Relacja Emu z Roskilde 2003

Dzień trzeci

Początkowo ten dzień miał zacząć się od Murderdolls. Nie udało się. Ale z tego co słyszałem, nic nie straciliśmy. Zaczynam więc od Doves o godzinie 16:00. Scena Odeon, więc koncert raczej kameralny. Delikatne światła, spokojna muzyka. Za plecami muzyków sporych rozmiarów ekran, na którym wyświetlane są nastrojowe obrazy. Całość perfekcyjnie ze sobą współgra i wprowadza bardzo sympatyczny klimat. Oczywiście pierwszoplanową rolę grają dźwięki. Trzeba przyznać, że Doves potrafią zagrać miłą dla ucha muzykę. Na koncercie co prawda nie przekonują mnie tak bardzo, jak inne kapele, ale ogólnie bardzo mi się podoba. W Polsce pewnie nieprędko ich zobaczę, więc chyba powinienem się cieszyć. No więc się cieszę. Koncert jest naprawdę bardzo fajny. Lecą kawałki z poprzednich płyt, oraz z ostatniego 'The Last Broadcast' - te jedynie kojarzę. Publiczność spokojna, nawet jak na duńskie warunki. Doves to nie jest jeden z tych zespołów, które pokazują niewiadomo jaki show na scenie. To raczej stonowany, rockowy zespół. Na żywo gra swoje na przyzwoitym poziomie. Tak więc przez prawie godzinę spokojnie słucham sobie największych przebojów tego zespołu. Na koniec premierowy utwór. Prawdopodobnie zapowiedź nowej płyty, albo nawet nowego brzmienia. Mnie nie położył, ale był naprawdę niezły...

Relacja Emu z Roskilde 2003 - Dzień trzeci 1

O 18:00 rezerwuję sobie czas na Turbonegro. Grają w Arenie. Z tego co zdążyłem się zorientować to jest to kapela kultowa. Swoją muzykę określają jako death-punk. Jakiś czas temu się rozpadli, potem reaktywowali. Mają na swoim koncie kilka dobrych płyt, a nawet album 'Tribute to Turbonegro' z ich utworami w wykonaniu innych artystów. Do tego należy dodać, że kapela ma grono fanatycznych wielbicieli, i to nie tylko w rodzinnej Norwegii. To wszystko powoduje, że z zaciekawieniem ustawiam się w niewielkiej odległości od sceny i czekam, co pokaże Turbonegro. W domu mam nawet ich dwie płyty, ale utworów nie kojarzę, może za wyjątkiem 'Don't Say Motherfucker, Motherfucker' - bo ma łatwy do zapamiętania tytuł.

Zespół wchodzi na scenę. Robi się mistycznie. Wokalista pomalowany jak rasowy black-metalowiec, w długim czarnym płaszczu i laską w ręku. Trzeba przyznać, że robi wrażenie! Niestety - tylko on. Po kilku kawałkach już wiem z czym mam do czynienia. Turbonegro to zespół, który gra strasznie przestarzałą muzykę. To taki relikt z lat osiemdziesiątych. Można to porównać do Iron Maiden, ale jest trochę szybsze i dużo mniej pomysłowe. Na domiar złego wokalista dość szybko pozbywa się płaszcza i pokazuje światu swoje brzuszysko. A ma co pokazać! Cały klimat szlag trafia, i do końca koncertu jest już tylko po prostu ostro. Nic poza tym. W ferworze kolejnych kawałków wychwytuję znajomą mi kwestię 'Don't Say Motherfucker...' - krzyczę razem z publicznością. Ale jakoś nie mogę się zmusić do większej aktywności, niż tylko miarowe wybijanie rytmu nogą. Koncert moim zdaniem jest niezły, ale muzyka do mnie nie dociera. Nie powiem, żeby była zła. Po prostu nie do końca trafia w mój gust... Nie czekam do końca, wychodzę. Może Sack Trick pokaże coś ciekawszego.

