tłumy swoich fanów z całej Polski i zagrać dla nich niezapomniany koncert. Nie można jednak wejść dwa razy do tej samej rzeki, jak mawiał filozof Heraklit z Efezu. The Mars Volta nie jest już bowiem tym samym zespołem, którym była zaraz po wydaniu przełomowego albumu „Frances The Mute”, a wspomniani fani to często nie są już ci sami ludzie, którzy w 2005 roku na bodaj kulminacyjnej fali popularności grupy stłoczyli się w klubie Stodoła, aby uczestniczyć w muzycznej orgii zafundowanej przez amerykańską grupę.

Cedric, Omar i spółka pojawili się na scenie punktualnie i bez zbędnego celebrowania swojej obecności rozpoczęli występ. Zagrany na początek „Metatron”, przeciągnięty do rozmiarów dwudziestominutowej wariacji na temat głównego motywu tego utworu z wersji płytowej, kazał przypuszczać, że oto potwierdzenie znajdują zapewnienia zespołu jakoby planował on dać tego wieczoru trzygodzinny koncert. The Mars Volta skupili się na swoim bieżącym materiale, prezentując w przeważającej większości zawartość ostatniego studyjnego albumu „The Bedlam In Goliath”. Coś jednak od początku nie funkcjonowało tak jak powinno. Trzeba było naprawdę wytężyć słuch, aby rozpoznać jaki aktualnie utwór lub jego część prezentują muzycy i mocno się skupić, aby podążać za częstymi zmianami tempa i dynamiki fundowanymi przez sekcję rytmiczną. Przyzwoicie brzmiały jedynie te fragmenty, w których praktycznie cały ciężar spoczywał na sekcji rytmicznej (np. „Ouroborous”) oraz spokojniejsze przerywniki dające odrobinę wytchnienia, takie jak odświeżająco czysty „Widow”. Pozostałe kompozycje z trudem dało się od siebie w pierwszym momencie odróżnić, co z minuty na minutę coraz bardziej potęgowało uczucie rozczarowania. Bo choć muzycy zostawiali na scenie pot, krew i łzy, choć dawali z siebie wszystko, aby ich występ zrekompensował ich fanom niemałe przecież ceny biletów, wysiłek ten momentami zdawał się spełzać na niczym, bowiem do uszu stłoczonego w Stodole tłumu docierał prawie wyłącznie bliżej nieokreślony hałas, przez który z dużym trudem przebijały się poszczególne składowe muzyki The Mars Volta. Nagłośnienie w tym warszawskim klubie często pozostawia sporo do życzenia, ale tego wieczora wołało o pomstę do nieba. Czyżby klątwa tajemniczej tabliczki ouija ciągle działała (zob. recenzja „The Bedlam In Goliath”)?

Koszmarny dźwięk nie przeszkadzał być może prawdziwym fanom amerykańskiej formacji, którzy w iście szamańskich pląsach dali się ponieść muzyce, zwracając minimalną uwagę na jakość nagłośnienia. Marne to jednak pocieszenie dla tych wszystkich, którzy podobnie jak ja liczyli przede wszystkim na dźwiękową ucztę, wyraźnie słyszalne chaotyczne gitarowe solówki Omara, wokalne popisy Cedrica oraz całą gamę wysmakowanych partii innych instrumentów, takich jak saksofon czy bębny, które wzbogacają brzmienie The Mars Volta także na żywo. Docenić można było jedynie Thomasa Pridgena, którego zestaw perkusyjny był akurat świetnie słyszalny, dzięki czemu kilka tysięcy ludzi mogło podziwiać niesamowite umiejętności tego fenomenalnego młodzieńca. Sami muzycy chyba także mieli świadomość jak bardzo ich wysiłki sceniczne przypominają pracę mitycznego Syzyfa, bowiem, jak już wspomniałem, zakończyli koncert znacznie wcześniej niż się można było spodziewać. Ale ponieważ tego dnia moje uszy i tak przeżyły dawkę hałasu znacznie przewyższającą dopuszczalne normy, przedwczesne zakończenie występu przyjąłem raczej z ulgą niż rozczarowaniem. Spory niesmak jednak pozostał. Myślę, że na miejscu akustyka zespołu, który prawdopodobnie był w tym przypadku osobą odpowiedzialną za takie nagłośnienie koncertu, mając świadomość fuszerki jaką odstawiłem, dokonałbym rytualnego samospalenia, najlepiej przy dźwiękach „Conjugal Burns”.

Przemysław Nowak (7 września 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także