Miesiąc w singlach: październik 2011
Pierwszy prawdziwie jesienny zestaw, polecamy!
Utworów opisanych w MWS możecie posłuchać również za pośrednictwem playlisty.
Kate Bush - Wild Man (6/10)
Udało się! Wyprosiliśmy naszym przeglądem nową płytę Kate. „50 Words For Snow” ukaże się 21 listopada, a na razie mamy do dyspozycji przystawkę w postaci niniejszego singla. Mało singlowego zresztą, ale chyba już dawno przestaliśmy liczyć na osłupiające przeboje radiowe popularnej Kasi. Nikt przy zdrowych zmysłach nie oczekuje już również jakichś wolt stylistycznych i szaleństw kompozycyjno-aranżacyjnych. Totalnie bez zaskoczeń – „Wild Man” to kontynuacja brzmienia „Aerial”. Introwertycznie, staroświecko i z akceptowalnym poziomem patosu wkradająego się w refrenie (hej, czy to znowu Gary Brooker na featuringu?) Na plus zaliczam tęskny mostek łączący wymruczaną zwrotkę ze wspomnianym chorusem. A tak szczerze – mam nadzieję, że to będzie jeden ze słabszych momentów nowej płyty. Trzymajcie kciuki. (Paweł Gajda)
Cadillac feat. Tesla Boy - Make You Feel (8/10)
Australijski duet Cadillac, korzystając ze starego jak węgiel kamienny schematu zwrotka-refren serwują 4-minutową porcję bardzo gustownego i bardzo tanecznego nu-disco. Świetny „podpitchowany” hook wokalu w refrenie i smaczne detale płyną w otoczeniu znakomitego soundu. Dodajmy do tego sprawnie wpasowane w kompozycje charakterystyczne smaczki, jak te zabawy filtrem w zbliżanie i oddalanie instrumentów, czy przemykający szum po pierwszym chorusie. A wyraźnie słyszalny, francuski sznyt nadaje kompozycji przyjemnej lekkości. Jest się czym jarać. Pozdrawiam i polecam, Piotr Fronczewski. Nie zapomnijcie przed wyruszeniem na parkiet zebrać drużynę. (Paweł Szygendowski)
Chromatics - Kill For Love (8/10)
Niedawno przypomnieli o sobie Glass Candy, chwilę później wyszła na jaw informacja, że ich znajomi zza miedzy także wracają z nowym materiałem. Płyta Chromatics ukaże się w styczniu, a jej przedsmakiem pod postacią utworu tytułowego z albumu, możemy się delektować już teraz. Skromny, a jednocześnie uwodzący kawałek ocieka solidną porcją dekadencji i smutku. Słodki wokal Ruth Radelet stanowi tu przeciwwagę dla niszczycielskiej natury podmiotu lirycznego „Kill For Love” (i jest zapewne niezamierzoną aluzją do filmu „Drive”, za sprawą którego o działalności wykonawców z Italians Do It Better usłyszano nawet na festiwalu w Cannes). I jeszcze muszę to napisać: Chromarics – Glass Candy 1:0. (Kasia Wolanin)
Emma Dax - Noce i dni (7/10)
Emma Dax to owoc współpracy członków D4D, Afro Kolektywu i najbardziej wydajnego robota wśród polskich muzyków oraz odwrotnie – wszak Duże Pe w trakcie jednej doby jest w stanie napisać sto tekstów, nagrać dwieście kawałków, zorganizować pięćset koncertów i na dokładkę zdominować walle pięciu tysięcy ludzi na Facebooku. Myślę, że nie wzbudzę kontrowersji jeśli powiem, że Marcina najbardziej lubimy jednak dokładnie w tej roli, jaką tu spełnia – neurotycznego, miejskiego poety obdarzonego mikrofonową charyzmą, z którą oczywiście nie każdemu idzie się zaprzyjaźnić. W gąszczu jego miliona projektów Emma Dax ma stosunkowo najmniej wspólnego z naturalnym środowiskiem Pe – zwiastun debiutanckiego krążka Emmy to czystej wody synth-pop, fenomenalnie imitujący brzmienia krajowych list przebojów i festiwali piosenki z 1986 roku. Chcielibyście myśleć, że to klawiszowa dynamika „In flagranti” Papsów albo wysublimowane zmiany akordów Krzesimira z „Dziękuję, nie tańczę” Anny Jurksztowicz są odpowiedzialne za ten piękny sound, ale idę o zakład, że ktoś niezorientowany w trendach obowiązujących w rodzimej blogosferze miałby podobne szanse umiejscowić „Noce i dni” w towarzystwie biorącego rozbieg przed kluczowym etapem kariery solowej Andrzeja Zauchy, a nawet rozpoczynającego krótki romans z elektroniką Krzysztofa Krawczyka czy nieskrępowanej dobrym gustem, a święcącej wówczas swoje wielkie triumfy formacji Bolter. Cały cymes polega na tym, że połączenie record collection popu sfery producenckiej kawałka ze świadomą, tu-i-teraz nawijką Dużego Pe przynosi doświadczenie nie przypominające – może za wyjątkiem nowych kompozycji Afro Kolektywu – niczego, co działoby się obecnie na krajowej scenie młodzieżowej. (Kuba Ambrożewski)
