Ocena: 6

Donald Fagen

Sunken Condos

Okładka Donald Fagen - Sunken Condos

[Reprise; 16 października 2012]

Obrodziło w tym roku w nowości dinozaurów. Płyty wydali m.in. Macca, Springsteen, The Beach Boys, ostatnio Dylan i Knopfler. Przyznam, że sam, poza nielicznymi wyjątkami, rzadko śledzę dokonania seniorów. Co mnie dziwi, to że jestem w tym lekceważeniu jakby coraz bardziej osamotniony. Na punkcie „Privateering” rozpętało się niedawno istne szaleństwo. Fragmenty tej płyty mogłem usłyszeć nie tylko w „Markomanii” czy innym „Manniaku” z kuchennego radyjka podczas smażenia kotletów, ale i coraz częściej na facebooku, wrzucane przez naprawdę młodych znajomych. Tłumaczyli się jesienią… Rozumiem, że można się zestarzeć i być cool, jak Waits, ale żeby Knopfler? Młodzież nam dziadzieje? Czy nowa propozycja Marka Kościkiewicza powtórzy ten sukces? No dobra, ale jak zatem podejść do nowego albumu lidera zespołu, w którego profil dziadostwo było jakoby wpisane od zawsze?

Twórczość ulubionej kapeli starego Screenagers definuje w końcu niefajne granie skrojone pod naszych rodziców (gdyby tylko ci pochodzili ze Stanów). Fagen i Becker nigdy nawet nie próbowali być młodzi. Niezwykła świadomość i kompozycyjny dryg pozwalały im jednak uciekać (z czasem coraz dalej) od bluesowej maniery w stronę brzmieniowo miękkich i jazzowo wyrafinowanych piosenek o funkowym feelingu. Efekt tej konfrontacji (dziad- kontra sophisti-; w efekcie także wizja kontra fonia), jakkolwiek ambiwalentny i, w związku z tym, często kłopotliwy, był również zawsze zadziwiająco harmonijny. Niewielu umiało uczynić z wyluzowanego stetryczenia swój największy atut. Nie mówiąc o wrażeniu wyluzowania właśnie w obrębie tak wymuskanych (niemal do przesady) szkieletów kompozycyjnych.

Na swoim pierwszym od sześciu lat albumie lider Steely Dan nie pokazuje, rzecz jasna, niczego nowego, pozostając na wskroś niemodnym stuletnim dziadem, który jednak ani myśli zapadać na sklerozę jeśli idzie o umiejętność pisania piosenek i wspólnego muzykowania. Mało tego, jest tak niemodny, że najbardziej do współczesności zbliża się w licznych nawiązaniach do brzmień wind lat dziewięćdziesiątych. Bez żenady organizuje bowiem w tych kawałkach jamy, w których spokojnie odnalazłaby się Candy Dulfer czy muzycy popularnej swego czasu grupy Us3 (np. „Memorabilia”), wprowadza neo-soulowe elementy (bity w „Slinky Thing” i „The New Breed”; Hammond B3 w tym ostatnim żywcem wyjęty z „Brown Sugar”) i szyje idealny numer dla dojrzałej Prońko („I'm Not The Same Without You”). Gdzie indziej zaczyna wariować (nie żeby nie zapowiadał tego jego perwersyjny pedantyzm) i kłania się George’owi Clintonowi („Out Of The Ghetto”), zaś w paru miejscach daje wybrzmieć wonderowskiej harmonijce. To wszystko wciąż składa się na zestaw jednych z najrówniej zagranych, najbogaciej zaaranżowanych i najlepiej wyprodukowanych (jeśli nie denerwuje was nadmierna sterylność) kawałków roku. Zresztą świetnych samych w sobie. Jasne, nie spodziewajmy się wartościowości spod znaku „Katy Lied”, „Aji” czy nawet – że pozwolę sobie na spory skok – poprzedniego „Morph The Cat” (chyba mojej ulubionej z solowych propozycji gościa), ale w swojej kategorii tradycyjnie zaaranżowanego smooth rocka z jazzowym zapleczem Fagen wciąż plasuje się w czołówce. Jego markowe, pozornie niepozorne akordowe wymyki ze zwrotki do refrenu na bazie człapiących leniwie fundamentów, jak te z wieńczącej płytę pary „Good Stuff”/„Planet D'Rhonda”, to nadal świadectwo prawdopodobnie największej elegancji, jaką mogę sobie wyobrazić w zakresie inteligentnego songwritingu. Niemniej nie dziwcie się, jeśli wasza słabość do tej muzyki nie znajdzie zrozumienia. W oczach społeczeństwa to ciągle trudna miłość. Donald sam coś o takiej wie.

Jędrzej Szymanowski (16 grudnia 2012)

Oceny

Jędrzej Szymanowski: 6/10
Średnia z 1 oceny: 6/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także