Relacja z festiwalu Reading 2006

Część IV

Jeśli chodzi o tegoroczne headline’y, to trzeba przyznać, że organizatorzy wykazali się nie lada wyczuciem, bo wszystkie wybrane na gwiazdy imprezy zespoły wybroniły się wyśmienicie. Co ciekawe, każdy za pomocą innych środków. Pierwszy dzień zamykały następujące po sobie koncerty grup Kaiser Chiefs i Franz Ferdinand. Na głównej scenie było więc przez dobrze trzy godziny bardzo wesoło i tanecznie. Kaisers zaczęli od starych singli, które na żywo robią zdecydowanie większe wrażenie niż słuchane w radiu lub z płyty. Oprócz najlepszych kawałków ze swojej debiutanckiej płyty, zaprezentowali kilka premierowych nagrań, które trafią na drugi krążek tej grupy. We’ve finished our new album and it’s fuckin’ brilliant! krzyknął w pewnym momencie Ricky Wilson i wszystko wskazuje na to, że miał rację. Nowe kompozycje nie tylko trzymały poziom największych dotychczasowych przebojów zespołu, ale ujawniły poniekąd nową drogę rozwoju przezeń obraną. Były spójne, melodyjne i zdecydowanie bardziej rockowe niż to co panowie z Leeds stworzyli do tej pory. Premiera już niedługo i chyba jest na co czekać. Gwiazdą wieczoru byli jednak Franz Fucking Ferdinand, jak sam o swoim zespole powiedział Alex Kapranos. Zespół po raz pierwszy w karierze wystąpił w tak ważnej dla siebie roli i miał świadomość, że widownia będzie od niego wymagać dużo więcej niż do tej pory. Dlatego koncert został przygotowany perfekcyjnie i z rozmachem. Publiczność w Polsce miała okazję widzieć Szkotów w tym roku na żywo na festiwalu Open’er, więc nie muszę chyba pisać, że pod względem artystycznym jest to już w pełni dojrzały i profesjonalny zespół, a jego taneczna muzyka potrafi poderwać do zabawy nawet najbardziej sceptycznych odbiorców. Na Reading dodatkiem do tej muzyki była zbudowana z rozmachem scenografia z tańczącymi kankana mechanicznymi tancerkami oraz znany już numer z milionem gości wykonujących improwizowany numer na specjalnie przygotowanych perkusjach. Pierwszy dzień stał więc pod znakiem tańca i zabawy na bardzo wysokim poziomie.

Relacja z festiwalu Reading 2006 - Część IV 1

Drugi dzień kończył występ brytyjskiej grupy Muse, kojarzonej nie wiedzieć dlaczego ze sceną emo. A na Wyspach ludzie mają bardzo duży problem natury psychologicznej z muzyką emo, przez co dużo osób nie chce się przyznać lub nie może się przekonać do twórczości Matta Bellamy’ego i spółki. W ubikacjach na festiwalu można było znaleźć nabazgrane napisy w stylu „fuck you, you emo fuck” albo „emo causes erection problems”. Mimo to sobotni występ ściągnął pod główną scenę spory tłum ludzi, oczekujących głośnego show z pompą i rozmachem. I ci ludzie podjęli tego wieczoru właściwą decyzję. Muse przygotowali spektakl godny headline’u na największym tegorocznym festiwalu w Wielkiej Brytanii. Wrażenie robiła już sama scenografia, złożona z ośmiu ogromnych kolumn, mieniących się kolorowymi światłami i wystrzeliwujących w powietrze kłęby dymu oraz dziesięciu ogromnych, ruchomych ekranów, na których wyświetlane były, w zależności od utworu, różne obrazy. Sama oprawa koncertu byłaby jednak niczym bez solidnej dawki dobrej muzyki. Na szczęście zespół zadbał także o to, serwując publiczności niemal wszystkie swoje największe przeboje, a tych ma przecież pod dostatkiem. Nawet zbierające niepochlebne opinie utwory z ostatniej płyty na żywo, przy takiej scenografii robiły świetne wrażenie. Matt dwoił się i troił aby równomiernie obdarować swoją osobą każdy niemal milimetr sceny, choć jego postać ginęła gdzieś w gąszczu świateł i dymu. Nie zabrakło oczywiście charakterystycznych solówek na gitarze i partii Rachmaninowa na pianinie. To był niesamowity show, doskonały mariaż hałasu, energii i patosu. Po prostu rewelacja.

