The Mars Volta
The Bedlam In Goliath
[Universal; 25 stycznia 2008]
Kiedy w 2003 roku ukazała się ich debiutancka, długogrająca płyta, muzyczny świat oniemiał. Krytycy polegli na próbach klasyfikacji i oceny, a opinia publiczna błyskawicznie się spolaryzowała. Niewiele osób potrafiło przejść obok tego dzieła obojętnie, nie ustawić się po którejś ze stron barykady. Tak naprawdę nawet sceptycy przyznawali, że z albumem warto się zapoznać, choćby tylko po to, aby mieć o nim swoje zdanie. Przyznawali tym samym niejako, że „De-Loused In The Comatorium” ma zagwarantowane miejsce w historii muzyki rockowej, że jest to materiał pod wieloma względami przełomowy. Od tamtego czasu minęły już cztery lata, w międzyczasie pojawiły się dwie inne płyty (nie przyjęte już tak hurra-optymistycznie), a nowe wydawnictwo The Mars Volta i tak w wielu kręgach określane jest mianem najważniejszej premiery roku. Czy słusznie? Co tym razem przygotowali dla nas muzycy tej formacji?
Zanim jednak o tym co na krążku, warto cofnąć się jeszcze na chwilę w czasie i wspomnieć w paru słowach o całej otoczce, jaką udało się stworzyć zespołowi wokół „The Bedlam In Goliath”. Motyw przewodni albumu oscyluje wokół pewnej tajemniczej tabliczki ouija o nazwie Soothsayer a koncept spajający cały album to opowieść o tym, w jaki sposób trafiła ona w ręce Omara Rodrigueza w Jerozolimie a następnie rzekomo wpłynęła na losy zespołu i jego muzyków. Ile w tym wszystkim prawdy wiedzą zapewne tylko członkowie grupy, ale faktem jest, że historia opowiedziana na długo przed ukazaniem się w sklepach nowego albumu podsyciła apetyty jego adresatów. Sam pomysł nie był może bardzo oryginalny, ale na pewno wyjątkowo skuteczny z marketingowego punktu widzenia. Fani grupy przez kilka tygodni wymieniali się kolejnymi informacjami i przeciekami na temat płyty, nieświadomie napędzając na nią koniunkturę i stopniując napięcie w miarę zbliżania się „godziny zero”. Dzięki temu w pewnym momencie wszyscy, pewnie nawet sprzedawczyni z waszego osiedlowego warzywniaka, potrafili podać datę premiery nowej płyty The Mars Volta. To zresztą nie wszystko – zespół na wszelki wypadek zaplanował kilka pomysłów rezerwowych. Na jego stronie można było zagrać w grę przygodową, opartą na tym samym motywie z Soothsayerem oraz zmierzyć się z układanką prezentującą okładkę nowej płyty, po której rozwiązaniu nagrodą była możliwość odsłuchania bonusowego utworu „Back Up Against The Wall” (cover Circle Jerks).
