Najlepsze płyty lat 80-tych
Miejsca 81 - 90
90. Kult - Spokojnie (1988)
Styczeń 1988 roku był szczególnym okresem w historii Kultu. Niemal wszyscy jego muzycy na nowo przeżywali fascynację psychodelią lat siedemdziesiątych. Przejawem owych ciągot był zagrany kilka miesięcy wcześniej koncert w Jarocinie, gdzie grupa zafundowała słuchaczom rozimprowizowaną wersję pewnego utworu, który później – już na płycie - w zbiorowej świadomości zaistniał jako jeden z najdłuższych w historii polskiego rocka. Naznaczenie specyficzną estetyką miało jednakże charakter czysto umowny. „Spokojnie” bowiem nie jest płytą psychodeliczną, choć środki użyte w celu ewentualnego przybliżenia klimatu – organy Hammonda, piano Fendera, fortepian Steinwaya plus woreczek marihuany, który miał „pomagać” w rejestracji – jak najbardziej służą użyciu prostej kwalifikacji. Sesja nagraniowa trwała dwa tygodnie i była przepełniona zupełną wolnością i swobodą twórczą. Powstała płyta pełna odniesień do ówczesnej rzeczywistości, niejednoznaczna interpretacyjnie (najpopularniejsza „Arahja”, opowieść o dramacie Berlina, może jednocześnie dotyczyć zwykłego ludzkiego rozstania), wielowątkowa („Jeźdźcy” – historia czterech jeźdźców apokalipsy), osobista (swingowa wersja „Do Ani” – czy jest jeszcze ktoś, kto nie wie, kim jest sławetna Ania?). Dodatkowo aurę mistycyzmu nadawało płycie głębokie brzmienie waltorni, świetnie wykorzystane na początku utworu „Niejeden”. Dla wielu „Spokojnie” jest największym osiągnięciem w dziejach formacji, i chociaż można się z tą tezą spierać, to akurat wtedy, pod koniec lat osiemdziesiątych, było to chyba najważniejsze polskie rockowe uderzenie. (tł)
89. Glenn Branca - The Ascension (1981)
Żyjemy w czasach natłoku teorii, hipotez, koncepcji, a przede wszystkim ich autorów. Jednak aby idea zdołała się przebić, wydostać się z akademickich murów i zaistnieć w normalnym świecie, musi zawierać nieodzowną cząstkę – mówię to z pewnym nadęciem – poezji. Tylko wtedy może stać się prawdziwie istotna. Już przeciętnie obeznany słuchacz alternatywy, gdy dociera do „The Ascension”, nie może mieć wątpliwości co do doniosłości dorobku Glenna Branki. Nowojorski minimalistyczny kompozytor, który zainspirował rzesze undergroundowych szaleńców z Sonic Youth na czele, ma albumie sprzed 25 lat zaserwował zapierający dech w piersiach projekt na czterech gitarzystów (w tym gronie Lee Ranaldo) i perkusję. Duszne, ale w jakiś zadziwiający sposób brudne brzmienie, wykreowane na „Ascension” należy do największych muzycznych osiągnięć epoki. I choć już wcześniej i później na wielu płytach Branca rzeczywiście odkrywał dla muzyki rockowej nowe terytoria, to chyba te poszukiwania na omawianej płycie nabrały najbardziej wyraźnych kształtów. Po latach, choć nie zawsze doceniany w kręgu muzyki współczesnej, uznany został za jednego z patronów gitarowej muzyki eksperymentalnej. (jr)
88. Public Image Ltd. - Second Edition (1980)
