Relacja z festiwalu Reading 2006
Część III
Placebo nie pokazało niestety również nic nadzwyczajnego. Ot, zagrali kilka swoich sztandarowych przebojów w dość przewidywalny sposób. Ten zespół ma pewną klasę i pewien poziom, poniżej którego nie schodzi, ale to był już drugi raz, kiedy nie doczekałem się z jego strony niczego ponadto. Zapamiętałem tylko tyle, że Brian Molko był obcięty na zero, choć nie jestem pewien czy pisanie o tym nie przyczyni się do wzrostu liczby samobójstw wśród nastolatek w tym kraju. Mniej więcej w połowie występu zespołowi zepsuł się wzmacniacz i nastąpiła przeciągająca się przerwa. Realizator zaczął więc wyłapywać z tłumu siedzące na ramionach swych kolegów niewiasty. I pewnie nie byłoby w tym nic interesującego, gdyby nie fakt, że jedna z nich, ujrzawszy siebie na telebimie niespodziewanie nie podniosła bluzki ukazując swoje nagie piersi. Tłum nagrodził ją owacją a realizator długo się nie zastanawiając zaczął zachęcać kolejne dziewczyny do podobnego zachowania, robiąc na nie zbliżenia kamerą. Część z nich dała się ponieść zabawie i wtedy publiczność reagowała gromkim „yeah!”, część zawstydzona zasłaniała twarze dłońmi, co spotykało się z nieco mniej gromkim „booo!”. W miarę upływu czasu coraz więcej kobiet gotowych pochwalić się swoimi wdziękami zaczęło wychylać się ponad powierzchnię tłumu, z czego konsekwentnie korzystał operator. Niestety zabawę zepsuł w pewnym momencie Brian informując, że już wszystko jest w porządku i mogą powrócić do gry. Reasumując: Placebo 5/10, cycki 7/10.
Tak naprawdę wcale nie planowałem iść na Placebo. W tym samym czasie na scenie NME grał jeden z zespołów zespołów, które naprawdę miałem ochotę zobaczyć, czyli The Kooks. Niestety okazało się, że jazda jaką mają na Wyspach nastolatki na tę grupę przekracza granicę bezpieczeństwa na ich występie. Już podczas poprzedzającego go koncertu Boy Kill Boy można było zauważyć, że większość ludzi przyszła tylko po to, aby zająć dobre miejsca na to co będzie się działo za chwilę. Wiem, że nie każdy musi tak samo przeżywać występy na żywo, ale głośne gadanie, pstrykanie sobie zdjęć w tłoku, wylewanie piwa na głowę i popisywanie się głupimi minami przed młodymi siksami to lekkie przegięcie. Dodatkowo, w miarę upływu czasu gęstniał coraz bardziej tłum koło mnie (a wcale nie stałem bardzo blisko sceny), dlatego kiedy Boy Kill Boy zeszli ze sceny postanowiłem zrobić taktyczny odwrót (który nota bene okazał się długi i męczący) i poszukać bardziej przyjaznego miejsca na terenie festiwalu. Należy jedynie się cieszyć, że gównażeria zepsuła mi odbiór dość nieciekawego występu. Rację mają prawdopodobnie ci, którzy nie doszukali się w debiucie Boy Kill Boy większych przebłysków. Poza całkiem niezłymi singlami „Civil Sin” i „Suzie” reszta materiału była praktycznie nie do odróżnienia i stała na bardzo przeciętnym poziomie. Sam zespół też specjalnie nie wysilał się, aby sprzedać swoją muzykę publiczności. Być może dlatego, że na pytanie czy ta czeka już na The Kooks otrzymał w odpowiedzi wrzask przekraczający w moim przekonaniu zwykły entuzjazm. Po co się męczyć dla takich ludzi?
A skoro jesteśmy przy zachowaniu angielskiej młodzieży to warto wspomnieć, że przedsmak tego jak bezmyślna potrafi ona być miałem już pierwszego dnia. Niewiele brakowało, a koncert Panic! At The Disco zakończyłby się po około trzech minutach. Podczas kiedy ja próbowałem się przedostać bliżej sceny, aby nie być skazanym na oglądanie występu wyłącznie z telebimów, zespół niespodziewanie przerwał swój pierwszy kawałek i na scenie zrobiło się ogromne zamieszanie. Wpadli jacyś ludzie z obsługi technicznej a muzycy porzucili swoje instrumenty i podbiegli do, jak się później okazało, leżącego na scenie wokalisty. Nie był to niestety przewidziany performance artystyczny, tylko efekt rzuconej z publiczności butelki, która trafiła Brendona Urie w prawą skroń (w późniejszym wywiadzie przyznał, że na chwilę stracił przytomność). O ile rzucanie w górę kubkami z wodą, zwłaszcza w czasie upału, można uznać za zabawę mieszczącą się w normie festiwalowych zachowań, ciskanie kubkami z piwem w tłum bawiących się ludzi za głupotę i nieodpowiedzialność, o tylko szklana butelka lecąca w stronę sceny jest skrajnym kretynizmem i powinna być karana linczem. Zespół po kilku minutach wrócił do gry, ale ciężko było oprzeć się wrażeniu, że prysł gdzieś klimat, który od momentu pojawienia się muzyków unosił się w powietrzu. Wokalista z nieskrywaną goryczą spytał czy tłum przewiduje dla jego lewej skroni jeszcze jakąś niespodziankę i do końca występu pozostał bardzo zachowawczy. Nie wiem jak bardzo wpłynęło to na jakość samego koncertu, bo ten był bardziej niż udany i udowodnił, że cały szum, który zdążył się wokół zespołu pojawić nie był bezpodstawny. Panic! poza swoimi kawałkami, łączącymi pop i rock z elektronicznymi bitami, zagrali między innymi urzekający cover „Karma Police”, który rzecz jasna spotkał się w niemałym aplauzem na widowni. Ciekawe jak wypadłaby całość, gdyby nie feralny incydent z butelką już na samym początku show.
