Zajzajer #5
grafika: © Jacek Ambrożewski
Ekipa Zajzajera też sobie zrobiła urlop. Ale niedługi - obecnie powracamy ze zbiorami dźwięków, które obudzą was z wakacyjnego letargu, ale mamy nadzieję, że również sprawią dużo frajdy.
Ian William Craig – A Turn Of Breath
Wytwórnia Recital prowadzona przez Seana McCanna z Los Angeles staje się jednym z poważniejszych graczy na rynku dojrzałego, uczuciowego ambientu z klasycznymi ambicjami. Jednym z najnowszych wydawnictw Recitalu jest „A Turn Of Breath” kanadyjskiego twórcy Iana Williama Craiga, posiadającego wykształcenie w zakresie śpiewu operowego. Pomimo klasycznych fundamentów autora płyta utrzymuję się raczej w rejonach wyraźnie inspirowanymi The „Disintegration Loops” Williama Basinskiego. Rozpadające się, zanikające to w szumie, to w ciszy fragmenty arii i symfonii to stały element „A Turn Of Breath”, dodatkowo wspomagany delikatnymi jak pajęczyna dronami przewijającymi się subtelnie gdzieś w tle. Fizyczny rozkład i połowicznie zapomniane melodie przeszywają album na wylot, próbując utkać nowe emocje ze znalezionych, cudem ocalałych fragmentów. Owocuje to z niejednej strony niebiańską, a z drugiej mroczną atmosferą, gdzie pnące się kolumny anielskich zaśpiewów zderzają się z ponurymi, zniekształconymi fragmentami klasycznych kompozycji. „A Turn Of Breath” to wydawnictwo trudne i niesamowicie zakurzone, ale pod tymi centymetrami kurzu kryje się, trudne i uszkodzone, ale nadal piękno. (Jakub Adamek)
Dan Melchior und Das Menace – Hunger
Nie doważył Pitchfork nowego albumu Melchiora (poszło niesławne 6.9), niemniej galerię inspirujących go postaci wyliczył nieźle – Mark E. Smith, Kevin Ayers, Syd Barrett, Jandek. Wszystkie te osobistości zawsze przewijały się gdzieś na albumach Das Menace, najbardziej psychodelicznego projektu Melchiora. „Hunger” stawia jednak wyjątkowe wyzwanie, trzeba to uczciwie przyznać. Ale sama chaotyczność albumu nie jest dla mnie wadą, bo do dziwacznych kalejdoskopów przyzwyczaił mnie choćby wydany w tym roku archiwalny album The Spies, no i sam Melchior oczywiście, który nie przerywa nagrywać kilku płyt rocznie, coraz to zresztą dziwniejszych. Tym razem materiał dobrał mu jednak John Dwyer, stąd za sam kształt albumu odpowiada dwóch autorów.
Różnorodność „Hunger” najlepiej słychać we wspaniałym ciągu czterech sąsiadujących ze sobą, a tak odmiennych utworów – „Robotic Footprints”, „Birdz”, „Dungeon Blues” oraz „Hunger” Pierwszy brzmi jak Can z jakimś garage-punkowym składem grającym w tle, wprowadzającym w końcu numer do refrenu, w którym na scenie pojawia się skwaszony Mark E. Smith, a echo niesie „O-o-o... Ha-ha-ha!”. Piękny odjazd. „Birdz” to u podstaw sixtiesowy soft psych, tak jednak skrzywiony przez dziwne progresje akordów i podwojony wokal, że „The Red Telephone” Love brzmi przy tym jak z motyw muzyczny z fundacji walczącej z uzależnieniem. Świetne „Dungeon Blues” zaczyna się za to niewinną, folkową gitarą, by za chwilę runąć w otchłań wraz z mocarnym, średniowiecznym riffem. W zwrotkach Melchior brzmi tu jak ćpuńska blaza Bena Wallersa z Country Teasers, i między innymi dlatego to mój ulubiony fragment albumu. Tytułowy „Hunger” to z kolei reprezentant względnie zwyczajnych garażowych piosenek, których kilka się tutaj znajdzie, i które sprowadzają nas co jakiś czas na ziemię. A jest to konieczne, bo to szalony i szalenie intrygujący album, zresztą jak każdy z Das Menace. Jednocześnie przyjemnie i męcząco analogowy, no ale przecież otwierające album „A Wizard Doesn't Need A Computer” to właśnie Melchior-czarodziej puszczający nam oko. Dzięki Dan, głód znów jest zaspokojony. (Karol Paczkowski)
