Steely Dan
Przegląd ten miał ukazać się jakiś czas temu wraz z poświęconą soft-rockowi, szóstą Hagiografią. Okoliczności przyrody chciały inaczej i choć kontekst nieco traci, mamy nadzieję, że poprzez lekturę naszych uwag do doskonałego dorobku panów Beckera i Fagena stratnym nie będzie słuchacz. Tutaj skupiamy się na muzycznych walorach płyt, komu jednak owego wyżej wspomnianego kontekstu brakuje, polecamy lekturę Hagiografii 6.
Can’t Buy A Thrill
1972
Wiedząc o powszechnym szacunku, jakim cieszą się późniejsze LP Steely Dan, mało kto zaczyna lekturę dorobku grupy od przykurzonego debiutu. Kiedy zatem sceptyczny słuchacz – przyzwyczajony do poziomu „Pretzel Logic” czy „Aji” – odpala pierwszy track „Can’t Buy A Thrill”, czeka go miłe zaskoczenie. „Do It Again” to jeden z utworów, które znają wszyscy, a niewielu (wyjąwszy koneserów nosowego głosu Fagena) pamięta o tożsamości wykonawcy. Latynosko podkoloryzowany, chłodny i zdystansowany wokal prowadzi do zaraźliwego quasi-refrenu i wysmakowanego, gitarowego solo, stanowiąc zarazem najjaśniejszy moment płyty – nawet w pełnym hooków dorobku SD próżno szukać riffów doskonalszych niż klawiszowy temat „Do It Again”, który bezbłędnie ustawia groove piosenki (jeśli ktoś zastanawia się skąd Sade pożyczyła duszny klimat „Smooth Operator”, odpowiedź znajdzie właśnie w openerze „Can’t Buy A Thrill”). Słuchając tego doskonałego otwarcia można by zakrzyknąć: Wow, Becker i Fagen po raz kolejny dali radę! Jeszcze jeden klasyczny album ze *stajni* SD! Ale czy naprawdę? Nie do końca. Już drugie w kolejności, niby southern-rockowe „Dirty Work” brutalnie sprowadza na ziemię przesłodzoną (!) melodyką i najbardziej-zwyczajną-w-karierze aranżacją. Problemem nie jest brak potencjału kompozycji, ale mdła, AORowa mgiełka, która spowija tak grę instrumentalistów, jak głos wokalisty-przybłędy (Davida Palmera, z którym duet B&F pożegnał się jeszcze przed nagraniem sofomora). Zaskakujące, że to najsłabsze ogniwo zdołało zaważyć na całościowym odbiorze albumu. Przemożne wrażenie, że Becker i Fagen próbują podkupić tapczanową publiczność Barbary Streisand (dla której uprzednio napisali równie łzawe „I Mean To Shine”) powraca z każdym powrotem Palmera za mikrofon. Oczywiście doskonałych fragmentów jest tu *trochę* (sing-along w refrenie „Midnite Cruiser”, ostre gitary „Kings”, można by wymieniać – nawet jeśli w wielu z nich czuć wpływ wczesnego Eltona Johna!), problem leży jednak w braku kontrapunktu, który na wiele bardziej wygładzonych, późniejszych płytach stanowił o niejednoznaczności muzyki duetu. „Can’t Buy A Thrill” rozpoczyna dyskografię Steely Dan jako świadectwo cwanego songwritingu i niewyrobionej muzycznej wizji. Faktycznie, zaczynać należy w innym miejscu. (Paweł Sajewicz)
Countdown To Ecstasy
1973
Zabawa zaczyna się tu. „Countdown To Ecstasy” nawet nie jest świadome zajebistości swojego tytułu – wszystko, co ludzkość pokochała w Steely Dan zostaje zasygnalizowane na jednym z tych ośmiu nagrań, choćby w najdrobniejszej postaci. „Countdown” kojarzy się przez pryzmat długich, muzakowatych jamów (tylko dwa z ośmiu utworów zatrzymują się przed piątą minutą – to drugi z nich, akcentująca swoją ponadprzeciętną urodę dźwiękami marimby bossanova „Razor Boy” oraz drugi od końca, zrzynka z The Band – porównajcie z „In A Station”! – melancholijny country-rock „Pearl Of The Quarter”), w porównaniu do poprzedzających go i następujących po nim albumów brzmi leniwie i quasi-improwizatorsko (do tej konwencji zespół nawiąże dopiero pod koniec dekady, jednak w zupełnie innej tonacji).
