Relacja Emu z Roskilde 2003

Dzień trzeci

Sobota zaczyna się o 16:00. W Arenie grają The Melvins. Nie trzeba ich chyba przedstawiać. To jeden z pierwszych i jeden z najcięższych przedstawicieli dogorywającego gatunku, jakim jest grunge. Na płytach wypadają naprawdę fajnie, więc idę na ich koncert pełen nadziei na solidne rockowe łojenie. Zgodnie z rozkładem na scenie pojawia się trzech kolesi (nie ma wątpliwości, że to oni - kto widział Buzza Osborne'a ten wie dlaczego). Zaczyna się koncert i... stopniowo mój entuzjazm opada. Staram się trochę ruszać, wgryźć w tą muzykę, odnaleźć w niej to coś, co intryguje na płytach. Nic z tego. Cała magia odpływa jak ręką odjął. Jakiś nieprzyswajalny hałas, brak melodii, chaos i nieład. Nagłośnienie tak silne, że właściwie nic poza industrialnym szumem nie słychać. Przykro mi się trochę robi, bo spodziewałem się fajnego występu. Liczyłem na charakterystyczne dla The Melvins żarty muzyczne w stylu coverów Kiss, granych dużo wolniej i ciężej niż w oryginale. A tu lipa. Niby The Melvins, ale jakieś takie gorsze. Zaczynam spoglądać na zegarek. To zły znak... Ogólnie koncert robi na mnie słabe wrażenie. Nie postarali się panowie grunge'owcy. Mam wrażenie, że zagrali trochę na odwal się. Żadnego bisu, żadnego kontaktu z publicznością. Dostali drugą co do wielkości scenę i zmarnowali szansę... Szkoda.

Nie ma co jednak płakać nad rozlanym mlekiem. Już za niecałą godzinę gra Tomahawk, też na Arenie, więc nie muszę nigdzie biec. Mogę się za to ustawić w kolejce do pierwszego sektora. To już coś - zobaczyć Mike'a Pattona z odległości kilku metrów! Ustawiam się. I tutaj niespodzianka, w kolejce spotykam Polaków. Stoimy w zasadzie na samym początku, za nami ustawia się powoli sznurek chętnych. Rozmawiamy trochę o Faith No More, trochę o festiwalu. Czas powoli upływa i wszyscy nerwowo patrzymy na organizatorów. Kiedy zaczną wpuszczać. Zajmujemy strategiczne pozycje... Teraz! Bramka się otwiera i ludzie wlewają się pod scenę. Trzeba szybko biec żeby zająć dobre miejsce. Po drodze wyprzedzam kilka osób i dopadam do barierki, praktycznie na samym środku pod sceną! Ha! To mój prywatny sukces. Obok mnie ustawia się jakaś laska. 'Cześć... i gratuluję'. Fajny zwyczaj, też jej gratuluję i zamieniamy ze sobą kilka słów (jak ona miała na imię?). Ale to wszystko nie jest najważniejsze.

Relacja Emu z Roskilde 2003 - Dzień trzeci 1

O 18:00 na scenę wchodzi Mike. I tłum ogarnia euforia. Publiczność krzyczy, bije brawo. Patton oczywiście staje blisko krawędzi za swoją konsoletą. Reszta zespołu się nie liczy. Tomahawk to Mike Patton. On jest teraz pierwszym i jedynym showmanem na Arenie. Zaczyna się koncert. Lecą najbardziej znane kawałki z obu płyt zespołu. Mike nie powala mnie na kolana swoimi wyczynami wokalnymi. Są tylko bardzo dobre... po prostu przyzwyczaił mnie do świetnych partii jeszcze za czasów Faith No More. Tutaj koncentruje się też na samplowaniu i efektach elektronicznych. Może dlatego wydaje mi się, że nie daje z siebie wszystkiego. Za to jeśli chodzi o temperament w czasie występu to trzeba mu przyznać, że zna się na rzeczy. Co chwila odrywa się od swojego sprzętu i wpada w chaotyczny wir po scenie, nie odrywając mikrofonu od ust. Co jakiś czas chwyta jeden z mikrofonów i robi nim sprzężenia z głośnikami. Wygląda to momentami, jakby coś go opętało. Naprawdę, jeśli chodzi o popis aktorski, Patton spełnia moje oczekiwania w 100%. Lecą kolejne kawałki a mi się coraz bardziej podoba. Jest ostro i nietypowo, jak przystało na Tomahawk. Nacisk z czasem coraz bardziej się zwiększa, ale wytrzymuję przy barierce do końca. Koniec następuje po niespełna godzinie. Bardzo udany koncert. Pewnie dlatego tak mówię, że cały spektakl widziałem z bliska. Być może muzycznie nie było rewelacyjnie, ale przecież występ na żywo rządzi się swoimi prawami. Nie można rozpatrywać jednego aspektu w oderwaniu od innych. A rozpatrując całościowo, Mike i spółka zasługują na czwórkę z plusem.