Father Murphy – Pain Is On Our Side Now
Gdyby Rychu Peja zapytał Father Murphy czy „znają upadek i cierpienie”, z pewnością odpowiedzieliby twierdząco. Taką tematykę sugeruje tytuł EP-ki „Pain Is On Our Side Now”. Żeby było bardziej mrocznie, a nawet gotycko, materiał nagrywany był w średniowiecznym zamku w Istri (z usług którego korzystała także Zola Jesus). Na EP-kę składają się dwie jednostronnie nagrane kasety, przeznaczone zarówno do osobnego, jak i jednoczesnego odsłuchu. Za miks i mastering odpowiedzialny był Greg Saunier z Deerhoof, a jako fan zespołu deklaruje się sam Michael Gira. Włoski duet znacznie zradykalizował formę w porównaniu z poprzednimi wydawnictwami, ocierając się miejscami o Coila, dark ambient czy brzmienia neofolkowe. Całość wypełniają atonalne dźwięki przechodzące w przeszywające drony, rytualne rytmy i upiorne jęki. Powyższy opis może sugerować, że nie Father Murphy niekoniecznie dbają o to, by słuchacz czuł się przyjemnie i komfortowo, trudno mieć jednak do nich o to pretensje, biorąc pod uwagę niewesoły temat jakiemu poświęcona jest ta EP-ka. (Krzysztof Krześnicki)
Lee Gamble – Kuang [EP]
Londyński producent Lee Gamble jest zafascynowany tworzeniem ogromnych przestrzeni pośród struktur muzyki tanecznej. EP-ka „Kuang”, wydana przez berlińską wytwórnię PAN jest pierwszym z dwóch wydawnictw Gamble’a na nadchodzącą jesień, swoisty appetizer przed pełnym albumem „KOCH” (również wydany przez PAN). Jego muzyka nosi znamiona nierealności, omamu – sam zresztą określił w wywiadzie dla miesięcznika The Wire swoją twórczość jako „muzyka, która jest w twojej głowie; halucynacja muzyki”. Jest w tym wiele prawdy, o czym świadczy choćby zamykający płytę 12-minutowy ambientowy eter utworu „Girl Drop”, który powoli przetacza się nad nieskończonymi równinami ziarnistych dronów. „Kuang [EP]” brzmi jak antidotum na miejski ścisk brytyjskiej metropolii, tam gdzie Actress ze swoim „Ghettoville” eksplorował miejski rozkład i przyglądał się dokładnie każdemu odrapanemu zaułkowi, tam Gamble zamazuje percepcję i oddala się, unosi się nad ziemię. Nie zapomina przy tym o pulsie miasta, który cały czas mu towarzyszy – jak na halucynogennym, pełnym echa otwierającym płytę „Kali Wave” oraz na pełnym (nie)chcianych hałasów, leciutko egzotycznym „Mimas Skank”, który kołysze się pijanym rytmem przez minimalne IDM-owe struktury. I z tym swoim delirycznym techno brzmi Gamble do bólu futurystycznie. (Jakub Adamek)
Golden Pelicans – S/T
Najbardziej wyczekiwany album garage-punkowy w tym roku spełnia wszelkie oczekiwania, jakie wzbudziły doskonałe single. Aż się ciepło robi na wątrobie, kiedy słucham Golden Pelicans, tak dziarsko odświeżają wszystko co najlepsze w gatunku – balans rzęchu i melodii, warczący i plujący w twarz wokal, klimat Memphis lat 90. (mimo, że są z Florydy), znamię popsutych „wild boys”. Szkoda, że tylko 8 numerów, świetnie, że parszywie doskonałych. Pierwszy utwór, „White On A Friday Night”, rozrabia jeszcze stosunkowo nieśmiało, ale „White On Friday Night” to już prawdziwa bomba – kapitalna rytmika i flow wokalisty, z pijackim sing-alongiem w refrenie na czele. Punk'n'roll w „Clabber Boys” jest najlepszego sortu – czyha na granicy, żeby się za bardzo nie rozmelodyzować, pozwalając sobie na to dopiero w końcówce. Wściekłość ściga się u Golden Pelicans z chwytliwością i generalnie dzieje się tu tyle, co na świetnej okładce, przygotowanej przez Maca Blackouta, który swoją drogą wydał w tym roku całkiem niezły krążek w projekcie Mac Blackout Band. Podobnie więc jak w przypadku Watery Love, którzy nagrywali u Pondziaków w ich Lemur House, a okładkę machnął im Graham Lambkin, wiatry sprzyjają Golden Pelicans, dając LP dopięte na ostatni guzik. O gościach, którzy nagrywają takie numery jak „Pissin’ In A Puddle Of Puke”, nie ma jednak sensu się długo rozwodzić. Krata piwa i butelkami w przechodniów. (Karol Paczkowski)
