Relacja z festiwalu Reading 2006
Część I
W dobie Internetu dostęp do muzyki i informacji przestaje być problemem. Każdy może posłuchać twórczości dowolnego artysty, więc siłą rzeczy scena alternatywna, która do tej pory borykała się z problemem niszowości i co za tym idzie braku promocji, przeżywa rozkwit. Ludzie, także w Polsce, zaczynają się interesować muzyką niezależną i dostają do ręki wszystkie środki, aby to zainteresowanie rozwijać. Sytuacja diametralnie się zmienia, kiedy publiczność w naszym kraju zaczyna się rozglądać za koncertami swoich ulubionych wykonawców. Niestety pod tym względem jesteśmy póki co czarną dziurą na muzycznej mapie Europy. Kiedy rok temu wybierałem się na festiwal do Leeds, w Polsce nie było dla tej imprezy właściwie żadnej alternatywy. Ten stan powoli się zmienia – mamy festiwale Summer Of Music, Off Festival czy Open’er, na które zaprasza się coraz więcej artystów tzw. nurtu indie. To dobry prognostyk na przyszłość, ale nie oszukujmy się, cały czas jesteśmy jeszcze daleko za czołówką wielkich wydarzeń tego typu na Zachodzie. Dlatego czasem warto wysupłać trochę grosza i szarpnąć się na bilet na Reading Festiwal, żeby w ciągu długiego weekendu przeżyć prawdziwą muzyczną ucztę.
Jedną z kilku formacji, które naprawdę miałem ochotę w ten weekend zobaczyć, była grupa The Twilight Singers, zwłaszcza, że na koncercie zapowiedziany był gościnny udział Marka Lanegana. Kiedy wychodzili na scenę Carling (najmniejszą na festiwalu), na dworze było już ciemno i taka sceneria doskonale komponowała się z nastrojowym, choć dość hałaśliwym występem zespołu. Greg Dulli okazał się być w świetnej formie i doskonale sprawdził się jako frontman. Nie przeszkadzała mu w tym ani nadmierna tusza, ani tytoniowy nałóg, który nie pozwalał mu choćby na chwilę obyć się bez zapalonego papierosa w ręku. Mniej więcej w połowie koncertu na scenie, zupełnie bez zapowiedzi pojawił się, powitany owacyjnie Mark. Przez kilka piosenek, które wykonał razem z Singersami, stał w bezruchu, trzymając się statywu do mikrofonu i wyglądał przy tym jak cień samego siebie sprzed lat. Roztaczał przy tym jednak tak niesamowitą aurę, że nawet postać Grega została jakby zdominowana i przytłumiona. Kilkanaście minut później, tak samo niespodziewanie zniknął bez słowa za kulisami. Zanim to jednak nastąpiło, wykonał z zespołem utwór „Where Did You Sleep Last Night” i był to chyba punkt kulminacyjny tego występu. Występu bardziej niż udanego, choć ze względu na czas trwania, pozostawiającego pewien niedosyt.
Bardzo dobre wrażenie pozostawiły po sobie także zespoły The Secret Machines i Serena-Maneesh. Ich występy pod wieloma względami były do siebie podobne. Przede wszystkim obie grupy zaprezentowały bardzo podobną estetykę sceniczną, tworząc coś w rodzaju spektaklu raczej, niż typowego koncertu. Ale i muzycznie wiele było cech podobnych, zwłaszcza jeśli zestawić ich muzykę z przeważającym na festiwalu gitarowym popem. Amerykanie postanowili zasnuć całą scenę dymem i przy użyciu gry świateł zbudować oniryczny klimat, komponujący się z przestrzenną, instrumentalną muzyką. Efekt był porażający i większość publiczności stała jak zahipnotyzowana, dając się bombardować hałasem dominującej perkusji. Z zewnątrz musiało to wyglądać przerażająco, zwłaszcza dla osób, dla których taka neo-psychodeliczna stylistyka jest powyżej granicy strawności. Norwegowie osiągnęli podobny efekt, jednak zupełnie innymi środkami. Przede wszystkim wyszło ich na scenę znacznie więcej (siedem osób) i sprawiali wrażenie kapeli bardziej eklektycznej. Uwagę, zwłaszcza męskiej części widowni przykuwała wysoka, blondwłosa basistka skacząca w rytm muzyki po scenie. Dopiero kiedy ta przestawała być rytmiczna, dziewczyna ustępowała miejsca dwóm gitarzystom, którzy rozpoczynali swój taniec z gitarami, przypominający jakiś pradawny, szamański rytuał, tworząc przy okazji niesamowity zgiełk i dźwiękowy chaos. Uderzali nimi o wzmacniacze i głośniki, szorowali po podłodze, szarpali i potrząsali. Trzeba przyznać, że zrobili wrażenie na widzach tego przedstawienia, bowiem ci z uznaniem kiwali głowami i nagradzali zespół brawami po każdym utworze.
Dużym zaskoczeniem był dla mnie występ Tilly And The Wall. Spodziewałem się po tym zespole lekkiej i przyjemnej muzyki, łączącej elementy folku, country i rocka, ale nie spodziewałem się, że aż do tego stopnia będą w stanie poprawić mi humor (wystawiony już wtedy na ciężką próbę przez zmęczenie) i wywołać szeroki uśmiech na twarzy. Ale jak tu nie być pogodnym, kiedy widzi się na scenie trzy roztańczone, śpiewające dziewczyny, co raz dziękujące publiczności – za brawa, za wspólny taniec, a nawet za balony, które ktoś przyniósł na występ i rozrzucił nad niewielkim tłumem, który zgromadził się pod namiotem. Tłumem rosnącym z każdą kolejną piosenką, bowiem aura nieskrępowanej radości udzielała się wszystkim osobom przechodzącym w pobliżu. Wiele z tych osób w porę zdało sobie sprawę, że odpuszczenie takiego występu łączyło się prawdopodobnie ze stratą najefektywniejszego ładowania psychicznych akumulatorów na całym festiwalu.