Nienawiść do establishmentu i Pink Floyd łączyła Johna Lydona z większością postaci sceny punk rockowej, ale piątki z literatury na szkolnym świadectwie, rozległe fascynacje muzyczne i artystyczne ambicje zdecydowanie odróżniały go od reszty przedstawicieli tego gatunku. Nic dziwnego, że kanciaste ramy punk rocka dość szybko okazały się dla niego zbyt wąskie, a efektem dalszych poszukiwań po rozpadzie Sex Pistols był projekt Public Image Ltd. Transowa, inspirowana Can i Neu! rytmika oraz miażdżące intensywnością i – obok Mike’a Watta z Minutemen – najbardziej dystynktywne w tej dekadzie linie basowe autorstwa Jah Wobble’a (który podobnie jak Sid Vicious posiadał początkowo niewielkie pojęcie na temat obsługi gitary basowej, ale w odróżnieniu od niego okazał się pojętnym uczniem), stały się na „Second Edition” tłem dla pełnych gorzkiej ironii i radykalizmu obserwacji społecznych Lydona - jedynego punktu stycznego między twórczością Pistols a Public Image Ltd. Sztandarowa pozycja post-punku, bijąca na głowę intensywnością brzmienia sam „Closer”, a zarazem kolejny obok New Order dowód na to, że koniec jednej muzycznej legendy oznaczać może jednoczesne narodziny kolejnej. (mm)
87. Midnight Oil - Diesel & Dust (1987)
„White man came took everything”. Lirycznie „Diesel And Dust” to chyba najbardziej australijska z płyt reprezentujących aussie rock. Paradoksalnie właśnie tym albumem znani z lewicujących poglądów członkowie grupy odnieśli międzynarodowy sukces. Teksty skoncentrowane wokół problemów rdzennych mieszkańców piątego kontynentu, rozbrojenia nuklearnego i ochrony środowiska naturalnego są ilustracją ówczesnych wydarzeń społeczno-politycznych w Australii i Oceanii. Największy przebój grupy „Beds Are Burning” traktuje właśnie o prawie do własności ziemi dla Aborygenów. Kolejny na trackliście „Put Down That Weapon” można odczytać jako aluzję do wydarzeń z 10 lipca 1985 roku, w porcie Auckland na Nowej Zelandii, kiedy to oficerowie francuskiego wywiadu dokonali udanej próby zatopienia flagowego okrętu organizacji Greenpeace, Rainbow Warrior. Na „Diesel And Dust” Midnight Oil osiągnęli szczyt możliwości twórczych jeśli chodzi o umiejętność pisania chwytliwych kompozycji. Dowodem tego oprócz dwóch wyżej wymienionych piosenek są... wszystkie pozostałe utwory. Wyróżnić można za odejście od standardowego schematu z gitarą prowadzącą i zgraną z nią rytmiką „The Dead Heart”. Oprócz obowiązkowych wielogłosowych backing vocals będących udziałem całego zespołu, wspierającego w tym elemencie Garretta, bardzo udanie wypada aranżacja instrumentów dętych kreujących podniosły nastrój. Ciekawie potoczyły się losy wokalisty grupy, po zakończeniu działalności przez Midnight Oil i złagodzeniu swoich politycznych poglądów, w 2004 roku Peter Garrett został wybrany z listy partii laburzystowskiej do australijskiego parlamentu. (ww)
86. Metallica - Master Of Puppets (1986)
Z perspektywy czasu „Master Of Puppets” należy ocenić jako szczytowe osiągnięcie w dorobku legendarnej grupy. Potwierdzają to historyczne fakty – trzy miliony sprzedanych płyt przy praktycznie żadnej promocji radiowej. Temu brakowi obecności na playlistach ciężko się zresztą dziwić, bowiem kalifornijska czwórka od początku działalności zapracowała sobie na miano jednego z najszybszych i najcięższych zespołów kształtującego się właśnie, nowego odłamu rocka. A taka muzyka jest od zawsze przez komercyjne rozgłośnie radiowe konsekwentnie ignorowana. „Master Of Puppets” to konstrukcja brutalna i ciężka, ale zachowująca, także dzięki długości kompozycji, cechy epickie. Opowiada o bezsilności i lęku, zarówno tym racjonalnym, odwołującym się do codziennych problemów, jak i urojonym, ukrytym głęboko w podświadomości („The Thing That Should Not Be” nawiązujące do prozy H. P. Lovecrafta – kultowego autora literatury grozy). I to z taką siłą, że ciarki przechodzą po plecach. Duża w tym zasługa umiejętności instrumentalnych Larsa Ulricha i Kirka Hammeta oraz świetnie komponującej się z taką stylistyką barwy głosu Jamesa Hetfielda. Czy trzecia płyta Metalliki to najlepszy heavymetalowy album wszechczasów? Na pewno w latach osiemdziesiątych nie miał wielu godnych rywali. A utwory takie jak tytułowy „Master Of Puppets”, „Battery”, „Sanitarium” czy wyczekiwany na koncertach „Orion”, pomimo upływu dwudziestu lat wciąż robią piorunujące wrażenie. (pn)