Hank Wood And The Hammerheads – Stay Home
Drugi album Hanka Wooda z Młotogłowymi spuszcza nieco z pary, gęstości i lo-fi, na rzecz ładnego brzmienia i wyrazistszych piosenek. Wystarczy porównać otwierające tracki „Go Home” i „Stay Home” – częścią wokalnego idiomu Wooda jest maltretowanie jednego słowa lub krótkiej frazy, czasem tak długo aż zostanie z niego wyłącznie sylaba lub onomatopeja, i tę technikę znajdujemy zarówno w utworze „Murder” jak i w „Ghost”, z tym że w tym pierwszym pasja jest podkręcona do maksimum. I tak też wygląda różnica między dwoma albumami – „Stay Home” jest bardziej przystępne i wypolerowane brzmieniowo. Jednak zagrane przy tym tak świetnie, że szczęka opada. Czasem gitara rozpisuje tu sobie naprawdę fajne kompozycje (np. kapitalne „Neurosis”, „I Thought I Was A Good Man” czy „These Chains”), przy czym Hank Wood pozostaje w hc punkowym rejestrze. Efektem jest brzmienie unikalne, bo zarazem uliczne i selektywne, dynamiczne i melodyjne, spontaniczne i przemyślane. Do głowy przychodzą początki amerykańskiego punk rocka z Cleveland, z The Dead Boys i The Pagans na czele. Poprzedni album również przywoływał tradycję i miał przystępną „podkładkę” instrumentalną (używany był nawet syntezator), ale syfiaste nagranie i większa agresywność oddalała wrażenie, że Hammerheadsi na współczesnej scenie nowojorskiego hc są trochę sentymentalnymi dziadami. Oczywiście tylko trochę, ale jednak. Teraz słychać to w całej okazałości, na tyle mocno, że Hank Wood może się w uszach niektórych od tego albumu odklejać, że jego energia jest nieco zdławiona. Uważam jednak, że wyeksponowanie tej różnicy ukazało wreszcie w pełnej okazałości oryginalność tego składu, tę jego niepokojącą „dwubiegunówkę”. Przede wszystkim jednak „Stay Home” to wreszcie porządnie zarejestrowany zestaw doskonałych punkowych PIOSENEK, który równie dobrze mógłby być klasyczny. (Karol Paczkowski)
James Hoff – Blaster
Nowojorski konceptualny artysta James Hoff jest ekstremistą glitchu: swoją estetyką wychodzi poza zwykłe komputerowe i cyfrowe błędy, do swojego elektronicznego świata wpuszczając wirusy. Od jednego z nich nazwał swoją nową płytę, wydaną nakładem labelu PAN, „Blaster”. Jak na artystę konceptualnego przystało, bardzo ważny jest w odbiorze płyty opis jej powstania. Zgodnie z tym, co rzecze strona PAN, Hoff zaraził rzeczonym wirusem obwody swojego 808, a następnie użył tych wykrzaczonych, ostrych dźwięków do stworzenia własnej wersji pokręconego house, w której za budulec posłużyły szybkie kaskady metalicznych dźwięków. Większość utworów na płycie to kolejne kombinacje liter ze słowa „blaster” („Erblast”, „Sterbla”, „Terblas” itd.), co podpowiada, że mogły to być po prostu wybrane klocki poprzednich utworów poprzestawiane w inny sposób, podobnie jak komputerowy wirus przestawia dane i pliki. Płyta zakończona jest 15-minutową „suitą” o pasującej nazwie „Scratch”, przywodzącej na myśl pozbawione budżetu Autechre z okolic „Untitled”, którzy zmuszeni są operować na starych, psujących się laptopach. Jednak jak często również bywa ze sztuką konceptualną, i tutaj sam pomysł na muzykę jest ostatecznie ciekawszy i bardziej intrygujący niż sam efekt końcowy – który jest, standardowo przy produkjach PAN, zimny, abstrakcyjny i wymagający. Niczym turlanie się w połamanych płytach CD. (Jakub Adamek)
