Najlepsze płyty lat 80-tych

Miejsca 71 - 80

Obrazek pozycja 80. Roxy Music - Avalon (1982)

80. Roxy Music - Avalon (1982)

Na początku był chaos, a potem spotkanie dwóch wielkich muzycznych osobowości – Bryana Ferry’ego i Briana Eno i początek historii jednej z najbardziej kreatywnych kapel lat siedemdziesiątych, której firmowym znakiem był awangardowy styl i elegancja przejawiające się nie tylko w kwestii image’u (charakterystyczne garnitury), ale przede wszystkim w błyskotliwym brzmieniu zespołu. Roxy Music niemalże od początku docenione zostało przez europejską krytykę (choć i tak jedynym ich numer jeden na liście singli było nagrane w hołdzie Lennonowi „Jealous Guy”), ale, nie wiedzieć czemu, praktycznie zignorowane za Oceanem. Właściwie w Stanach tylko dwie płyty grupy odniosły sukces, jedną z nich było właśnie „Avalon” – nagrane po kilku kiepskich latach, po dwóch słabych krążkach, po blisko dekadzie funkcjonowania Roxy Music bez Briana Eno, z niesamowitymi, łagodnymi, znów pomysłowymi piosenkami oraz w końcu z tym jednym z najbardziej romantycznych utworów dziesięciolecia. Ta płyta to ostatnie ważkie słowo wielkiego zespołu, który rok po jej wydaniu rozpadł się, a każdy z muzyków poszedł w swoją stronę. Jak się jednak okazuje, historia lubi się powtarzać i być może znów dojdzie do spotkania Ferry’ego i Eno pod szyldem Roxy Music. Po Live8 szanse na to dodatkowo wzrosły. (kw)

Obrazek pozycja 79. The Soft Boys - Underwater Moonlight (1980)

79. The Soft Boys - Underwater Moonlight (1980)

I’ll be with you wherever you are tonight, obiecuje Robyn Hitchcock, ale zdziwi się ten, kto oczekuje kolejnej, zwykłej piosenki o miłości. Lider The Soft Boys to mistrz neo-psychodelicznej, pokrętnej liryki, który w „Tonight” jawi się podświadomym, obsesyjnym głosem prześladującym swoją ofiarę. Szósty utwór na „Underwater Moonlight” to wystarczający powód, żeby głosować na ten album, prawdziwy księżycowy hymn, którego jednak nie puszcza się przed wyjściem na imprezę (tu sprawdzi się quasi-punkowy opener „I Wanna Destroy You”), a raczej słyszy w głowie przemierzając nerwowo obce osiedle dawno po zmroku. Cała płyta to kliniczny przykład archaicznej w swoim czasie muzyki, która paradoksalnie wyprzedziła epokę. Wykorzystując dźwięczne harmonie The Byrds, brzmieniowy dorobek środkowych The Beatles i kwaśną melodykę wczesnego Pink Floyd, pochodząca z Cambridge grupa zadziwiająco trafnie przewidziała college-rockową eksplozję, która miała nastąpić po drugiej stronie Atlantyku dobre trzy lata później. Ważna, ekscytująca płyta, która samodzielnie zagwarantowała Hitchcockowi miejsce w poczcie naczelnych ekscentryków brytyjskiego new wave. Nie ma co, nazwisko zobowiązuje. (ka)

Obrazek pozycja 78. The Chameleons - What Does Anything Mean? Basically (1985)

78. The Chameleons - What Does Anything Mean? Basically (1985)

Lata osiemdziesiąte mają swoich bohaterów drugiego planu. The Chameleons przez bardzo długi czas pozostawaliby pewnie nieco w cieniu tych wielkich spod znaku mrocznych, przygnębiających brzmień z Joy Division na czele, gdyby nie rok 2002. Interpol odkurzył wtedy post-punkowe brzmienia, nie wzorując się przy tym tylko i wyłącznie na zespole Iana Curtisa, ale także na takich trochę już zakurzonych kapelach jak The Sound, The Psychedelic Furs czy właśnie The Chameleons. „What Does Anything Mean? Basically” to płyta, od której warto rozpocząć przygodę z muzyką formacji z Manchesteru – jest zdecydowanie bardziej przystępna i zróżnicowana niż debiutanckie „Script Of The Bridge” i chwytliwsza niż „Strange Times”. Bez tej grupy zapewne niedaleko zaszliby panowie z Interpolu i ich naśladowcy, ale jak się okazało, bez swojej macierzystej formacji także nic nie osiągnęli członkowie tego zespołu. Sugestywna jest też historia lidera Anglików, Marka Burgessa, który po 1986 roku nie odnosił żadnych sukcesów w innych kapelach, które zakładał. (kw)