Friends - I’m His Girl (7/10)
Z początku pomyślałem, że kaseta (!) z „Raw Like Sushi” Neneh Cherry, która pojawia się w jednym z pierwszych ujęć klipu, mogłaby właściwie stanowić naturalny punkt odniesienie dla „I’m His Girl”. „Buffalo Stance” XXI wieku? I tak, i nie. Okej, siłą obydwu tych numerów jest zabawowo-rozkoszny, dziewczyński rap o tym, co robi artystyczna dzieciarnia z wielkich metropolii (Londyn/Nowy Jork) w czasie wolnym. O ile jednak młoda Neneh na wysokości premiery swojego debiutu była zainteresowana przede wszystkim przyszłością muzyki (hip-hop), o tyle dla Przyjaciół past is the new black. Przy czym nawet to tęskne oglądanie się za siebie jest jakieś takie zbyt ostentacyjne, ironiczne. Wszystkie te gadżety z epoki (70s, 80s), bajeranckie filtry na kamerach, które z najbardziej współczesnej metropolii świata robią skansen, nie pozwalają mi traktować tego numeru do końca serio. Nawet ten rap jest jakiś taki na niby... No a w kategorii zajebistej muzycznie piosenki parodystycznej szukałbym skojarzeń z cudownym „Rapture” innej wesołej grupy z Nowego Jorku, Blondie. Choć „I'm His Girl” to zdecydowanie nie ten poziom, a Samanthcie Urbani charyzmą trochę brakuje do Debbie Harry, to nie miałbym nic przeciwko, gdyby Friends za jakiś czas wyskoczyli ze swoim „Parallel Lines”. (Łukasz Błaszczyk)
Future Islands - Balance (8/10)
Podobno listopad dopada każdego. Idiotyczne cofanie zegarków, ciemne popołudnia, agresywni ludzie w tramwajach. Potrzeba równowagi. „Balance” zaspokaja moje dzienne zapotrzebowanie na ten minerał. Pominięty gdzieś w sierpniu, wraca w okresie większej podatności na schorzenia wszelkie. „Balance” zachwycił mnie dbałością o elementy piosenkowego rzemiosła, ciekawą równowagą termiczną między gotującym się emocjonalnie wokalistą, niewzruszoną mechaniczną wybijanką, a kojącymi, zsuwającymi się w dół skali melodiami. Rytmika, chwytliwość i lekko hymniczny nastrój każe się zastanowić ile wspólnego ma „Balance” z „Believer” Johna Mausa (oprócz mojej nieukrywanej słabości do tych utworów). Kawałek zanurzony jest w dziwnej słodko-gorzkiej aurze; mimo wyczuwalnego retrospektywnego tonu, tu chyba rozchodzi się bardziej o małe rozrachunki z przeszłością, niż o sentymentalną gloryfikację wspomnień. Po wsłuchaniu się dokładniej we wyśpiewywane frazy, okazuje się, że „Balance” niesie wiarę w możliwość zmian, przepoczwarzań, przemian. Wystarczy czas i praca. Prawda, panie Herring? (Sebastian Niemczyk)
Chris Malinchak - No Secrets (5/10)
O nie, nie, nie. Myślisz Chris, że jak pójdziesz za modą, odkurzysz starego analoga i nabędziesz na eBayu leciwy automat perkusyjny, to już wszystkich kupisz? Nic z tych rzeczy, przynajmniej nie mnie. Te arpeggiatory nawet dają radę, może brzmieniowo nihil novi, ale ładnie nadają lekkości. Ale już zwrotki nie przekonują w ogóle. Refren troszkę lepiej, ale też bez szału. Pady są bezbarwne, perkusja mnie osobiście irytuje. Kolorystyka całego numeru jest bardzo niewyraźna, melodyka również, ergo numer wylatuje mi drugim uchem. Bo widzisz Chris, mieć fajne klamoty to jedno, a nagrać dobry numer to drugie. (Paweł Szygendowski)
Kelley Polar feat. Jeremy Greenspan - I’m Not What You Want (7/10)