Kemialliset Ystävät – Alas Rattoisaa Virtaa
Gdyby tak brzmiało ostatnie Animal Collective, nadal byliby na topie – nawet w hiperbolizujących recenzenckich kliszach uda się czasem przemycić ziarno prawdy. Dla wyprztykanych z pomysłów nowojorczyków Finlandia wydaje się odpowiednim miejscem, w którym mogliby szukać inspiracji. Tamtejsza scena eksperymentalna od dawna trzyma się mocno, a Kemialliset Ystävät od lat są jej czołowymi przedstawicielami obok Paavoharju i Circle. Wydawać by się mogło, że najlepsze czasy dla muzyki określanej mianem „freak folku” czy „folkotroniki” (pamięta ktoś jeszcze o Department Of Eagles lub Tunng?) dawno minęły. Jednak to właśnie oba te dość niefortunne określenia są najbliżej tego, co robią Finowie. Tak oto pierwszy utwór w brzmieniu przywodzi na myśl wczesne múm, tylko o zdecydowanie bardziej kwasowym odczynie. Fragmenty zgliczowane przeplatają się z pięknymi, folkowymi melodiami lub po prostu nachodzą na siebie. Podobnie w „Apinatkin Laulaa” – tam piękno melodii ukrywa się pod tonami zgrzytów i loopów, ale gdyby ułatwiali zadanie słuchaczowi, to nie byliby opisywani w tej rubryce. Natomiast psychodeliczne wonky (ale nie Łan) „Hetkinen” mógłoby się zaplątać gdzieś na nowej płycie FlyLo albo też na ostatnim albumie wspominanych Paavoharju.
Kiedy ktoś mówi o łączeniu nowoczesności z tradycją, trzeba się mieć na baczności, bowiem niestety zazwyczaj oznacza to porażkę, trudną do przełknięcia, zwłaszcza dla słuchacza. Na szczęście Kemialliset Ystävät wychodzą z tej batalii obronną ręką, gdyż wykorzystanie najnowszej techniki w ich wykonaniu idealnie zgrywa się z poszanowaniem dla tradycji, a jednocześnie udaje im się brzmieć jak przyszłość. (Krzysztof Krześnicki)
Krakatau – Water Near A Bridge
Jeśli ktoś przesłuchuje po raz kolejny „So Higher” lub jakiekolwiek inne wydawnictwo Koi Pond czekając na to, aż wreszcie wydadzą coś nowego, lub spędza całe dnie zamknięty w pokoju tłucząc na okrągło wczesne płyty Amon Düül II, Agitation Free czy Popol Vuh (no, wystarczy, że słucha na okrągło w wersji cyfrowej), może wreszcie ocknąć się z letargu, bo w roku 2014 pojawiło się na horyzoncie oferty narkoleptycznego, szkieletowego krautrocka nowe cudo – płyta „Water Near A Bridge” australijskiego kwartetu Krakatau. Trzy utwory to łącznie 35 minut rozległej dźwiękowej visty, podkreślonej ciągnącymi się w nieskończoność dronami analogowych organów. Otwierający płytę „Riddells Creek” to najbardziej rockowy moment, introspektywny, prowadzony przez farfisę jam, do którego teledysk ukazuje członków zespołu pośród dzikiej jesiennej przyrody. Zbliżenia i oddalenia kamer na wzgórza i lasy wraz z długimi ujęciami pokazującymi muzyków przywodzą na myśl „Live At Pompeii” Pink Floyd, z niemal progresywnym graniem prowadzonych przez prostą, acz kołyszącą linię basu. Następujące potem utwory „All Water Near A Bridge” i „Kuriere” są znacznie bardziej oszczędne, budując atmosferę za pomocą organowych dronów od różnym stopniu natężenia oraz organowych solówek, tworzących kolejne dźwiękowe labirynty. (Jakub Adamek)
Klara Lewis – Ett