Obrazek pozycja 77. Nine Inch Nails - Pretty Hate Machine (1989)

77. Nine Inch Nails - Pretty Hate Machine (1989)

Trent Reznor sprzątał kible i imał się różnych niezbyt popłatnych zajęć, aby zebrać pieniądze niezbędne do realizacji tego albumu. Nie licząc na szersze zainteresowanie rozesłał demo do wielu wytwórni. Ku jego zaskoczeniu odpowiedzi było bardzo dużo. Nagrany w barwach wytwórni TVT „Pretty Hate Machine” i wyprodukowany przy współudziale słynnego Flooda, odniósł sukces także dzięki przekazywaniu wiadomości o swojej nieprzeciętności pomiędzy kolejnymi zachwyconymi, zwykłymi słuchaczami. Mieszanina stylów, industrialny rdzeń z dodatkiem popu, metalu, elektroniki plus charakterystyczny wokal, szerokie wykorzystanie techniki samplingu (np. w „Ringfinger” Trent użył przetworzonego głosu Perry'ego Farrella) oraz nie mniej rozpoznawalne partie syntezatorów doskonale współgrają z agresywnymi lirykami. Album pełen paradoksów, w całości jawi się jako celowe zaprzeczenie melodyjności, jednak otwierający go „Head Like A Hole” zdobywał niejakie uznanie na „zwykłych” listach przebojów po obu stronach Atlantyku. Kipiącą dynamiką płytę w połowie czasu trwania przerywa „Something I Can Never Have” – ballada z rozpaczliwie szepczącym wokalem i snującym się tłem w postaci pianina i rozlewających się nut przetworzonych przez syntezatory. „Pretty Hate Machine” to kopalnia aranżacyjnych pomysłów Trenta Reznora, autora i wykonawcy każdego dźwięku na tym albumie. (ww)

Obrazek pozycja 76. Republika - Nowe sytuacje (1983)

76. Republika - Nowe sytuacje (1983)

Rokiem przełomowym dla Republiki był bez wątpienia rok 1982. To wtedy miał miejsce wysyp hitów, które jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawiały się na antenie radiowej Trójki. „Kombinat”, „Biała Flaga”, „Telefony” – co tytuł, to większy przebój. Grupa zaczęła obrastać w kult, mimo że nie nagrała jeszcze płyty. Sprzyjał temu charakterystyczny image zespołu – muzycy ubierali się na czarno, a koncerty cechowała oszczędność i prostota. Było to świadome działanie, które już wtedy świadczyło o ogromnej charyzmie formacji, przede wszystkim zaś jej lidera – Grzegorza Ciechowskiego. Wspomniane wcześniej przeboje nie weszły na pierwszy album. Ciechowski dążył bowiem na debiucie do jednorodności muzyczno-tekstowej, a tamte utwory nie pasowały do jego koncepcji. Podczas nagrywania głowy muzyków były bombardowane różnymi produkcjami: od Dead Kennedys, poprzez The Stranglers, do Television. Ta mieszanka punk-rocka i nowej fali tworzyła selekcyjne sito, przez które przedostawały się najlepsze pomysły. Z fortepianem jako instrumentem rytmicznym powstał zimny, zracjonalizowany a jednocześnie melodyjny styl. Przeważały utwory oparte na dwóch, trzech motywach, które były rodzajem kodu, niemal wszystkie zachowały jakiś charakterystyczny znak. Do tego doszły mocne, poetyckie i bezkompromisowe teksty, idealnie wpisujące się w muzyczny klimat. Republika uderzyła po raz pierwszy. (tł)

Obrazek pozycja 75. King Crimson - Discipline (1981)