Broken Social Scene grali na małej scenie tuż przed Boy Kill Boy i The Kooks. Moment, trzeba przyznać, dość niefortunny, co zresztą zauważyli sami muzycy. Podeszli do tego z rezerwą i poczuciem humoru – jeszcze przed rozpoczęciem koncertu prosili o odrobinę cierpliwości, a ze swojej strony obiecali nie przedłużać setu. Kiedy rozpoczęli od instrumentalnego wstępu „Capture The Flag”, publiczność była jeszcze sceptycznie nastawiona. Powoli jednak, z każdą kolejną piosenką jej stosunek do Kanadyjczyków zmieniał się i znakomity „KC Accidental” można już było wysłuchać bez dobiegających zewsząd rozmów. Punktem kulminacyjnym był „Cause = Time”, po którym zapanowała wrzawa jakiej na pewno zespół się nie spodziewał. Miałem nawet wrażenie, że sporo osób zapomniało na kogo tak naprawdę czeka tego wieczoru. Ciężko powiedzieć co tak odmieniło nastawienie młodych Anglików. Być może sprawiła to sama muzyka, być może spektakl, jakim z pewnością był zmieniający się rotacyjnie w trakcie występu skład tego kolektywu muzycznego. W kulminacyjnych momentach na scenie było dwanaście osób i każda z nich dokładała swój mały szczegół do muzycznego pejzażu. Co by nie myśleć o Broken Social Scene, trzeba przyznać, że zespół ma klasę. Pełen szacunek.
Przeczytałem gdzieś, że koncert The Fall to absolutny the must. I ponoć pytanie dlaczego jest tak samo sensowne jak pytanie, dlaczego warto czytać Dostojewskiego. Są po prostu pewne aksjomaty, których się nie podważa. Mark E. Smith to artysta pełną gębą, awangardowy i nigdy nie wiadomo co mu strzeli do głowy podczas koncertu, jakie utwory zdecyduje się zagrać ani w jaki sposób zabawi się z publicznością. Poza tym występ tej angielskiej grupy to klasyk, z jakim nieczęsto ma się do czynienia. I choć tym razem „dziwne” zachowanie Marka sprowadzało się do przechadzania się leniwym krokiem po scenie, wpatrywania nieobecnym wzrokiem w dal i przeszkadzania innym muzykom (np. naciskając w zupełnie przypadkowy sposób klawisze keyboardu albo montując i demontując mikrofony perkusiście), choć jego wiek zaskakująco wyraźnie rzucał się już w oczy, muzyka The Fall w pełni to rekompensowała. Monotonna, czasem niemal nużąca, ale jednak zagrana z klasą, której brakuje wielu współczesnym zespołom. Nie przeszkadzało mi nawet to, że rozpoznałem z całego setu może jeden utwór.
Zespołem, który nie spełnił pokładanych w nim oczekiwań, był niestety typowany na rewelację festiwalu Arctic Monkeys. Media, moim zdaniem zupełnie bezpodstawnie, spekulowały kto w sobotę będzie prawdziwą gwiazdą wieczoru – debiutanci z Sheffield czy występujący po nich Matt Bellamy i spółka. Czas dość szybko pokazał, że przyspieszone dojrzewanie na muzycznej scenie nie wyszło Małpkom na dobre. Alex Turner zupełnie nie potrafił się odnaleźć w roli frontmana, sprawiał wrażenie stremowanego i przestraszonego. Pomiędzy piosenkami, kiedy grupa zajmowała się przestrajaniem gitar na następne numery (gdzie do cholery była w tym czasie obsługa techniczna z zapasowym kompletem instrumentów?!), zalegała grobowa cisza. Pewnie dzień później, występując w rodzimych stronach nie musiał się specjalnie wysilać, aby wprowadzić tłum w ekstazę, ale na Reading powinien był przygotować się lepiej do swojej roli. Ewidentnie Arctic Monkeys nie są jeszcze zespołem stadionowym i powinni przez jakiś czas spokojnie rozwijać się na scenie klubowej. Na szczęście muzycznie byli tego dnia w niezłej formie, a że repertuar mają też niczego sobie, trochę zdrowia tego wieczora na głównej scenie zostawiłem.
Ale najbardziej energetycznym występem tego weekendu był bez wątpienia występ Forward Russia! Młodziutka grupa z Leeds na scenie dawała z siebie wszystko i nawet przez moment nie można było uchwycić muzyków w bezruchu. Zwłaszcza wokalista Tom Woodhead zachowywał się, jakby mu trzmiel wpadł za koszulę. Znakomitą koszulkę, swoją drogą, z logo zespołu w postaci dwóch wykrzykników. Generalnie taki wizerunek sceniczny doskonale komponował się z muzyką Forward, Russia!, która lokuje się gdzieś pomiędzy Bloc Party a Ikara Colt. Bardzo komicznie, na swój sposób, wypadały zapowiedzi piosenek w wykonaniu wokalisty Toma. This one’s called „Nine”... This one’s called „Thirteen”... This one’s called „Twelve”! A najlepsze było to, że publiczność reagowała na każdą taką zapowiedź brawami, okrzykami i piskami. Zupełnie jakby ludzie rozpoznawali te kawałki po numerach. Hmm... A może to tylko ja nie rozpoznawałem...