My Bloody Valentine
m b v
[self-released; 2 lutego 2012]
W czasach, gdy samodzielne nagranie materiału i wrzucenie go do internetu nie stanowi problemu, tacy ostatni Mohikanie wyczerpującej nerwowo pracy w studiu i walki o najmniejszy detal, jak Brian Wilson, Scott Walker, Kevin Shields, fascynują jeszcze bardziej niż kiedyś. Kenneth Goldsmith, założyciel ubuweb.com, na konferencji podczas tegorocznej edycji festiwalu CTM powiedział, że obecnie nie ma wielkich albumów, na które się czeka. Nie zgadzam się z tą tezą, po prostu przy dzisiejszym zalewie nowej muzyki, jej zróżnicowaniu, wartość tego, co jest dla kogo ważne, zupełnie się zrelatywizowała. Płyty Walkera, My Bloody Valentine czy „Smile” The Beach Boys, odnosząc się do najważniejszych wątków historii popu, sprawiają, że w końcu możemy uczestniczyć w pokoleniowym doświadczeniu.
By zrozumieć, dlaczego partycypowanie w premierze „m b v” to nie bagatela, należy poruszyć temat dyskutowany zwykle z pozycji kolan. Pomyśleć, co w historii muzyki zmieniło pojawienie się wydanego 22 lata wcześniej poprzednika – „Loveless”. Zdaje się, że wszystko, jednak czy to Lush, czy Stereolab, czy Slowdive, czy całe mnóstwo shoegaze’owych zespołów – od tych zasłużonych, jak Swirlies, po takie z 00’s, o których nie chcemy pamiętać – nikomu nie udało się odtworzyć tak masywnego brzmienia. Podobnej dźwiękowej gęstości można się doszukiwać u pionierów dream popu, zarówno Cocteau Twins jak i This Mortal Coil, ale to wciąż nieporównywalne z magmą, mgłą ołowiu (czy jakby poetycko tego nie nazwać), stworzoną przez Shieldsa, któremu dla mnie już bliżej do dzisiejszego industrialnego techno, niż zwiewnych dream-popowych piosenek. To może nie chmura dźwiękowa Xenakisa, ale też nie jedynie tremolo bar, jak to się zwykło potocznie sądzić, bo cały proces produkcji i masteringu przebiegał z myślą o osiągnięciu takiego efektu.
Jednak już słuchając zremasterowanej wersji „Loveless” z 2012 roku można było zanotować zmianę myślenia Shieldsa. Z jakiegoś powodu postanowił rozrzedzić brzmienie i uwypuklić detale. Wielu, w tym ja, czuło się nieswojo, bo w końcu uderzył w najbardziej charakterystyczną cechę swojej muzyki. Większa organiczność to też cecha „m b v”; w wywiadzie dla The Quietus lider zespołu zapowiadał, że punktem wyjścia jest dla niego bardziej surowe “Isn’t Anything”. Chciałoby się narzekać, ale gdyby zastanowić się nad tym dłużej, to miał tylko dwie opcje – ścigać się ze sobą i próbować zrobić lepsze „Loveless” lub redefiniować swój język muzyczny. Zdaje się, że wybrał kompromis.
Pierwsze trzy czwarte „m b v” z powodzeniem mogłoby uzupełnić tracklistę albumu z 1991. Choć nie do końca, bo jak wspomniałam powyżej, musiałyby zostać inaczej wyprodukowane, by zespolić się z tamtym konceptem. Jednak sam pomysł na quasi-popowe kompozycje i główne założenia brzmienia się zgadzają. Wyróżniają je detale, jak szatkowane sprzężenia, nagłe pojawienie się harmonijki czy choćby niestandardowe operowanie pogłosem. Wyjątkiem jest medytacyjne, instrumentalne “Is This and Yes”, jednak wśród takiego zagęszczenia melodii umieszczenie w środku tego utworu wydaje się słuszne, z dbałości o odpowiednią narrację całości materiału.
Z powodu upodobania do pisania piosenek dopatrywanie się awangardy w tym, co robi My Bloody Valentine, jest co najmniej ryzykowne. Brzmienie faktycznie stanowiło przełom i nie miało precedensu w muzyce popularnej, ale wciąż w muzyce popularnej. Nośnikiem pomysłów Shieldsa zawsze były zgrabne, chwytliwe melodie z zaskakującymi zwrotami harmonicznymi. Ale też trudno mi znaleźć w historii popu i rocka równie skoncentrowany na znalezieniu odpowiedniej barwy projekt, co jest domeną raczej wykonawców spoza głównego nurtu. Stąd mimo swoich mainstreamowych skłonności, MBV zawsze będzie stało gdzieś na rozstaju dróg między szukającym nowych dźwiękowych rozwiązań eksperymentem, a machiną produkującą hooki. Pojawienie się „Loveless” zwróciło muzyce pop uwagę na to, jak wykorzystywać brzmienie, nie rezygnując z formuły przystępnej piosenki.