85. Aztec Camera - High Land, Hard Rain (1983)
Kiedy Aztec Camera wydawali pierwszego singla, Roddy Frame miał – uwaga – siedemnaście lat. Jednak dopiero premiera „High Land, Hard Rain” ukazała zjawiskowego gitarzystę i songwritera, który mimo całkiem świeżych wspomnień ze szkoły podstawowej dojrzałością aspirował do ligi Elvisa Costello. Pełne urodziwych, akustycznych harmonii, eleganckie kompozycje windowały debiut Szkotów do miana college-rockowego „Pet Sounds”. Niezależnie od tego czy weźmiemy na warsztat tropikalny pop „Oblivious”, epicki romantyzm „We Could Send Letters”, dylanowską serenadę „Down The Dip” czy rewiowo-kabaretową miniaturę „Queen’s Tattoos”, szlachetność piosenek, które wyszły spod ręki osiemnastolatka zadziwia. Pożeranemu przez własny ekscentryzm Frame’owi wkroczenie w dorosłość odbiło się szybką czkawką, a stosunek jego aktualnej formy do skali możliwości jest wręcz haniebny. Nieważne. Świadectwem unikalności talentu Szkota na wieki wieków pozostanie „High Land, Hard Rain”, a jeśli fakt, że większość tych piosenek ukończył przed osiągnięciem pełnoletności nie jest zdumiewający, to powiedzcie mi co jest. (ka)
84. Soft Cell - Non Stop Erotic Cabaret (1981)
Feeling sleazy in seedy sin city, śpiewa w jednym z numerów Marc Almond. Powyższa linijka to niejako klucz do zrozumienia debiutanckiej płyty duetu Soft Cell. Choć grupę kojarzy się głównie z singlowym coverem „Tainted Love” (najlepiej sprzedający się brytyjski singiel 1981), esencją „Non-Stop Erotic Cabaret” są oparte na frywolnym rytmie, podejrzanych partiach klawiszy/saksofonu, synth-dyskotekowe kawałki o dwuznacznej warstwie lirycznej, równie dwuznacznej co wąsik klawiszowca na okładce. Właściwie nazwany, transowy „Sex Dwarf” uważa się nawet za kultowy. Czasami Almond porzuca ducha gloryfikacji sobotnich wycieczek po dzielnicy czerwonych świateł na rzecz wizerunku niepoprawnego romantyka. Zamykająca całość ballada „Say Hello, Wave Goodbye” to jedna z najpiękniejszych rzeczy gatunku. Soft Cell nie mieli może przebojowości Human League, podniosłości Ultravox, nutki dekadencji OMD czy mocy Yazoo, mieli za to złotą kartę członkowską do burdeli w Soho. 10 milionów sprzedanych albumów oznacza, że mają ją prawdopodobnie do dzisiaj. (tt)
83. Klaus Mitffoch - Klaus Mitffoch (1984)
Lech Janerka wspomina, że inspiracją do założenia Klausa Mitffocha była nuda. Parę osób wspólnie stwierdziło, że rzeczywistość jest smutna, a upijanie się w weekendy nie ma już sensu. Jako zupełni amatorzy grali u niego w łazience, słuchali Beatlesów, razem przeżywali pierwsze fascynacje Gang Of Four i Talking Heads. To, co Lech robił z Klausem, było oparte na nerwicowym spięciu – albo działali jak w amoku, albo nie działali wcale. Zainspirowani wczesnym Maanamem i Republiką nagrali dwa pierwsze przeboje – „Ogniowe Strzelby” i „Jezu, Jak Się Cieszę”, który zyskał miano wielkiego hitu. W 1983 ruszyli w trasę ze Spear Of Destiny, ale sławy nie zyskali. Dopiero wydanie w 1984 roku debiutanckiego albumu było strzałem w dziesiątkę. Płyta