Pod tym względem grupę Tilly And The Wall przebili prawdopodobnie tylko Belle & Sebastian. Chociaż po Szkotach akurat można się było tego spodziewać. Nie od dziś przecież wiadomo, że Stuart Murdoch i spółka na koncertach stawiają przede wszystkim na zwiewny i urokliwy klimat. Każdy ruch frontmana, każdy jego gest i grymas twarzy był dobrany w taki sposób, aby budować niepowtarzalny nastrój. Ale w jego zachowaniu nie było nawet cienia sztuczności. Wszystko co robił sprawiało wrażenie szczerej i nieskrępowanej zabawy. Kiedy poprosił jedną z dziewcząt z publiczności o pomalowanie sobie tuszem rzęs, a później teatralnym gestem rozmazał ten tusz po twarzy podczas wykonywania „Lord Anthony”, nie było w tym nawet odrobiny pretensjonalności. Kiedy inną dziewczynę zaprosił w trakcie występu na scenę do tańca, to chociaż wiedziałem wcześniej, że jest to zaplanowany element przedstawienia, przez moment sam w to zwątpiłem. Przerwy pomiędzy kolejnymi utworami Stuart wykorzystywał na snucie opowieści ze swego życia. Trzeba przyznać, że dobrze wiedział co robić, aby umilić czas swoim fanom. Kilkadziesiąt minut z Belle & Sebastian z pewnością należało do tych najmilej spędzonych w ciągu całego weekendu.
Całkiem przyzwoite wrażenie pozostawili po sobie Tapes n’ Tapes. Zespół reklamowany jako this year’s hottest sign up wcale nie przypominał sztandarowych pupilków kolorowych pism. Ubrani w zwykłe dżinsy i t-shirty bez nadruków chłopcy sprawiali wręcz wrażenie, jakby trafili na scenę przez przypadek. Przynajmniej do momentu kiedy zaczęli grać. W ich muzyce był ten pierwiastek szczerości, który bardzo sobie cenię. Nie są to może jeszcze koncertowe demony, ale od razu dało się wyczuć, że z gitarami znają się nie od dziś. Nie tylko zresztą z gitarami, bo do niektórych kawałków angażowali cięższą artylerię w postaci dęciaków. Połączenie niezłych umiejętności z naprawdę fajnym repertuarem spowodowało, że chyba nikomu specjalnie nie brakowało na tym występie fajerwerków.
Ciekawy był także występ duetu The Dresden Dolls. Ogólnie rzecz biorąc zespoły dwuosobowe można podzielić na takie, które na koncertach korzystają z pomocy zaproszonych muzyków oraz takie, które pomocy nie potrzebują. Dresden Dolls należą do tej drugiej kategorii i trzeba przyznać, że doskonale sobie sami radzą na scenie. Zapewne dlatego, że oboje mają bardzo dobre umiejętności technicznie. Brian Viglione doskonale wybija rytm na perkusji albo prowadzi linię melodyczną na gitarze, podczas gdy Amanda Palmer świetnie radzi sobie z grą na keyboardzie i śpiewem. Na Reading zagrali po kilka kawałków z obu dotychczasowych płyt (głównie z ostatniej „Yes, Virginia...”), a na deser zaprezentowali własną wersję utworu Black Sabbath – „War Pigs”, nie krótszą choćby o jeden dźwięk od oryginału. Ostatecznie jednak przekonał mnie do nich dobór koszulek. Amanda miała na sobie t-shirt Pixies, a Brian – Bad Brains.
Znacznie powyżej oczekiwań zaprezentowali chłopcy z Feedera. Może dlatego, że przy tak bogatej dyskografii mieli z czego wybrać repertuar na swój festiwalowy koncert. Okazało się, że publiczność na Wyspach wciąż darzy zespół bardzo dużą sympatią i doskonale zna wszystkie jego hity, na czele ze świetnym „Buck Rogers”, którego refren odśpiewany został przez tysiące gardeł. Nawet dość pretensjonalne ballady z płyty „Comfort In Sound” na żywo robiły bardzo dobre wrażenie. Z drugiej strony właściwie sam nie wiem, dlaczego po tej grupie spodziewałem się znacznie bardziej przeciętnego występu. Przecież nie ma lepszego sposobu na spędzenie gorącego, słonecznego popołudnia na festiwalu niż przy muzyce sympatycznego rockowego zespołu wykonującego niezobowiązujące, lekkie i przyjemne kawałki.
Zupełnie inaczej odebrałem z kolei występ Yeah Yeah Yeahs. Okazało się, że o nowojorskiej formacji w zasadzie można powiedzieć: Karen O i jej muzycy. Przez cały koncert to właśnie ekscentryczna wokalistka była postacią grającą pierwsze, a właściwie jedyne skrzypce. Niestety w parze z jej awangardowymi popisami nie szła tym razem jakość samej muzyki. A może to wina samej liderki Yeah Yeah Yeahs, że zawłaszczyła całkowicie uwagę widzów. Dla mnie na koncercie liczą się w pierwszej kolejności wrażenia słuchowe, a te tym razem niestety nie były satysfakcjonujące. A okres fascynacji Karen O też mam już dawno za sobą.