Koala gdzieś zniknął, więc sam opuszczam teren Areny. Jeszcze pobrzmiewa mi w uszach wspomnienie po Tomahawk, a tu trzeba się spieszyć na Fu Manchu. Nie wiem dlaczego wszystkich śmieszy nazwa tego zespołu. Grają o 19:30 na głównej scenie. To właśnie oni i The Melvins zastąpili Zwan, który nie przyjechał. Jak dla mnie podmiana sensowna, chociaż ten drugi zespół mnie rozczarował. Pora, żeby klasycy stoner rocka pokazali światu o co chodzi w tym gatunku!

Relacja Emu z Roskilde 2003 - Dzień trzeci 2

'A teraz, ze słonecznej Kalifornii, Fu Manchu!' oznajmia pan na scenie, po czym ustępuje miejsca czterem innym panom, którzy wyglądają jakby przyjechali na wakacje do Sopotu. Przewiewne spodnie (albo dżinsy), bluzki polo lub trykotowe koszulki. Żadnego odjechanego image'u. Żadnego gwiazdorstwa. Po prostu wchodzą chwytają za instrumenty i zaczynają grać. Stoję w sektorze pod sceną i zastanawiam się, jak Fu Manchu zostaną przyjęci przez raczej mało żywiołową duńską publiczność. I jestem w szoku! Ludzie pod samą sceną skaczą, bawią się, znają słowa piosenek. Nie mogę w to uwierzyć, i muzycy też nie. Co jakiś czas, po utworze wokalista podchodzi do mikrofonu i rzuca 'Well... Thanks a lot, you're too kind...'. Zajebisty klimat. Po dwóch numerach już stoję pod sceną wraz z garstką prawdziwych fanów tej kapeli. Rewelacja. Muzyka brzmi jeszcze lepiej niż na płytach. Stonerowcy grają piosenki z ostatniej płyty ('Separate Kingdome', 'I Hang On', 'Mongoose Flies' no i oczywiście 'California Crossing') oraz największe hity z poprzednich (między innymi 'King Of The Road', 'Hell On Wheels', 'Boogie Van', 'Evil Eye'), chociaż ja trochę żałuję, że nie ma chyba żadnego z trzeciego krążka 'In Search Of...'. Może dlatego, że muzyka z tej płyty jest nieco inna i nie bardzo nadaje się na koncerty. Jeśli ktoś nie zna ich muzyki i przesłania, to niech poczyta sobie nazwy utworów - one mówią wszystko. Największy aplauz dostaje jednak 'Godzilla' - wszyscy dookoła znają tekst! Skandowane 'Go, Go, Godzilla' to chyba najgłośniejszy moment całego występu. I tak jest od początku do końca. Przed każdym utworem Scott Hill podaje jego tytuł, za co za każdym razem jest nagradzany brawami. Fu Manchu zostaje niespodziewanie ciepło przyjęte. I dobrze! Bo to świetna kapela, szczególnie na koncertach. Jak na razie to jeden z koncertów, na których najlepiej się bawię. Ale tak to bywa - jak się idzie na zespół, który się lubi, to koncert wystarczy że jest dobry, żeby się podobało. I tak właśnie jest tym razem. Po półtorej godziny zespół schodzi, by jeszcze na chwilę wrócić na jeden bis. Chyba sami są zaskoczeni tym faktem. A potem taktycznie wycofuję się spod sceny i ponownie ustawiam w kolejce...