stała się manifestem pokolenia połowy lat osiemdziesiątych i jednym z najważniejszych krążków w dziejach polskiej muzyki rockowej. Do dziś oryginalność jego brzmienia (częste wychodzenie poza tonację nowofalowo-punkowej faktury) rzuca na kolana. Do tego dochodzą bezkompromisowe, intelektualne i lapidarne teksty Janerki, które stanowią jego główny znak rozpoznawczy. W Mitffochu stworzył własny język – przenikliwy, zaangażowany, sarkastyczny, oparty na przewrotnych zbitkach słownych, prawie nigdy dosłowny (spójrzmy zresztą na tytuły utworów). Po latach Leszek nie broni już tak bardzo Klausa, uważa, że nie stworzyli niczego takiego, co dałoby się pielęgnować. Próbowali być oryginalni, udało im się w znacznej mierze. To wystarczy, chociaż łezka kręci się w oku. (tł)
82. Nirvana - Bleach (1989)
„This is off our first record, most people don't own it” – tę zapowiedź „About a Girl” kojarzymy chyba wszyscy. Niesłuszne niedocenianie pierwszej długogrającej pozycji w dyskografii zespołu musiało frustrować twórcę. „Bleach” często jest kojarzony tylko z jednym, nie do końca reprezentatywnym utworem. Cieniem na odbiorze tego albumu kładzie się wielkość kolejnej płyty Nirvany. Nie należy jednak sądzić, że debiut grupy Cobaina to tylko zapowiedź rozwinięcia twórczego potencjału zespołu. „Bleach” to świetny reprezentant gatunku muzycznego, o którym nie sposób nie wspomnieć przy podsumowaniu dziewiątej dekady ubiegłego wieku. I jakkolwiek można by wymieniać jako bardziej definiujące cały styl dzieła takich tuzów jak Green River czy Mudhoney, to zagłębiając się w historię grunge, nie można pominąć tego albumu. Historia rocka mogłaby wyglądać inaczej gdyby Jason Everman poskąpił tych sześciuset bucksów wydanych na realizację „Bleach”. Nie tylko dlatego, że bez tej płyty być może nigdy nie powstałoby „Nevermind”. Nirvana na swoim debiucie w mistrzowski sposób żongluje amelodyjnością gitarowych riffów i połamaną rytmiką. Spośród poszczególnych utworów należy wyróżnić „Scoff”, przede wszystkim za wokalne popisy Cobaina i przemyślne czerpanie z tradycji ciężkiego grania, wściekły, słynny „piętnostowyrazowiec” „School” oraz hałaśliwy cover „Lovebuzz”, hołd dla oblepionych brudem sześciu strun. (ww)
81. Gang Of Four - Solid Gold (1981)
Numer jeden wśród grup, które swój olbrzymi wkład w rozwój post-punku zaznaczyły tak wyraźnie po obu stronach Atlantyku. Dużo, bardzo dużo krewni są im zarówno Au Pairs, jak i Minutemen. Ba, trzy najbardziej podtatusiałe zespoły stadionowego rocka naszych czasów – U2, Red Hot Chili Peppers i R.E.M. – wyszły w dużej mierze od inspiracji ich wczesnym obliczem. „Entertainment!” z 1979 było wstrząsające i bezkompromisowe, ale „Solid Gold” wydaje się jego bardziej wymagającym kuzynem. Gill, King, Burnham i Allen poszli tu o krok dalej w eksperymencie ze strukturą utworu. Jeśli na debiucie trafiało się niemało regularnych, zwrotkowo-refrenowych, punkowych wymiataczy, jak „I Found That Essence Rare”, to „Solid Gold” jest albumem poszukującym nowych rozwiązań w atonalnym, antypiosenkowym post-punku. Wyłącznie. Intensywnie funkowe fundamenty utworów straciły na taneczności, ale zyskały na ambicji. Zdekoncentrowane od strony muzycznej kompozycje przyniosły zaś podobnie silny, antykapitalistyczny przekaz. Później natomiast wspaniała harmonia między członkami Gangu została zachwiana przez powolne wykruszanie się składu i nigdy nie odbudowana. (ka)
Komentarze
[27 lipca 2010]