Całe szczęście, że jest taki sierpień w czasie którego nie ma zalewu nowości, bo o mało bym nie przeoczyła tej płyty. Nie dziwi, że ten debiut od razu został wydany na grubym winylu w Editions Mego, bo to staranne samplowe rękodzieło, z mnóstwem smaczków. Ale nie laboratoryjne – artystka nie boi się częstych zmian nastroju. Czasem jej utwory są po prostu ładne, jak Shine, ale w wiekszości posiadają zróżnicowaną barwę i strukturę. Znajdzie się miejsce i na taneczną rytmikę, często można usłyszeć głęboki bas i bogatą bibliotekę (mikro)sampli – od tak dosłownych jak śpiew ptaków po te mocno zmodyfikowane. Mimo abstrakcyjności materiału, trudno mu zarzucić chaos, akcenty w czasie prowadzenia narracji wydają się świetnie rozłożone. A nie jest to spójna historia, bardziej zbiór różnych krajobrazów muzycznych, trochę impresji dźwiękowych. Jeden z ciekawszych debiutów 2014? Być może. (Andżelika Kaczorowska)
Natural Snow Buildings – The Night Country
Stosunkowo dziwne, że pierwszy od dwóch lat album tego kultowego dla niektórych osób (wśród nich pewnie znajdzie się paru czytelników Zajzajera) duetu spotkał się z tak niewielkim odzewem. Okres zwiększonej aktywności wydawniczej najwyraźniej mają za sobą i postanowili zaszyć się na jakiś czas w burgundzkiej głuszy. Być może wszyscy byli znużeni ich płodnością do tego stopnia, że przestali śledzić poczynania Francuzów? Przeoczenie „The Night Country” byłoby niewybaczalnym błędem, bowiem jest to powrót w wielkim stylu. Co rzuca się na pierwszy rzut oka, to stosunkowo krótka, ponadgodzinna długość trwania albumu (oczywiście, krótka w skali Natural Snow Buildings). Nie ma więc szans na uświadczenie żadnych dłużyzn, zresztą Francuzi znani są ze swoich umiejętności manipulowania percepcją czasu u odbiorcy. Ich dwudziestominutowe ambient-drone’y kończą się naprawdę nie wiadomo kiedy. Na „The Night Country” również można ich uświadczyć pod dostatkiem. Obok skondensowania formy, kolejną wyczuwalną właściwością albumu jest wyważenie stylistyczne. Oprócz wspomnianych hipnotyzujących, posępnych drone’ów, w ramach odskoczni obecne są także wzruszająco melancholijne folkowe ballady (kolejny znak rozpoznawczy NSB). Całość zanurzona w delikatnej poświacie lo-fi. Natural Snow Buildings przypominają o nieuchronnie zbliżającej się jesieni. (Krzysztof Krześnicki)
Bill Orcutt – VDSQ – Solo Acoustic Volume Ten
Materiał został wydany w serii Vin Du Select Qualitite, w której gościli już między innymi Thurston Moore, Sir Richard Bishop i Mark McGuire. Założyciel ekstremalnego Harry Pussy zdaje się wszedł w najbardziej płodny okres w swojej karierze. Po znakomitym 2013 roku, zwieńczonym dwoma świetnymi albumami „The Raw And The Cooked” z nieokiełznanym perkusistą Chrisem Corsano oraz „A History Of Every One”, jeszcze bardziej podkręcił tempo w tym roku. Oprócz opisywanego LP „VDSQ – Solo Acoustic Volume Ten” wydał jeszcze cztery EP-ki, dwa single i jeden album koncertowy ze wspomnianym Chrisem Corsano. Niektóre mocno eksperymentalne, jedyną cechą wspólną jest wysoki poziom wydawnictw. Rubryka zajzajerowa nie jest jednak z gumy, trzeba przyjąć więc pewne ograniczenia. Na tej płycie Bill również ogranicza się, jak tytuł wskazuje tylko do gitary akustycznej, a na warsztat bierze, podobnie jak w „A History Of Every One”, amerykańską tradycję, dla której nie ma litości, najpierw rozbijając ją na drobne kawałki, a następnie składając do kupy zgodnie ze swoją szaloną wizją. Ta swoista dekonstrukcja nie ma na celu ironicznego obśmiania czy wywrócenia zastanego porządku do góry nogami. Pod płaszczykiem surowości i awangardowych rozwiązań Orcutt wydobywa z tej muzyki wielkie pokłady pasji, melancholii i piękna. Wydawać by się mogło, że americana to temat ograny już z każdej możliwej strony, za pomocą radykalnych rozwiązań technik improwizacyjnych Orcutt sprawia, że historie słyszane już tysiąc razy znowu mogą zabrzmieć fascynująco, a w kontekście umiejętności budowania kompozycji i improwizacji Billa można wymienić takie postaci jak John Fahey, Derek Bailey, Jandek, Sonny Sharrock lub też, by być zwięzłym, wystarczy przytoczyć historię Roberta Johnsona. (Krzysztof Krześnicki)