Za półtorej godziny występ na głównej scenie ma zacząć Blur. Umówiłem się z Koalą w kolejce do sektora pod sceną. Celowo idę wcześniej, żeby zająć dobre miejsce. Nie znajduję go jednak, najbardziej zagorzali fani sterczą już pewnie od pół godziny... albo i dłużej. Trudno, staję na końcu sznurka i czekam na rozwój wydarzeń. Za mną zaczynają się ustawiać kolejne osoby, coraz więcej. W końcu pojawia się Koala, ale już nie ma szans, żeby się do mnie dopchnąć. Wymieniamy kilka uwag i oczekujemy na otwarcie bramki. Dosyć szybko to następuje i ludzie szybkim krokiem zmierzają pod scenę. Kiedy i ja tam docieram, wszystkie dobre miejsca są już zajęte, więc taktycznie staję pod drugą barierką. Koala i nasze dwie koleżanki docierają chwilę później i ustawiają się w zajętych przeze mnie miejscach. Do koncertu zostało jeszcze sporo czasu, ale teraz już nie można usiąść. Na pytanie 'dlaczego?' otrzymuję krótką odpowiedź od jednego pana z 'Crowd Safety' - 'Because I have to keep an eye on you'. Stoimy zatem i odliczamy minuty do rozpoczęcia koncertu...

O 22:30 na scenę wchodzi Damon Albarn i spółka. Jest już dość ciemno, ale w świetle reflektorów wszystko widać wyraźnie. Oprócz regularnego składu zespołu, na scenie pojawia się także gitarzysta oraz trzyosobowy kobiecy chórek. Blur zaczyna grać. I właściwie w tym miejscu mógłbym skończyć opis tego występu. Bo jest on dokładnie taki, jakiego oczekiwałem. Zespół gra na zmianę kawałki z nowej płyty (między innymi 'Out of Time', 'Battery in Your Leg', 'Crazy Beat', 'Gene by Gene', 'Sweet Song') oraz najbardziej znane starsze hity (między innymi 'Tender', 'Boys and Girls', 'Beetlebum'). Reakcja publiczności jest niesamowita. Przy 'Crazy Beat' chyba nie ma osoby, która by nie śpiewała 'Yeah, yeah, yeah...'. Niemal przy każdym utworze cały tłum bawi się i cieszy koncertem. Przy wolniejszych utworach wszyscy się kołyszą, przy szybszych rytmicznie skaczą, tworząc efekt fali. Prawdziwy szał ogarnia jednak ludzi przy trzech utworach. 'We've Got a File on You', mimo że krótkie, pozbawia mnie na chwilę całej energii. Przy 'Song 2' interweniuje ochrona, ale nikt na nich nie zważa. Czysta i radosna energia. No i jeszcze 'Popscene' na bis.

Relacja Emu z Roskilde 2003 - Dzień trzeci 3

Koncert jest naprawdę rewelacyjny. Żywiołowe piosenki zostają zagrane z taką energią, że aż mi ciarki przechodzą. A te spokojniejsze przywracają uśmiech na moją twarz. I pomimo zmęczenia ani razu nie myślę, że koncert mógłby się już skończyć. Damon Albarn pokazuje, że to on jest reżyserem Blur, że w tej roli czuje się świetnie, i co najważniejsze, w tej roli się sprawdza. To jeden z najlepszych rockowych showmanów obecnych czasów. Co do tego nie ma dwóch zdań. Reszta zespołu też wypada bardzo dobrze, ale jest tylko tłem dla frontmana Damona.

Jest chwila czasu, bo koncert The Cardigans postanawiamy sobie odpuścić. Idziemy do namiotu coś zjeść. Uroda wokalistki tego szwedzkiego zespołu nie jest dla mnie wystarczającą rekompensatą, aby stać i umierać z głodu. Po posiłku (tradycyjnie - chleb i konserwa) wracamy na teren koncertów. The Cardigans jeszcze grają. Chwilę ich oglądamy, ale im dłużej stoję, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że niewiele straciłem opuszczając ich występ. Niestety, fanem tego zespołu nie jestem. Po dwóch kawałkach oddalamy się od Orange'a i idziemy na Arenę zobaczyć Mew.