Drugi wspólny krążek marynarkowego tandemu to jednak przede wszystkim ustalenie muzycznej konwencji grupy na lata po błagającym o drogowskaz debiucie – nie ma już mowy o gościnnych głosach na pierwszym planie, spektrum wykorzystanego sprzętu rozrasta się do rozmiarów pokaźnego sklepu z instrumentami, ale przede wszystkim zespół brzmi pewnie i zdecydowanie, eliminuje kompletnie element przypadkowości ze swojej muzyki (kilka zdań o transformacji Steely Dan na tym etapie znajdziecie też w felietonie Pawła). „Countdown” to krążek wypełniony po brzegi jazzującymi harmoniami, wysublimowanymi, latynosko pachnącymi groove’ami, a przede wszystkim wirtuozerskimi partiami solowymi elektrycznego pianina Donalda Fagena i armady gościnnie udzielających się gitarzystów.
Potencjalny hymn „Manniaka Niedzielnego”, opener „Bodhisattva” może na długie miesiące zniechęcić do zgłębiania reszty tego albumu, ale chcąc zaprzyjaźnić się ze Steely Dan musicie nauczyć się zbywać takie momenty szerokim uśmiechem – warto, zresztą to obiektywnie lekcja kapitalnego feelingu w tak wówczas modnym jazz-rockowym stylu (płyty w rodzaju „Spectrum” Billy’ego Cobhama). Zacznijcie od tyłu – „King Of The World” jest bowiem z kolei piosenką perfekcyjną, jednym z najlepszych rockowych utworów lat siedemdziesiątych. Gdy już oswoicie się z wstrząsająco wybitnym refrenem, przyjmiecie do wiadomości dwie doskonałe solówki (element, który u wczesnych Danów cenią nieliczni fani), to łezkę wyciśnie middle-eight I’m reading last year’s papers / Although I don’t know why. Na podium highlightów wchodzi też krystaliczny „The Boston Rag” z refrenem do chóralnego odśpiewania na meczu oldboyów i swawolne „My Old School”, nawiązujące do marihuanowej wpadki obu panów podczas ich etapu studenckiego. Aha, fani Super Furry Animals, wytężcie słuch! They don’t give a fuck about anybody else – to właśnie stąd. (Kuba Ambrożewski)
Pretzel Logic
1974
Jeśli „Countdown To Ecstasy” nie jest jeszcze moim ukochanym Steely Dan, to tu zespół zaczyna grać w konkurencji, którą lubię najbardziej. To najbardziej eklektyczna płyta grupy i co za tym idzie najbardziej odporna na wirus audiofilskiego przynudzania, wyczuwalny w całej twórczości duetu, obfitująca w wyraziste melodie, różnorodne jak z fotoplastykonu, które z przyjemnością można odbierać bez bagażu septymolek, triolek i jambów. Otwierające album „Rikki Don’t Lose That Number” zaprowadziło ich na najwyższe w historii miejsce na liście Billboardu, a w tym zestawie piosenek nie jest to przecież najmocniejsza pozycja. „Any Major Dude Will Tell You” to jedna z ich najpiękniejszych piosenek, ulokowana gdzieś pomiędzy duetem Simon & Garfunkel a Big Star. Fantastycznie brzmi perfekcyjny harmonicznie refren „Pretzel Logic”, powala ironicznie dylanowski „Barrytown”, wreszcie zaskakuje „Through With Buzz” a la późni The Beatles. Dla Kuby najbliżej dziesiątki jest „Katy Lied”, u mnie w tej kategorii triumfuje „Pretzel”, chociaż i on ma swoją „Bodhisattvę” – temat Duke’a Ellingtona „East St. Louis Toodle-Oo”. Trzeba być prawdziwym mentalnym wiarusem, aby się w nim rozsmakowywać. (Jakub Radkowski)
Katy Lied
1975