75. King Crimson - Discipline (1981)

Robert Fripp powiedział kiedyś, że podstawą twórczości King Crimson jest wyzwalanie potężnych sił chaosu, a następnie szukanie dróg powrotu do stanu równowagi. Teza dość wydumana i pretensjonalna, wziąwszy jednak pod uwagę całą otoczkę artystycznych odniesień Karmazynowego Króla z lat 70-tych, nie aż tak bezsensowna. Bo przecież to oni jako jedni z pierwszych zdefiniowali art-rock w jego najambitniejszej postaci, którego pejoratywne skojarzenia nabierają intensywności w dzisiejszych czasach. Jeśli jednak twórczość Frippa z macierzystej formacji odbierać się będzie tylko i wyłącznie przez pryzmat lat 70-tych, nie dziwi niechęć do sięgnięcia po „Discipline”. Na krążku odnajdziemy inspiracje nowszymi czasami – słychać Talking Heads, Pere Ubu, na siłę nawet awangardę Captaina Beefhearta. Znaczącym symbolem tego jest chociażby udział na płycie Adriana Belewa znanego właśnie z Talking Heads, który drugą gitarą solową wprowadził do muzyki Króla więcej różnorodności i przestrzeni (znakomite „Thela Hun Ginjeet” z afrykańskim rytmem). Belew świetnie wprowadził się również wokalnie, pokazując cały arsenał środków ekspresji (melorecytacja w „Indiscipline” czy senne, balladowe frazy z „Matte Kudasai” toż to niemal sam David Byrne!). Dodatkowo strzałem w dziesiątkę było zaangażowanie basisty Tony’ego Levina, muzyka grającego z Lennonem i Peterem Gabrielem, którego gra na dziesięciostrunowym instrumencie chapman stick zachwyciła Frippa. I tylko szkoda, że później muzycy tak twórczo już nie zareagowali. Ale widać każda formuła ma kiedyś swój kres. (tł)

Obrazek pozycja 74. Dexy's Midnight Runners - Searching For The Young Soul Rebels (1980)

74. Dexy's Midnight Runners - Searching For The Young Soul Rebels (1980)

Mogliście nie słyszeć o Dexy’s Midnight Runners, ale „Come On Eileen” funkcjonuje zapewne w waszej pamięci podprogowej. Co nie do końca jest słuszne, bo choć przebojów, które przeżyły swoich twórców jest multum, w tym wypadku mówimy o zespole, który słabej płyty nie nagrał. Niestety, zmieniający się częściej niż komisje śledcze skład formacji nie umożliwił długofalowej kariery, a głównym podejrzanym w sprawie o przedwczesny rozpad jest twórca kapeli. Kevina Rowlanda można uznać za egocentryka, perfekcjonistę i ekscentryka (sprawdźcie okładki solowych albumów), lecz generalnie facet miał nosa. Inicjujący ich koncepcję mieszczańskiego soulu, przeciwstawiający się mrocznym schematom panującego wówczas new wave/ post-punku, adekwatnie nazwany „Searching For The Young Soul Rebels” grzeje tak mocno, jak tylko grzać może banda uzbrojonych w dęciaki białasów. A cover „Seven Days Too Long” ma w sobie taką moc, że ćwierć wieku później trudno by było o bardziej sensowny miks. Myślicie, że funkowi byli Red Hoci? Pomyślcie jeszcze raz. (tt)

Obrazek pozycja 73. Paul Simon - Graceland (1986)