Relacja Emu z Roskilde 2003 - Dzień trzeci 2

Nie pokaże. Będzie krótko, bo i nie ma specjalnie o czym pisać. Wszystkie zapowiedzi o rzekomo ciekawych występach zespołu Sack Trick na żywo to gruba przesada. Ten zespół to chyba bardziej kabaret niż kapela rockowa. I to w złym tego słowa znaczeniu. Robią sobie po prostu jaja, a ja akurat nie mam na to ochoty. Doprawiają to muzyką na dość niskim poziomie. Nie będę się męczył. Wychodzę z koncertu bardzo szybko.

Tym bardziej, że trzeba pójść zająć dobre miejsca na The Raveonettes. Ten zespół w Danii jest już ogromną gwiazdą, więc pod sceną gromadzi się spora liczba fanów. Na scenę, oprócz duetu stanowiącego zespół, wchodzi jeszcze dwóch muzyków - perkusista i gitarzysta. I zaczynają ostrą jazdę! Jako że debiutancki minialbum grupy jest dość krótki, tak jak przewidywałem grają sporo utworów, których nie znam. Część z nich to pewnie nowe kawałki. Głośność niestety jest tak podkręcona, że nie potrafię powiedzieć, czy są dobre czy złe. Oprócz nich oczywiście wszystko to, co znam z 'Whip It On'. Tempo koncertu jest bardzo szybkie. Tłum pod sceną szaleje. Po kilkunastu minutach jestem cały mokry. To jak na razie najbardziej żywiołowy występ na festiwalu. Próbuję zrobić jakieś zdjęcia, ale raczej nie liczę, że wyjdą. Na scenę wpuszczono tyle dymu, że ledwo widać muzyków. W zasadzie to w ogóle ich nie widać. Jedynie kontury Sune Rose Wagnera. Sharin Foo jest po drugiej stronie sceny, ale o niej wiem tylko tyle, że jest ubrana w różową sukienkę (zauważyłem to kiedy wchodziła na scenę, jak jeszcze nie było tyle dymu). Trochę szkoda, bo gubi się przez to kontakt z publicznością. Po niespełna czterdziestu minutach koncert się kończy. Oczywiście prawdziwi fani nie pójdą do domu przed bisem! Bis jest, a jakże. I to jaki! 'Cops On Our Tail' i 'Beat City' - ten ostatni kawałek po prostu wgniata mnie w ziemię. Pod jego koniec wokalista chwyta gitarę i (niestety bardzo delikatnie) uderza nią o scenę. Tylko raz, ale zawsze. Potem wychodzi i zostawia mnie i resztę publiczności z dogorywającym syntezatorem...

The Delgados zaczynają grać w Pavilionie o 21:00. Nie ma szans, żebym zdążył. Musiałbym wyjść przed końcem The Raveonettes, a to mi się nie uśmiecha. Jeżeli jakiś koncert mi się podoba, to nie wychodzę przed czasem. Lepszy wróbel w garści. Chyba że dotyczy to zespołu, który wyjątkowo lubię. The Delgados jednak do nich nie należy. Dlatego docieram pod scenę dopiero w połowie koncertu. Stoję z tyłu i wsłuchuję się w dźwięki płynące z głośników. Bardzo przyjemna, spokojna muzyka. Koi moją zszarganą wcześniejszym koncertem duszę. Jestem zmęczony. Siadam sobie na trawie i kiwam głową w rytm muzyki. Niewiele więcej potrafię powiedzieć o występie. Z pewnością ciężko by było znaleźć coś lepszego na uspokojenie...