Jerry Paper – Feels Emotions LP/Now Sounds For Lovers (split with Andy Boay) CS
Jerry pojawił się w moim odtwarzaczu w odpowiednim momencie. Jego dziwny melancholijny pop dobrze się sprawdza w rozleniwiający upał, trochę relaksując, trochę niepokojąc, ale też dodając werwy kiedy trzeba. Wcześniej ten wokalista i autor piosenek zdążył się przewinąć przez jeden z moich ulubionych labeli, bardzo aktywny Digitalis (przyzwoite „Fuzzy Logic” i „Vol.1”), oraz przez również fajny Orange Milk (album bez szału, ale okej). Jednak to co przykuło moją uwagę to dość oryginalna okładka jego ostatniej kasety z Andym Boayem. Artwork świetnie dopełnia dość ekscentryczną mieszankę exotiki, synth popu i czego-tam-jeszcze, jaką Jerry serwuje. Jego maniera czasami mocno przypomina Deana Weena z Ween, innym razem stara się zaśpiewać niczym klasycy soulu, co jest idealnym nośnikiem jego tekstów prosto z trzewi. Bo Jerry nie kryje się z tym co go trapi, a trapi go to co wielu przed nim i po nim – szukanie sensu życia, muzyka pop, natura dźwięku, miłość, brak zrozumienia innych i samego siebie. Jerry to szczery typ, wręcz ekstrawertyk. Nie dziwi więc, że jego inne tegoroczne wydawnictwo nazywa się „[Jerry Paper] Feels Emotions”. Usłyszymy na nim jak Jerry śpiewa z mieszanką ironii i melancholii o tym, że żyje w slapstickowym koszmarze, wymieniając przy tym kolejne wydarzenie złego dnia – potknięcie się o skórkę od banana czy trafienie do basenu pełnego piranii (mam nadzieję, że to tylko metafora, Jerry). Zresztą to nie jedyny tekst Jerry’ego, który można by było napisać korektorem na szkolnej ławce. Do tego podaje je w formie chwytliwych, ale bardzo pieczołowicie zaaranżowanych piosenek ułożonych w przemyślany zestaw. Czego chcieć więcej?
Jednak można, bo po udanym LP Jerry wydał wspomniany split z Andym Boayem z archiwalnymi numerami z 2011. Zdają się trochę bardziej dynamiczne i rozbudowane, z szalonymi syntezatorowymi motywami, mnóstwem zaskakujących sampli i zmianami rytmicznymi. Popowe mini-suity skontrowane z transową kompozycją Boaya (to tekst o Jerrym, ale wciąż namawiam do sprawdzenia strony B) to ledwie 15 minut muzyki, ale wraz z „Feels Emotions” stanowią prawdopodobnie jeden z ciekawszych zestawów popowych piosenek w tym roku. (Andżelika Kaczorowska)
Quiltland – Quiltland
Londyńska wytwórnia Astro:Dynamics wyspecjalizowała się w przykurzonej, retrofuturystycznej elektronice o wygładzonych krawędziach. Pochodzącego ze Sztokholmu producent Frida-Li Lövgren na debiutanckiej płycie hołduje delikatności ambientu, z jednoczesną pamięcią swoich klubowych korzeni, roztapiając się gdzieś na granicy rozmarzonej hauntologii i spowolnionych, zrelaksowanych rytmów techno czy house. Rozmyte, powoli kołyszące struktury schowane wśród mgły na wzór gitarowego shoegaze’u przywodzą na myśl twórczość innego wykonawcy, którego wypromowało Astro:Dynamics, także obywatela Szwecji: Axela Backmana, znanego pod pseudonimem 1991. Zresztą sam Backman zremiksował jeden z utworów Quiltland. Jest tu leniwie, jest onirycznie i jest nieco zerwania z rzeczywistością. Elektronika niedopowiedziana, bez nadanego ostatecznego kształtu, twór zmieniający się co kilka sekund, na przemian zyskujący i tracący pewny rytm, efemeryczny kalejdoskop, w którym nawet melodia nie jest niczym pewnym. Coś na nadchodzące wrześniowe chłody. (Jakub Adamek)
Daniel Patrick Quinn – Acting The Rubber Pig