Koledzy w redakcji o mnie dbają. Od dłuższego już czasu przydziela mi się tylko fajne kawałki i płyty. Prędzej sam wkopuję się w premiery, które w dalekim nawet stopniu nie spełniają moich oczekiwań i z których rezygnuję, albo z którymi muszę później się bujać i kombinować, co odkrywczego napisać na temat, który zasadniczo mam w dupie. Tak żeby Czytelnik się nie męczył, nawet jeśli już ja muszę. Na szczęście zlecane mi recenzje raczej nie odbiegają poziomem od tego tutaj numeru. Chociaż po off-festivalowym, trochę emeryckim gigu Junior Boys raczej nie zależało mi na słuchaniu materiału, w którym maczał palce którykolwiek z tego duetu, zaufałem Kasi Wolanin i przyjąłem wyzwanie. Przesyt Greenspanem szybko prysnął, bo jakie nie byłyby moje wrażenia po jego ostatnim koncercie, „I’m Not What You Want” jest jednak czymś nowym w jego dorobku. Pewnie, że to wciąż ta sama wrażliwość i taka melodia w nieco innym wydaniu mogłaby wypełniać jeden z albumów Junior Boys. Nie wiem, jaki był jego, gościnny przecież, udział w tym numerze, ale odcisnął na nim swoje klawiszowo-gej-popowe piętno. Jest to o tyle odświeżające, że skrzypce Kelley Polara stanowczo umieszczają subtelne klawiszowe plumkanie w chłodnych, sztywnych klamrach i sprawiają, że cała piosenka nabiera zupełnie nowego, bardziej przejmującego i angażującego emocjonalnie wymiaru. Nie wiem, jakie dokładnie są relacje i zależności między Morganem Geistem i Greenspanem, który udzielał się już na jego „Double Night Time” i kto poznał kogo z Kelley Polarem. Widzę tylko, że bardzo dobrze wiedzą, jak dobierać sobie towarzystwo. (Mateusz Błaszczyk)
Renton - Czary (7/10)
Jak bardzo by się chłopcy z Renton nie starali, dla większości słuchaczy pozostaną kapelą singlową – specjalistami od energicznych, hiperoptymistycznych trzyminutówek w tradycji britpopowego Blur czy wczesnych Strokes. Od czasów debiutu warszawskie trio – wróć, znów kwartet, odkąd kilka chwil temu dołączył do nich były basista Afro Kolektywu, Mariusz Chibowski – zanotowało dyskretny progres: zmyślne, popowe brzmienia keyboardów z pewnością są tu czymś więcej niż ozbodą, a i college’owy, uroczo bezpretensjonalny tekst broni się. Umówmy się jednak, że chce nam się tego słuchać dlatego, że piosenka jest maksymalnie zaraźliwa, a zespół wchodzi w kolejne wiraże na pełnym gazie. „Czary” to po prostu świetnie wyegzekwowany power-pop: superskoczny, okraszony pierwszą tak spektakularną solówką w dziejach zespołu (w ogóle pewność siebie, luz i brzmienie gitary Pawła Szupiluka zasługują na krótkie brawa) i przede wszystkim eksponujący największy walor całego zespołu, czyli w mig zapamiętywalną barwę głosu Marka Karwowskiego. Gdybym tylko miał piętnaście, a nie pięćdziesiąt lat, kwestia polskiego singla roku mogłaby być przesądzona. (Kuba Ambrożewski)
Violens - Something Falling (7/10)
Tradycyjnie w roku 2011 nasz zestaw singlowy zamyka grupa Violens, idąca od paru miesięcy śladem The Wedding Present (słynne „The Hit Parade” z 1992) i wydająca nowego singla co trzydzieści dni. Ponoć „Something Falling” zamyka ten pochód, na co wskazywałby również sam jesienny, psychoakustyczny nastrój kawałka. Odkąd pamiętam, Violens porównuje się do The Smiths, a chyba nigdy tak bardzo nie kojarzyli mi się z określonym nagraniem Mozza i spółki. Tu od pierwszych sekund w głowie pojawiły mi się dźwięki „Back To The Old House” – jest coś podobnie nawiedzonego i melancholijnego w obu utworach. A wracając do Violens – ponoć pracują nad drugim albumem. Oby w tym zamieszaniu nie zapomnieli wydać swojej singlowej kolekcji 2011 w bardziej zorganizowanej niż dotąd formie – ja szczerze mówiąc chyba się pogubiłem. (Kuba Ambrożewski)
Komentarze
[12 listopada 2011]
genialny numer.
Pawle, oznacza to chyba, że nie zgadzam się z Tobą pierwszy raz od czasu dyskusji na SF o artystycznym samozadowoleniu i Porcupine Tree :D
[10 listopada 2011]
[9 listopada 2011]