Jako że w odniesieniu do zespołu coraz śmielej używa się określenia jazz rock, wypada wspomnieć w jakim składzie nagrana została nowa płyta. O głosie Cedrica Bixlera-Zavali było już niejednokrotnie, więc nie będę się powtarzał. Ten człowiek dysponuje ogromnymi możliwościami i jest jednym z najbardziej wszechstronnych artystów wśród wokalistów muzyki rozrywkowej. Koniec tematu. Omar Rodriguez-Lopez przez ostatnie lata wielokrotnie udowodnił, że estetyka psychodelicznego jazzu nie jest mu obca i bardzo rozwinął się jeśli chodzi o umiejętności gry na gitarze. To on odpowiedzialny jest za orientalną aurę „The Bedlam In Goliath”. Ale przecież oprócz dwóch charyzmatycznych liderów na ostateczny kształt dokonań The Mars Volta bardzo duży wpływ mają także pozostali muzycy wchodzący w skład tego projektu. Omara, w jego dążeniu do nadania muzyce improwizowanego charakteru, wspomaga Adrián Terrazas-González, wygrywając swoje chaotyczne solówki na instrumentach dętych. Skład uzupełniają jeszcze Juan Alderete na basie, Isaiah Ikey Owens na klawiszach, Paul Hinojos odpowiedzialny za wszystkie efekty specjalne, John Frusciante na gitarze (którego charakterystycznej gry ponownie słychać niewiele) oraz Marcel Rodriguez-Lopez na różnego rodzaju instrumentach perkusyjnych. Za zestawem perkusyjnym po raz pierwszy zasiadł Thomas Pridgen – człowiek posiadający, wydawać by się mogło, wszelkie predyspozycje do tego, aby godnie zastąpić Jona Theodore. Należy do najbardziej utalentowanych muzyków młodego pokolenia, w wieku dziesięciu lat został twarzą Zildjiana (najmłodszą w czterystuletniej historii firmy), pięć lat później otrzymał stypendium prestiżowej uczelni Berklee Colage Of Music (ponownie jako najmłodsza osoba w historii). Przyjęcie dwudziestoczteroletniego Thomasa do zespołu było zatem niczym transfer Wayne’a Rooneya do Manchesteru United. Szkopuł w tym, że muzyka to nie sport i zespół w kilku momentach boleśnie się o tym na nowej płycie przekonuje. Pridgen sprawia wrażenie, jakby niektóre solowe partie, przyspieszone niesamowicie dzięki „podwójnej stopie”, nagrał zupełnie bez wyczucia, tylko po to, aby móc w przyszłości dołączyć album do swojego CV. Warto w każdym razie pamiętać, że The Mars Volta stanowi w tej chwili kolektyw wyjątkowych talentów i wirtuozów, których technicznie stać naprawdę na wiele. Prawdopodobnie właśnie z tego powodu cały czas największy poklask zdobywają oni wśród fanów rocka progresywnego, chociaż ich muzyka raz po raz wykracza przecież poza granice tego nurtu.
To tyle jeśli chodzi o spostrzeżenia obiektywne, fakty autentyczne i oczywiste oczywistości. Mam nadzieję, że do tego miejsca udało mi się skutecznie odstraszyć wszystkich zagorzałych przeciwników twórczości The Mars Volta. Dla nich przebrnięcie przez nową płytę będzie prawdopodobnie straszliwą męką, a po tym traumatycznym przeżyciu ich niechęć do zespołu zmieni się w prawdziwą i bezinteresowną nienawiść. Tymczasem już pierwsze uważne przesłuchanie „The Bedlam In Goliath” zdradza pewien zamysł zespołu, który może okazać się nie do przełknięcia także dla zatwardziałych sympatyków ciężkiego rocka. The Mars Volta przypuścili frontalny atak na pop! Oczywiście pewne podstawowe elementy stylu grupy pozostały niezmienione. W ich muzyce nadal dominuje barokowa obfitość aranżacyjna, wielowarstwowość wypełniająca doszczętnie dźwiękową przestrzeń, atmosfera czasami aż nie do zniesienia gęsta i przytłaczająca. Pomiędzy utworami nie ma już jednak takich przestojów jak na „Frances The Mute” a kompozycje zostały znacznie uproszczone w stosunku do tych znanych z „De-Loused In The Comatorium”. Być może to efekt abstynencji narkotykowej Omara i Cedrica, ale z takimi melodiami, jakie słychać w utworach „Ilyena” czy „Tourniquet Man” nie mógłby konkurować nawet liryczny „Televators”. Czyżby więc grupa nieświadomie zapoczątkowała w swojej twórczości erę prog-popową? Bo przecież te niemal radiowe motywy przewodnie większości utworów kontrastują z ich wariackim tempem (porażające „Aberinkula” i „Wax Simulacra”, w których więcej jest uderzeń perkusji niż na niejednej płycie), dekonstrukcjami struktury kompozycji (świetny „Cavalettas”), zmianami rytmiki. Zaraz obok mamy zresztą całą gamę eksperymentalnych rozwiązań aranżacyjnych, jak nałożone na siebie gitarowe solówki, elektronicznie zniekształcone brzmienia instrumentów i wokalu (wstęp do „Ilyena”), nagłe zmiany motywów utworów i powroty do nich w nieoczekiwanych momentach dalszej części materiału czy wykorzystanie chrześcijańskiej pieśni religijnej w końcówce „Soothsayer”. Ten ekspresyjny dualizm, swego rodzaju stylistyczna schizofrenia jest w twórczości The Mars Volta wartością dodaną nowej płyty.