Q: Ile trzeba mieć lat żeby polubić pierwszy kawałek na tej płycie? A: Tysiąc. Pech chciał, że moje dwie ulubione płyty Steely Dan zaczynają się w sposób, który niezbyt pozwala je bronić – i o ile jeszcze nad „Bodhisattvą” mogę się zlitować, to „Black Friday” nie potrafię skwitować inaczej jak słowami WIELKIE BLUESOWE GÓWNO. Jednocześnie od pierwszego akordu drugiego kawałka nagle łzy cisną się do oczu, jesteśmy w świecie dobra, mądrości i piękna absolutnego. Istnieją momenty, w których „Katy Lied” wspina się na wysokość dostępną raptem dla kilku innych płyt – a że tych momentów jest całkiem dużo, to mówimy o arcydziele. „Bad Sneakers” z bodaj najwspanialszym prechorusem, jaki znam (Yes I’m going insane / And I’m laughing at the frozen rain), „Rose Darling” i jego genialne cięcia w połowie refrenu albo natchniony „Doctor Wu” z deszczowym pianinem Fagena to rzeczy, przy których reszta muzyki wydaje się śmieszna, dziecinna, unieważniona. Ale przystawki (haha) też są z najwyższej półki – fikuśna piosenka „Everyone’s Gone To The Movies” zawiera najotwarciej perwersko-prowokatorski (choć nie najbardziej zboczony, ale tego poszukajcie sami) tekst Dan (aluzje pedofilskie uwzględnione), „Your Gold Teeth II” (kontynuacja, niby, utworu z „Countdown”) z przepięknym, asymetrycznym tematem fortepianu brzmi tak głęboko, że można wręcz wziąć ją za preludium „Deacon Blues”, a gorzkie „Any World (That I’m Welcomed To)” po prostu definiuje ten okres twórczości zespołu. Gdyby nie trzy bezproduktywne bluesowe jamy, byłaby niechybnie dyszka. Nie zmienia to faktu, że w kategorii najrówniejszego krążka Steely Dan z melodyjnymi, popowymi piosenkami, „Kasia skłamała” nie ma sobie równych. (Kuba Ambrożewski)
The Royal Scam
1976
Album o reputacji przejściowego, zamykający „środkowy” etap grupy, reprezentowany również przez „Katy Lied” (Steely Dan pozostają teoretycznie „rockowym” wykonawcą, choć nie koncertują od dwóch lat, skupieni na studyjnym, coraz bardziej obsesyjnym szlifowaniu materiału; długą listę gości wypełniają wciąż bardziej stali współpracownicy grupy niż celebryci jazzu i rocka z „Aja”). I to zamykający z relatywnie niewielkim hukiem – na „Royal Scam” nie ma przebojów ani nagrań kluczowych dla zrozumienia muzycznej filozofii duetu. Do tego jest to krążek na papierze najmniej atrakcyjny – na tle soft-rockowego landmarku „Katy Lied” i fusion-popowego dzieła „Aja”, „Scam” to po prostu płyta rockowa, stosunkowo najmniej mówiąca o czasach, w jakich powstała. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to longplay tylko nieznacznie mniej znakomity i klasyczny, jak jego sąsiedzi. Nieprawdą jest też, że na „The Royal Scam” nie ma niczego nowego – weźmy choćby „Haitian Divorce”, pierwszy oraz zarazem ostatni utwór tandemu w stylu reggae (notabene największy hit Steely Dan na Wyspach), i to od razu doskonały. Ale o tym, że Fagen i Becker to mistrzowie kamuflażu, przekonali już przecież na „Pretzel Logic”. A że nie ma tu kiepskiego tracka, to przy relatywnej obskurności „Royal Scam” staje się tą idealną pozycją, po którą zmęczeni standardami fani sięgają, gdy chcą od swojej ulubionej grupy trochę świeżości. (Kuba Ambrożewski)
Aja
1977