Nie mam jednak najmniejszych wątpliwości, że zespół zamykający cały festiwal, a był nim Pearl Jam, dał najlepszy, najbardziej wzruszający i zapadający w pamięć koncert tego weekendu. Eddie Vedder, który powrócił do swoich długich włosów z początku kariery, wyszedł na scenę, przywitał się słowami This is the time, this is the place i poprosił wszystkich o zachowanie ostrożności, wzajemne poszanowanie i pomoc. Trzeba przyznać że wypadł bardzo szczerze i z klasą – nie musiał wspominać dlaczego jest to pierwszy występ zespołu na festiwalu od sześciu lat. Wybrzmiały pierwsze dźwięki otwierającego koncert coveru Pink Floyd „Interstellar Overdrive”, który płynnie przeszedł w jeden ze sztandarowych kawałków zespołu „Corduroy”. A później napięcie już tylko rosło. Poszły singlowe „Do The Evolution” i „I Am Mine” oraz utwory z tegorocznej, beztytułowej płyty „Wasted Reprise” i „Severed Hand”. Nie mogło rzecz jasna zabraknąć dzikiego „Worldwide Suicide”, który naprawdę doskonale sprawdził się w roli koncertowego killera. Nowe utwory uzupełnione zostały absolutnymi klasykami z pierwszych płyt grupy – „Animal”, „Jeremy”, „Grievance”, „Better Man” czy „Blood”. Poprzedzony szybką konsultacją dotyczącą bezpieczeństwa z obsługą festiwalu, jeden z rockowych kawałków wszechczasów „Even Flow” przeciągnął się do do prawie ośmiu minut, podczas których Mike zaprezentował oldschoolowy numer z grą na gitarze za głową a Matt zagrał wypasioną solówkę na perkusji. Przez cały występ muzycy sprawiali wrażenie autentycznie cieszących się grą i możliwością dzielenia się swoją muzyką z tłumem fanów. Eddie a to błyskotliwie zagadywał tłum, a to odbił w niego gitarą niczym lustrem strumień światła, a to zaczął wspinać się w górę po mocowaniach na scenie, niczym w pamiętnym teledysku do „Even Flow”.

Relacja z festiwalu Reading 2006 - Część IV 2

Po zakończeniu „Rearviewmirror” zespół bez pożegnania zszedł ze sceny i nie było wątpliwości, że to jeszcze nie koniec hałasu tego wieczora. Dlatego też fani dość niemrawo starali się zachęcić zespół do zagrania bisu. Po kilku minutach w słupie światła ponownie pojawił się Eddie i zaanonsował małą niespodziankę w postaci utworu, którego prawdopodobnie nikt wcześniej w ten sposób nie wykonał. A był to motyw przewodni z „Iron Mana” zagrany na ukulele. Po prostu bomba! Po nim dość spodziewanie, nadal solo „Soon Forget”. Na bis zagrali ciąg dalszy przeglądu albumowych singli – „Given To Fly” oraz kolejne dwa kawałki z debiutu „Once” i „Alive”. W międzyczasie był dość zaskakujący, bo rzadko odgrywany na żywo utwór z repertuaru Mother Love Bone „Crown Of Thorns”. A potem zespół wylewnie podziękował za wsparcie, pożegnał się i zszedł ze sceny. I chyba dopiero świadomość, że być może jest jeszcze szansa na to, aby Pearl Jam wrócili i zagrali choćby jeden dodatkowy utwór (dwa dni wcześniej w Leeds tego nie zrobili), wyzwoliła z zebranych ludzi resztki energii na doping. Wrzask musiał na zespole zrobić wrażenie, bo po kilku minutach ogłuszającego wrzasku pojawił się na scenie ponownie, powitany gorącą owacją. Dokończyli przegląd debiutu kompozycją „Why Go”, po czym podzielili się z publicznością refleksją dotyczącą bogatej tradycji brytyjskiej muzyki i jako hołd dla wszystkich znakomitych zespołów (wśród których wymienione zostały The Beatles, The Kinks, Led Zeppelin i wiele innych), a zwłaszcza dla Pete’a Townshenda i The Who zagrali cover „Baba O’Riley”. Ostatnim utworem tego dnia był b-side’owy „Yellow ledbetter”... Już po powrocie do domu przeczytałem na forum festiwalowym wypowiedź jednego z uczestników koncertu Pearl Jam, który zapowiedział, że zamierza przejść na festiwalową emeryturę, bowiem chce właśnie ten występ zapamiętać jako ostatni. Powiem szczerze – przez chwilę też miałem podobne myśli...

Przemysław Nowak (4 października 2006)

Relacja z festiwalu Reading 2006:

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także