Dlaczego zatem nie jest doskonale, skoro jest aż tak dobrze? Przede wszystkim dlatego, że od pierwszych dźwięków „The Bedlam In Goliath” wiadomo kto nagrał ten album. Tego brzmienia, tej wariacji kompozycyjnej, tego aranżacyjnego przepychu nie można pomylić z niczym innym. W odniesieniu do wielu zespołów byłaby to ogromna zaleta, sygnał, że udało im się wypracować własne, unikalne brzmienie. Problem w tym, że od grupy z Teksasu, podobnie zresztą jak od wszystkich eksperymentatorów, oczekuje się czegoś więcej niż tylko nagrywania kapitalnych płyt w znanej już konwencji. Oczekuje się pionierstwa, poszukiwań nowych środków wyrazu, tymczasem nowy materiał poza ewidentnym zbliżeniem w stronę estetyki pop nie zmienia znacząco wizerunku muzycznego zespołu a wszelkie innowacje brzmieniowe są raczej kosmetyczne a kierunek rozwoju dość przewidywalny. Przy pierwszym odsłuchu materiału można wręcz odnieść wrażenie, że jest to ponad siedemdziesięciominutowa wariacja na temat „Eriatarka ESP”, a stąd już niebezpiecznie blisko do postawy System Od A Down albo Korn. Kiedy The Mars Volta po „De-Loused In The Comatorium” wydali eksperymentalne, ciężkie w odbiorze, progresywne (używam tego słowa z premedytacją) „Frances The Mute”, wiele osób wylało na nich wiadra pomyj. Świetnie! Nie ma lepszej rekomendacji dla muzyków aspirujących do miana wizjonerów rocka niż fakt, że dla części odbiorców ich dzieło będzie niezrozumiałe, że będzie budzić powszechne kontrowersje. Z „The Bedlam In Goliath” jest inaczej – słuchacze zaczynają narzekać, że płyta ich nudzi, że jest monotonna i przewidywalna. Różnicę widać na pierwszy rzut oka. I choć malkontenci trochę w tym przypadku przesadzają, pewna zauważalna tendencja jest niepokojąca.
Nie mogę jednak zgodzić się ze sceptykami, którzy twierdzą, że grupie nie uda się już nigdy powtórzyć sukcesu „De-Loused In The Comatorium”. Na tym samym polu zapewne nie, bo za debiutem zawsze przemawiać będzie argument pierwszeństwa i związanego z nim przełomu, nie wspominając o kompozycyjnej formie duetu Bixler-Rodriguez w tamtym okresie. Dlatego właśnie znaczenie „The Bedlam In Goliath” powinno zostać ocenione znacznie niżej niż wspomnianych wcześniej płyt. Za dużo tutaj odniesień do wcześniejszych dokonań, za dużo kontynuacji a za mało inwencji twórczej. Ale przecież Amerykanie zdążyli już w trakcie swojej krótkiej kariery udowodnić, że potrafią eksplorować przeróżne rejony, często leżące poza zasięgiem percepcji przeciętnego słuchacza, a więc można oczekiwać, że tym albumem ostatniego słowa jeszcze nie powiedzieli. Cedric Bixler wyznał zresztą niedawno w jednym z wywiadów, że eksperymentowanie leży w jego naturze i nie zamierza spocząć na laurach, do końca życia nagrywając takie same albumy, nawet jeśli miałby się to wiązać z wielkimi profitami. Jest to chyba najlepszy sygnał, że o studyjną formę The Mars Volta nie musimy się na razie martwić.