Jeżeli Steely Dan to muzyka dla freaków i dziadów, to co powiedzieć o albumie z 1977 roku, roku, w którym wszyscy chcieli grać fajnie? Na wysokości „Aja” zamiłowanie Fagena i Beckera do cyzelowania swojej muzyki sięga szczytu. Wybór odpowiedniego akordu nie zajmuje już trzech miesięcy, ale pół roku. Jednak, jak pisał Sajewicz w swojej soft-rockowej hagiografii, „[albumy Steely Dan – przyp.red.] od „Pretzel Logic” po „Aję”, a nawet gorzej przyjęte „Gaucho”, urzekają ciepłym brzmieniem i niemal soulowym feelingiem”. To prawda, „Aja” zachwyca paletą emocji zawartych w tych klasycznych soft-rockowych utworach, przeszytych jazzową poetyką. Tak daleko jest dziełu Steely Dan od muzyki dla sentymentalnych MOR-owców, jak daleko jest debiutowi The Clash z tego samego roku od twórczości kapeli Kabanos (czyli pewnie wcale niedaleko). Album znalazł ponad pięć milionów nabywców, w większości prawdopodobnie amerykańskich grubasów. Do annałów muzyki z czwartej ćwiartki XX wieku przeszły przede wszystkim „Deacon Blues”, hymn ludzi pozytywnie zmęczonych życiem oraz tytułowy song, najbardziej monumentalny utwór Steely Dan, słynny przede wszystkim ze względu na *oklepane w recepcji* sola Steve’a Gadda i Wayne’a Shortera. (Jakub Radkowski)
Gaucho
1980
Utarło się mówić o „Gaucho” jako gorszej wersji „Aja”, w kontekście której ciekawszymi od muzyki są okoliczności powstania płyty. Ok, do pewnego stopnia rozumiem zarzut – trudno przebić jeden z najlepszych albumów dekady, czy nawet mu dorównać. Rzadko jednak podnosi się autonomiczne zalety ostatniej z klasycznych płyt Steely Dan. Faktycznie, w kwestii melodyki od czasu „Black Cow” czy „Deacon Blues” nie zmieniło się tu wiele (na marginesie: notkę o debiucie zespołu i tę piszę bezpośrednio, jedną po drugiej, słuchając w tle obu opisywanych LP i przeskok zarówno jakościowy jak i stylistyczny z etapu „Can’t Buy A Thrill” do etapu „Aja”/„Gaucho” zupełnie usprawiedliwia wątpliwości wysuwane pod adresem debiutu), ale w przeciwieństwie do egzotycznej i gęstej muzyki na „Aja”, „Gaucho” jawi się dziełem wycofanym, knajpianym, ascetycznym wręcz. To perwersyjne odczucie, gdy się ma świadomość ilu instrumentów, studyjnych muzyków i inżynierów dźwięku użyto do nagrania takiego choćby „Hey Nineteen” – utworu suchego, pozbawionego dramatyzmu – czy „Glamour Profession”, w którym słychać inspirację mechanicznym, moroderowskim disco (repetytywny beat zdaje się smooth-jazzową odpowiedzią na dingerowskie motorik!). Jest takie angielskie słowo, które świetnie oddaje klimat „Gaucho”: bleak. „Gaucho” brzmi jak muzyka nagrana przed świtem, w opustoszałym lokalu, w którym na parkiecie sztywno podrygują ostatni, nasączeni alkoholem goście, a zapakowany we frak, kreolski kelner podlicza napiwki i stłuczone szklanki. Do jednego z pierwszych numerów „Pulpu” redakcja Screenagers przygotowała feature „Najlepsze płyty na powrót z imprezy”, w którym opisałem „Small Change” Toma Waitsa; ostatni przed „rozpadem” album Steely Dan mógłby z longplayem Waitsa śmiało uścisnąć dłonie. (Paweł Sajewicz)
Two Against Nature
2000
Donald Fagen wyznał kiedyś, że kiedy dorośnie, chce zostać „starym zboczeńcem”. Spytany o to zdanie w latach dziewięćdziesiątych, odparł: Mogę z dumą ogłosić, że osiągnąłem mój cel. „Two Against Nature” – powrotowy album duetu pod dawną firmą – przejdzie do historii jako artystyczna ilustracja tego procesu. Perwersja czai się tu na każdym rogu: ot, choćby „Janie Runaway” zawiera fantazję o nielegalnym seksie z nieletnią (i jej koleżanką?!), a „Cousin Dupree” jawnie nawiązuje do bzykania kuzynki. Fagen i Becker to plus-50-letni wujkowie, którzy zdecydowanie nie mają dość.