Koncert zaczyna się o 2:00. Późna pora sprawia, że bez trudu dostajemy się do sektora pod sceną. Ale i tak sporo fanów Mew przychodzi, by obejrzeć ich występ na żywo. Zespół wychodzi na scenę witany głośnymi brawami, godnymi najpopularniejszej kapeli rockowej z tego kraju. Zaczynają grać... i nawet mi się podoba! Naprawdę fajnie to brzmi na koncercie, trochę ostrzej niż na płycie, ale nadal muzyka zachowuje tę drobną nutkę mistycyzmu. Nie jest to show w stylu tego, który dali Blur czy nawet Tomahawk, artyści są mało ruchliwi, światła raczej stonowane. Taka już jest specyfika Mew. Stopniowo tracę miejsce na rzecz atletycznych Duńczyków, przesuwający mnie bez skrupułów coraz dalej od sceny. W normalnych warunkach podjął bym tę niehonorową walkę, teraz jednak już nie mam siły. Pewnie pchają się do przodu, bo nic nie słyszą ze stoperami w uszach! Niech im będzie, wycofuję się pod barierkę. Tam już czeka Koala i przez kolejne kilka minut skutecznie zniechęca mnie do zespołu Mew. Koniec końców zarządza taktyczny odwrót argumentując, że spóźnimy się na Electric Eel Shock. Ustępuję. Mam nadzieję, że będą tego warci...

Do Odeonu docieramy akurat na początek występu Electric Eel Shock. Przyznaję się, nigdy wcześniej nie znałem tej kapeli. W ogóle nie wiem czego się spodziewać. Na scenie zaczyna swój popis trzech małych Japończyków. Nie mają kompleksów, prawdopodobnie nikt ich nie zna, więc starają się pozostawić jak najlepsze wrażenie. Dają z siebie wszystko, zachowują się, jakby coś ich opętało. Grają szybko i ostro. Do tego mają niesamowity image! Perkusista jest zupełnie nagi, poza długą skarpetą przywiązaną do przyrodzenia. Po trzecim utworze okazuje się, że jest ona czymś obciążona, bo koleś zaczyna uderzać nią w bębny. Efekt zostaje osiągnięty, publiczność prawie ryczy ze śmiechu. To nie jedyny popis perkusisty tej nocy. Początkowo gra on trzymając po dwie pałeczki w jednej ręce (z przyzwyczajenia?). Później zaczyna nimi rzucać za siebie, a ma ich pod ręką jeszcze całkiem sporo. Ostatnią z teatralnym zacięciem wpycha sobie do gardła. Nie ma wątpliwości - Electric Eel Shock to połączenie rockowej kapeli i kabaretu. I chociaż zazwyczaj taka mieszanka jest dla mnie zupełnie niestrawna (patrz Sack Trick), to tym razem przyznaję, że całkiem nieźle się bawię. Zespołowi bardzo zależy na zdobyciu popularności. Dlatego co chwilę, między utworami przypominają swoją nazwę i to, że przyjechali z Japonii. 'Jeżeli chcecie, żebyśmy zagrali w waszym kraju, to musicie wysłać do nas maila. I teraz wszyscy powtarzają - E-mail! E-mail! E-mail!'. Początkowo daję się nabrać na te sztuczki, z czasem jednak występ zaczyna mnie nużyć.

Tak naprawdę największe wrażenie robi na mnie cała otoczka koncertu, show którego jestem świadkiem. Światła na zmianę - to oślepiają, to migoczą jak stroboskop. Czasami tylko uspokajają się na chwilę, zarzucając widownię mnogością barw. Cały spektakl jest świetnie zaplanowany. Gdyby nie to, koncert szybko by się znudził. Nie mam zamiaru nikogo oszukiwać - Electric Eel Shock nie będą moim odkryciem tego festiwalu. Ich muzyka jest zbyt oczywista i przewidywalna. Poza tym brakuje im stylu. W kolejnych utworach skaczą pomiędzy gatunkami, a to bardzo ryzykowna gra. Raz brzmią jak rasowy zespół punkowy, innym razem jak gwiazda nu-metalu, jeszcze innym kończą utwór w iście heavymetalowym stylu. Tylko pozornie może się to wydawać interesujące. Tak naprawdę po pół godzinie staje się nie do wytrzymania, chociaż może to późna pora robi swoje. Razem z Koalą opuszczamy Odeon i ogólnie teren koncertowy. Mam wrażenie, że niewiele już tracimy. To, co zespół chciał przekazać już odebraliśmy. Teraz trzeba to przetrawić. Podobnie jak pozostałe koncerty tego dnia...

Screenagers.pl (25 sierpnia 2003)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także