Jest dłuższa przerwa. Aż do 23:30 nie gra nic, co by mnie specjalnie interesowało. Koala gdzieś zniknął, więc muszę szwendać się po terenie koncertowym sam. Zaczepiają mnie jacyś Duńczycy. Chwilę z nimi gadam, pytam na czym byli i na co się wybierają. To jedni z nielicznych, którzy, którzy przyjechali tu dla muzyki. Większość mieszkańców tego kraju traktuje Festiwal Roskilde jako camping. Przyjeżdżają tu, żeby pójść na Metallica'e, Iron Maiden, żeby spędzić trochę czasu pod namiotem żłopiąc ogromne ilości piwa (czyli jakieś pięć małych butelek dziennie). Jak już się wybiorą na koncert, to stoją blisko sceny nieruchomo jak głazy ze stoperami w uszach. Z tymi ludźmi człowiek taki jak ja nie jest w stanie się dogadać. Jak miałbym im wytłumaczyć, że nie mam czasu na imprezowanie, bo już za chwilę gra Sigur Ros, a zaraz po nich Coldplay. Oni tego nie zrozumieją. 'Sigur Rosa widziałem już trzy razy, Coldplay było trzy lata temu, Metallica dwa a Iron Maiden są w Kopenhadze co roku. Pójdę tylko na Gahana i Blur bo ich jeszcze nie widziałem'. To oczywiście hipotetyczna odpowiedź, ale nawet nie wiecie jak bardzo w tych warunkach prawdopodobna. Taki biedny żuczek jak ja, który korzysta z każdej chwili wolnego czasu żeby zobaczyć na scenie zespół, którego nigdy nie widział i pewnie nieprędko zobaczy, jest po prostu dla miejscowych dziwolągiem...

W każdym razie korzystam z wolnego czasu i lokuję się w pewnej odległości od głównej sceny. Właśnie grają na niej weterani z Iron Maiden. Naprawdę jestem pod wrażeniem formy tego zespołu. Bruce biega po scenie, krzyczy, śpiewa. Pozostali muzycy też dają z siebie wszystko. Naprawdę całkiem niezły koncert. I pomimo że muzyka nie należy może do mojego ulubionego gatunku, to z przyjemnością oglądam widowisko. Tłum fanów oczywiście jest wniebowzięty. Bruce przerywa kilka razy występ i mówi do publiczności. 'Fajnie jest grać dla publiczności w wolnym kraju. Czy jednak macie taką wolność, na jaką zasługujecie? Ja też mieszkam w wolnym kraju. I co? Włączam rozgłośnię radiową i słyszę pop. Mamy jednak wolność, mogę przełączyć na inną stację. Przełączam, i znowu słyszę pop. Przełączam jeszcze kilka razy, i zawsze słyszę ten sam jebany pop! Coś tu jest nie tak!' - może to nie jest bardzo odkrywcze, ale fanom się podoba. Mi też, pewnie swoje robi atmosfera całego koncertu. Nie mam zamiaru pchać się bliżej, z tej odległości bardzo dobrze widać wszystko co się dzieje na scenie. Podgląd ułatwiają trzy ogromne telebimy, na których widać koncert. Jest ostro i rockowo, a to chyba najważniejsze. Nie znam tytułów piosenek, więc ich nie podam. Na koniec dodam tylko, że Iron Maiden grają grubo ponad półtorej godziny i że koncert naprawdę może się podobać. Do tego stopnia, że zostaję do końca.