73. Paul Simon - Graceland (1986)

Oglądając na ekranie wspólne wygłupy Simona i bohatera podrzędnych amerykańskich komedii Chevy’ego Chase’a w słynnym teledysku do utworu „You Can Call Me Al” trudno uwierzyć w to, że pochodził on z albumu, który wywołał przed dwudziestoma laty kontrowersje na najwyższym, politycznym, międzynarodowym szczeblu. Na „Graceland” Simon, podobnie jak kilka lat wcześniej Brian Eno i David Byrne, dał wyraz swej fascynacji etniczną muzyką afrykańską, a swoje kroki skierował do utrzymującej w tym czasie zbrodniczy system segregacji rasowej Republiki Południowej Afryki. Album nagrywany był z udziałem muzycznych przedstawicieli czarnoskórej, ciemiężonej ludności, co ONZ-owska komisja do spraw apartheidu, ku zdumieniu Simona, uznała za złamanie międzynarodowego kulturowego bojkotu, jakim objęta była RPA. Polityczny wymiar „Graceland” utracił dziś naturalnie na aktualności, ale w żadnym wypadku nie można powiedzieć tego o artystycznym obliczu tego albumu – ilustrujące czasy „laserów w dżungli” spotkanie reprezentowanych przez Simona dźwięków pierwszego świata z odmienną, egzotyczną kulturą muzyczną świata trzeciego zachowuje świeżość do dziś i stanowi dowód na to, że nagrodę Grammy za najlepszy album roku nie zawsze otrzymują dokonania obciachowe. (mm)

Obrazek pozycja 72. David Bowie - Scary Monsters (And Super Creeps) (1980)

72. David Bowie - Scary Monsters (And Super Creeps) (1980)

Pierwszy po „Trylogii Berlińskiej” i jednocześnie pierwszy w nowej dekadzie album Bowiego jest zapowiedzią porzucenia jednej drogi muzycznych eksperymentów, na rzecz wycieczki artysty w rejony muzyki popularnej. Artystycznie zdecydowanie bardziej udany od będącego ogromnym sukcesem komercyjnym „Let’s Dance”, „Scary Monsters (and Super Creeps)” prezentuje nowe oblicze Brytyjczyka – gwiazdy lat osiemdziesiątych, bliższej przeciętnemu konsumentowi audycji radiowych, twórcy singli z pierwszych miejsc list przebojów. Jakkolwiek prawie wszystkie utwory można określić mianem „radio-friendly”, to całość albumu jest tyglem muzycznych stylów i aranżacyjnych pomysłów. Lekko funkujący „Fashion”, chwytliwy gitarowy motyw w hicie „Ashes To Ashes”, udział japońskiej wokalistki Michi Hiroty w „It's No Game (Part 1)”, gitarowe popisy Roberta Frippa definiujące charakter „Up The Hill Backwards", udany cover „Kingdom Come” z repertuaru Toma Verlaine’a, gościnny udział Pete’a Townshenda w „Because You’re Young”, to najbardziej charakterystyczne fragmenty albumu. Wbrew opiniom wielu fanów o wielkości płyty „1.Outside” można stwierdzić, że „Scary Monsters (and Super Creeps)” to ostatnie naprawdę przełomowe dzieło Davida Bowie. Tą płytą artyście udało się zdobyć uznanie krytyki i zbudować podwaliny pod wizerunek piosenkarza pop, który pozwolił zaistnieć gwieździe rocka lat siedemdziesiątych w następnym, jakże odmiennym muzycznie dziesięcioleciu. (ww)

Obrazek pozycja 71. Depeche Mode - Music For The Masses (1987)

71. Depeche Mode - Music For The Masses (1987)

Okładka „Music For The Masses” to świetny wstęp do samej zawartości płyty: rozpływający się pejzaż w mocnych barwach z czerwonymi megafonami na głównym planie, czyli po pierwsze – mocne partie wokalne, po drugie – wyraziste, pulsujące motywy dźwiękowe. Dzięki mariażowi orkiestrowej wręcz elektroniki i gotyckiej melodyjności Depeche Mode udała się płyta z jednej strony bardzo taneczna, ale także mroczna, gorzka, rozmarzona, niepokojąca, z erotycznymi podtekstami („I Want You Now”, „Little 15”) i przede wszystkim z niezapomnianymi singlowymi piosenkami „Never Let Me Down Again”, „Strangelove” czy „Behind The Wheel”. Ogromny sukces komercyjny płyty po obu stronach Oceanu przełożył się jeszcze dodatkowo na wielki sukces trasy promocyjnej „Music For The Masses”, bilety na koncerty zespołu rozchodziły się wówczas w tempie błyskawicznym – w Los Angeles ponoć około 80 tysięcy wejściówek wyprzedano w kilkanaście minut, a sam występ uwieczniono na kultowej płycie koncertowej „101”. Później podobnie rzecz się miała z albumem „Violator”, ale to już historia z lat dziewięćdziesiątych. (kw)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także