W recenzji zgoła innego stylistycznie wydawnictwa, „m b v”), wspominałam o idealizowaniu długiego procesu twórczego, zwykle przypłaconego zszarpanymi nerwami. Historia Quinna wydaje się skrojona pod fanów tego typu legend i podań ze świata muzyki. Otóż po niezadowalających sukcesach jego zespołu One More Grain Daniel przeżył życiowy dołek. Żeby z niego wyjść postanowił zacząć wszystko od początku na tzw. drugim końcu świata, czyli w dość odległej od rodzimej Szkocji Jakarcie (więcej tutaj). Przyciągnął go dźwięk gamelanów, ale został tam przez… wulkany. Obecnie jest ekspertem w tej dziedzinie i nawet redaguje cenniony przewodnik internetowy, przy okazji ucząc angielskiego miejscowych. Jednak po kilku latach postanowił powrócić do Wielkiej Brytanii by ukończyć swój solowy album. Jak można się spodziewać jest on sumą doświadczeń i przemyśleń zebranych podczas pobytu na Jawie, ale nie tylko – podobnie jak na większości płyt Sun City Girls, którzy też czerpali inspirację z dalekich podróży, trudno o wskazanie na jeden rejon geograficzny, który spajałby „tematycznie” album. Bo na „Acting The Rubber Pig” znajdziemy dużo afro jazzu i afrobeatu, oczywiście fragmenty gamelanowe, a przez całość wlecze się głos Quinna operujący manierą punkowego poety w typie Johna Coopera Clarke’a czy Marka E. Smitha. Brzmi to jak dość tandetna propozycja, zrobiona na siłę, no bo kto przy zdrowych zmysłach wrzuciłby to wszystko do jednego worka… Ale jednak Daniel Patrick Quinn wychodzi z tego cało, bo dziwnym trafem ta dziwna mieszanka estetyczna brzmi jak jego zupełnie naturalny język. I udaje mu się przełożyć na formę albumu, który sunie od początku do końca, bez przegadania. Coś dla fanów prozy Nicolasa Bouviera i słuchaczy o dużej potrzebie egzotyzmu. (Andżelika Kaczorowska)
Posłuchaj „Acting The Rubber Pig” na Bandcamp
Obejrzyj zdjęcia Dana Quinna z 20 najpopularniejszych wulkanów do wspinania się w Indonezji
Salem's Pot – …Lurar ut dig pa prärien
Salem's Pot to rasowy i zarazem razowy doom ze Szwecji. Na okładce ich debiutanckiego albumu studyjnego (wcześniej wydali tylko album live) znajduje się piękna Soledad Miranda z sesji do kultowego filmu „Vampyros Lesbos” Jesúsa Franco, co z jednej strony przypomina nam artwork pierwszych albumów The Heads, a z drugiej, wraz z wlepą „Adults Only” i numerem woluminu na pasku wydawniczym, kojarzy się nieco z seriami w stylu „Sin Alley” czy „Nasty Rockabilly”. Trzy numery na płytce podążają jednak w stronę klasycznych horrorów z niewielką dawką erotyzmu, ale da się to przeżyć. Pierwszy, 15-minutowy utwór, o wdzięcznym i odpowiednim tytule „Creep Purple”, wypada najlepiej, szczególnie kiedy po zmianie w szóstej minucie z doomu rodzi się heavy-psych wspomagany organami garbusa Igora, by tuż za chwilę zamknąć detektywistyczne napięcie w basie i ciągnąć solo przy niemal jazzowym stukaniu perkusji. Drugi w indeksie „Dr. Death” wieje niestety nudą, zbyt długo kreując atmosferę, ale zamykający album „Nothing Hill” to ponownie bardzo soczysty walec, tym razem z fajnie wyeksponowanymi talerzami. Również i tutaj surowy doom robi krok w tył, wpuszczając na chwilę melodyjny psychowy odlot, co – jeśli cokolwiek – będzie znakiem rozpoznawczym Salem's Pot. I chociaż całość wypada tylko solidnie, fani gatunku sięgną po „…Lurar ut dig pa prärien” choćby dlatego, że w takich brzmieniach mamy obecnie raczej posuchę (czekamy na nowy album Sleep). Poza tym Soledad Mirandzie się nie odmawia. (Karol Paczkowski)
Satan's Satyrs – Die Screaming