Nie inaczej dzieje się w przypadku „m b v” – dowodem tego niech będą trzy ostatnie utwory. Stanowią kumulację całości, wprowadzają nieco agresywnego, seksualnego rozbuchania do lukrowego erotyzmu początkowych trzech czwartych albumu. To dzięki nawiązaniu dialogu z taneczną elektroniką z połowy lat 90., zachowując jednocześnie szkielet utworów My Bloody Valentine. Tym samym Shields wydaje shoegaze-jungle w czasie, kiedy Lee Gamble ze zdekonstruowanych przez taśmę magnetofonową fragmentów tego gatunku tworzy kolaże dźwiękowe. Podejście, jak i efekty osiągnięte przez obu artystów, są zupełnie inne, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że Shields (prawdopodobnie) inspirował się tym gatunkiem gdy stanowił nowinkę, ale obecnie te dwa wykorzystania sprawiają wrażenie hauntologicznych, w „m b v” spowodowane jest to zachowaniem specyficznej produkcyjnej magmy, uzyskanej z pomocą odpowiedniej kompresji. To dość kontrowersyjny przykład, ale pokazuje, jak trudno interpretować tegoroczny album My Bloody Valentine, biorąc pod uwagę to, co się działo w czasach, kiedy ta płyta powinna zostać wydana, a tym, co obecnie dzieje się w muzyce.
Dodając do tego fakt, że tak naprawdę nie wiemy – mając na uwadze niezrównoważoną osobowość Shieldsa – ile czasu zabrało nagranie tego materiału, kiedy dokładnie powstał, tworzy się prawdziwa zagwozdka. Każda recenzja, którą czytam, próbuje odpowiedzieć na pytanie: czy to ważna i potrzebnie wydana płyta. Jako osoba urodzona w roku premiery „Loveless”, która nie pamięta innych czasów niż te, gdy postrzegało się My Bloody Valentine jako pomnik muzyki alternatywnej, upatruję w „m b v” jedyną w swoim rodzaju szansę na pewne zdystanowanie się wobec tej nietykalnej legendy. Sam Shields starał się to robić, jakkolwiek niedorzecznie wydaje się jego wielomiesięczne siedzenie w studiu nad remasterowaniem swoich dawnych wydawnictw. Zdawałoby się, że „m b v” jest taką próbą ucieczki od tego nieszczęsnego „Loveless”, zwróceniem uwagi na wcześniejszy dorobek, szczególnie z „Isn’t Anything” (organiczność) i dodanie do niego nowych wątków (elektroniczna końcówka). Dzięki temu wydawnictwu skończył się „dramat tego zawodnika”, który wydawał jeden utwór na dekadę w obawie, że nie jest w stanie pobić swoich poprzednich dokonań. I możliwe, że już nigdy nie pobije, ale wydanie i zawartość „m b v” sprawia, że Kevin może pójść dalej, a my, słuchacze, obcujemy z żywym, poddanym krytyce fenomenem muzycznym, a nie tylko ze stojącym w słoju wypełnionym formaliną eksponatem, którego nie można dotknąć.
Komentarze
[4 września 2015]
[10 marca 2013]
[26 lutego 2013]
[12 lutego 2013]
Wszystko zależy od punktu widzenia. Przyznaj szczerze, nie jesteś wielkim fanem zespołu i ogólnie shoegaze, więc jaka by to nie była płyta to i tak nie zachwycałbyś się.
Sprawę staiwam zupełnie inaczej, 88/100 to ocena zbyt niska, powinnoi być 100/100. Wyjaśnienie jest oczywiste. Podajcie choć jedną równie dobrą płytę w ciągu ostatnich 22 lat, oczywiście o zbliżonej estetyce. Nie ma sensu porównywać z innymi gatunkami np. ze Stevenem Wilsonem, bo wiekszość fanów Wilsona skrytykuje każdą płytę mbv, a większość fanów mbv uzna płyty Wilsona za nudne (Podałem taki przykład, gdyz lubię Wilsona i mbv, ale nigdy nie porównuję ich ze sobą bo to nie ma sensu)
[12 lutego 2013]
[11 lutego 2013]
jak wydadzą za 3 lata płytę na identycznym poziomie, to oceny spadną o jedną trzecią, a niektorym nie bedzie sie nawet chcialo sluchac
[11 lutego 2013]
[11 lutego 2013]
[10 lutego 2013]
[10 lutego 2013]
[10 lutego 2013]
[10 lutego 2013]
[10 lutego 2013]
[10 lutego 2013]
[10 lutego 2013]
[10 lutego 2013]
[10 lutego 2013]
[10 lutego 2013]
[10 lutego 2013]