„Two Against Nature” inauguruje coś na kształt suplementu w dyskografii zespołu, jednocześnie będąc pozycją na swój sposób przełomową. To właśnie dzięki swojej ósmej studyjnej płycie Steely Dan pojawili się w świadomości wielu młodszych słuchaczy – bynajmniej nie z powodu zauroczenia ich swoją muzyką (o tym dalej), a z racji zdeklasowania konkurencji („Kid A”!) podczas ceremonii rozdania Grammy, gdy longplay zgarnął cztery statuetki, a świat obiegły obrazki roześmianych dziadków wznoszących żelastwo w geście triumfu. W 2000 roku Steely Dan byli jednak kwintesencją wszystkiego, czego publiczność indie nienawidziła. „Ludzie walczyli i umierali po to, żeby nasze pokolenie mogło słuchać czegoś lepszego”, pisał Brent DiCrescenzo w miażdżącej recenzji Pitchforka, wymierzającej albumowi nokautujące ciosy za przerost produkcji nad treścią i uznającej go za ucieleśnienie braku pasji w muzyce.
Faktycznie, mimo dwudziestu lat różnicy „Two Against Nature” brzmi jak naturalna kontynuacja beznamiętnie, sterylnie dopracowanego „Gaucho”, z tą różnicą, że jest jeszcze „bardziej” smoooooth. Oczywiste (w sensie chwytliwości) hooki policzymy tu na palcach jednej ręki – refren „Almost Gothic” z powodzeniem mógłby ozdobić niejeden utwór z „Katy Lied”, a upbeatowa melodia „Cousin Dupree” uzasadnia singlowy wybór. Zasadniczo „Two Against Nature” to posunięta do ekstremum koncepcja skrajnie zdyscyplinowanej muzyki podanej w formie pozornie wyluzowanych, jazzujących jamów – raz to zahaczających o wysublimowane, minimalistyczne funki Prince’a („Gaslighting Abbie”), innym razem otwarcie zmierzających ku instrumentalnym improwizacjom („West Of Hollywood”). W pierwszym odruchu zdrowego rozsądku „Two Against Nature” ujdzie za płytę dojrzale nudną, ale nie dajcie się zwieść: jej siła leży w kombinacji tej pozornej bladości muzycznego perfomance’u z rubasznymi, rozpustnymi lirykami. Konkluzja jest taka, że być może są rzeczy, których nie wiemy o naszych wujkach. (Kuba Ambrożewski)
Everything Must Go
2003
Nie ma nic złego w tej płycie poza tym, że na dziewięć prób po raz pierwszy w swojej karierze Steely Dan nie powiedzieli niczego nowego kolejnym wydawnictwem. Ba – licząc od „Aja”, każde ich dzieło coraz bardziej zdumiewało spójnością, zamknięciem w obrębie konkretnej wrażliwości, jaką duet preferował na danym etapie kariery. Tymczasem „Everything Must Go” wydaje się po prostu płytą z kolejnymi piosenkami Donalda Fagena i Waltera Beckera, zmuszającymi do maltretowania frazesami w stylu „oczywiście nie schodzą poniżej konkretnego, wyznaczonego przed laty poziomu”. W porównaniu do poprzedniczek z 1980 i 2000, płyta ma dużo cieplejszy, przyjaźniejszy sound, choć kompozycjom wciąż daleko do zwięzłości „Pretzel Logic” czy „Katy Lied”. Koniec końców, „Everything Must Go” nie ma ani magii najlepszych propozycji zespołu, ani nawet nie jest tak konsekwentne i wyraziste jak jego poprzednik. Jeśli chcą zamknąć swoją dyskografię w godny sposób, będą musieli nagrać coś jeszcze. (Kuba Ambrożewski)
Komentarze
[24 września 2017]
[11 maja 2017]
[7 sierpnia 2012]
[29 kwietnia 2012]
[14 maja 2010]
[14 maja 2010]
[13 maja 2010]
[13 maja 2010]
[13 maja 2010]
[13 maja 2010]
[13 maja 2010]
[13 maja 2010]
[13 maja 2010]
[13 maja 2010]
Steely Dan fun fact #2: Każdy kto przesłuchał "Oranges & Lemons" lub "Nonsuch" XTC nie ma wątpliwości, że zespół był pod wpływem Steely Dan na swoim późnym etapie. Nigdy jednak ta inspiracja nie była tak wyraźna, jak w utworze "Standing In For Joe" Colina Mouldinga z LP "Wasp Star (Apple Venus Vol. 2)", który jest właściwie plagiatem kompozycji "Barrytown" z "Pretzel Logic".