Marek Sawicki podpowiedział mi, że Satan's Satyrs (nazwa!) to mocna podróba Fu Manchu, i rzeczywiście tak było – debiutanckie „Wild Beyond Belief!” to doskonała mieszanka punka i stoner-rocka, tak podatna na wciągnięcie jej na soundtrack do jazdy na desce. Satan's Satyrs to rzeczywiście trochę satyrycy, ich muzyka i jej opakowanie są mocno przerysowane, co nie znaczy, że to parodia – po prostu zamiast składać dla nich krwawe ofiary, bardziej odpowiednie byłoby spętanie księdza w kostium BDSM i użycie go jako stolika podczas libacji z winem mszalnym. A potem kościół przerobić na cyrk. Plan wydaje się odpowiedni szczególnie na wysokości nowego albumu, bo klimaty tradycyjnego heavy metalu biorą tutaj górę – Blue Cheer i Hawkwind ponad wszystko. I tak „Instruments Of Hellfire” przeplata wolny doom inspirowany Black Sabbath z punkowym przyspieszeniem. Klawisze w „Curse Of The Corpse” dokładają klimaty horroru, ale nadal Ozzy z Iommim wyłażą tu z każdej strony. „Black Souls” przypomina debiut Satan's Satyrs - punk przechyla szalę, a wah-wah szaleje. Kapitalnie wypada singlowe „Show Me Your Skull”, w którym riff od Black Sabbath buja się niemal jak „Waiting Room” Fugazi. Gdzieś od 2 minuty kawałek zamienia się jednak w coś więcej, najpierw nabiera rumieńców dzięki wyeksponowaniu surowego riffu, wpadając co chwila w zaskakująco delikatny motyw, a na wysokości 3:30 okrzyk na silnym pogłosie (prawie jak w „The Dream” Thee Oh Sees) podbija stawkę i wysadza wszystko w powietrze. Jeden z najzajebistszych tegorocznych numerów. Dalej też jest bardzo dobrze – „One By One” zgrabnie wymyka się oczywistościom, a „Lucifer Lives” raz jeszcze przypomina garażowe korzenie Satyrów. Wieńczący album 12-minutowy utwór tytułowy brzmi łudząco poważnie, wygrywając smutną pieśń zagłady, trochę w stylu Electric Wizard. Joint z ust jednak nie wypadnie, bez obaw. Ale chociaż słucha się tego albumu świetnie od początku do końca, to ciężko nie odnieść wrażenia, że w porównaniu do debiutu jest tu jednak trochę zbyt bezpiecznie. Ciężej, to prawda, ale bez szaleństwa. Niemniej trio miesza w kotle lepiej niż dobrze, więc niech Szatan ma ich w swojej opiece. (Karol Paczkowski)
Various Artists – Guruguru Brain Wash
Mieszcząca się w Tokio wytwórnia Guruguru Brain jest nowym graczem na płodnym psychodelicznym rynku Japonii, jednak ma wielkie ambicje. Ich debiutancka składanka „Guruguru Brain Wash”, zbiera szerokie spektrum dokonań podziemnej (a może raczej podniebnej?) sceny tego kraju. Jest tu aż 21 (!) kompozycji od takich wykonawców jak Kikagaku Moyo (którzy wyołali małą sensację albumem „Mammatus Clouds”), Dhidalah, Kawaguchi Masami New Rock Syndicate, Tolchock i wielu innych przedtawicieli szerokiego frontu przeciw trzeźwości. Z kompozycjami przekraczającymi często 10 minut „Guruguru Brain Wash” to składanka wyczerpująca, żeby nie powiedzieć: ekstremalna. Trudno przyjąć ją w całości przy jednym odsłuchu. Nie ma tu może nalotów dywanowych i ciągłego ostrzału na miarę Mainliner lub Fushitsushy czy przeładowania zmysłów na miarę Acid Mothers Temple, ponieważ twórcy kompilacji stawiają raczej na subtelność. Ale nie brakuje niekiedy rockowego pazura, kiedy to muzycy rzucają się w wir improwizacji i postępujących przesterów, aż zatracają się w spiętrzonych solówkach. Kiedy indziej staje się album dużo bardziej poetycki i delikatny, z niemal popowymi melodiami i zwiewną, folkową atmosferą. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że to potężne archiwum zbierające najciekawsze dokonania współczesnych japońskich eksploratorów jest dostępne całkowicie za darmo. (Jakub Adamek)
Komentarze
[23 sierpnia 2014]