Później biegnę szybko do Areny. Tam już zebrał się spory tłum na występ zespołu Sigur Ros. Nie wiem tak do końca czego się spodziewać po tym występie, zastanawia mnie natomiast jaki sens ma przychodzenie na koncert w stoperach do uszu. Rozumiem - różnie bywa. Można mieć przejściowe (albo przewlekłe) kłopoty ze słuchem. Ale jeżeli wszyscy dookoła oprócz mnie stoją ze stoperami, to coś jest nie tak. I to jeszcze na Sigur Ros! Nieważne. Koncert zaczyna się o 23:30. Zespół, czyli chyba z ośmiu muzyków, wchodzi na scenę, wita się z publicznością i zaczyna grę. Pierwsze co od razu zwraca moją uwagę to mocny akcent położony na sekcję rytmiczną. Perkusja brzmi naprawdę głośno, dużo silniej niż na płytach. 'Ny Batteri' - od tego się zaczyna. A potem jest piękno i harmonia, przerywane instrumentalnym zgiełkiem. Po trzech utworach już wiem, że będzie to jeden z najlepszych występów na Roskilde. Cały zespół jest w znakomitej formie, grają przecudnie. Jonsi tradycyjnie w kilku utworach używa smyczka do gry na swojej gitarze. Poza tym jego śpiew powoduje, że kolana się uginają, i to nie tylko ze zmęczenia. Podchodzi do tego bardzo emocjonalnie. Widać to wyraźnie na zbliżeniach na telebimie - śpiewa z zamkniętymi oczami a wyraz twarzy zdradza pełne zaangażowanie. Niesamowity występ. Sigur Ros grają kawałki ze wszystkich swoich płyt. Scena jest prawie nieoświetlona, co dodatkowo potęguje klimat koncertu. Kolejne utwory niestety wprowadzają słuchaczy w senny nastrój. Coraz więcej z nich siada lub kładzie się na ziemi i zasypia. Ochrona interweniuje, podnosi ich i ogólnie atmosfera się psuje. Na szczęście zespół gra cały czas pięknie, więc nie zwracam uwagi na to co się dzieje dookoła. Oddaję się muzyce... Powoli koncert dobiega końca. Po ostatnim utworze muzycy schodzą bez słowa ze sceny, co sugeruje że będzie bis. I nie trzeba długo czekać. Jonsi i spółka wracają i grają jeszcze jeden kawałek, po czym żegnają się z tymi, którzy wytrwali do końca, i odchodzą. Wywołani jeszcze raz wychodzą, żeby ostatecznie się pożegnać z widownią...

Na Coldplay niestety przychodzę lekko spóźniony. Omija mnie pierwszy kawałek i tracę szansę na zajęcie dobrego miejsca blisko sceny. Przepycham się jak najbliżej się da. W końcu, kiedy stwierdzam że wystarczy, staję i zaczynam kontemplować koncert. No i jestem mile zaskoczony. Występ jest naprawdę świetny! Lecą po kolei wszystkie hity zespołu z nowej i poprzedniej płyty. Do śpiewu włącza się publiczność, zachęcana przez Chrisa Martina. Swoją drogą trzeba przyznać, że naprawdę niezły z niego showman. Właściwie tylko on istnieje na scenie. Chris Martin i jego muzycy. W niektórych utworach śpiewa, w innych dodatkowo gra na pianinie. Nawiązuje kontakt z publicznością, a ta znakomicie się bawi. Coldplay pokazuje klasę! Jak już wspomniałem, jestem trochę zszokowany. Nigdy nie byłem ogromnym fanem tego zespołu, ale po tym występie chyba się stanę. Kiedy przy 'Yellow' wszystkie światła na scenie zmieniają się na żółte, zaczynam się głośno śmiać. Właściwie cieszę się jak dziecko! Nieważne zmęczenie czy głód - oto na scenie Chris Martin zaczyna skakać, biegać, głośno śmiać się do mikrofonu. Nie ma chyba osoby, na której nie zrobiłoby to wrażenia. Taki występ znakomicie poprawia humor i przekazuje porcję pozytywnej energii. Już do końca z mojej twarzy nie znika uśmiech. Jestem szczęśliwy... Coldplay daje tej nocy dwa bisy, chociaż publiczność domaga się jeszcze więcej. Niesamowite wrażenie robi wykonanie 'What A Wonderful World' Luisa Armstronga. Chris sam gra na pianinie i śpiewa. No i koncert powoli dobiega końca. A wraz z nim drugi dzień festiwalu...

Screenagers.pl (25 sierpnia 2003)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także