Relacja Emu z Roskilde 2003
Dzień pierwszy
Poranna wyprawa do marketu nie przynosi żadnych rewelacji. Rutynowe zakupy i wracamy na teren festiwalu. Tak naprawdę dzień zaczyna się dla nas o 17:30. Wtedy to na jednej z małych scen - na Odeonie - grają Electric Six. Wychodzimy wcześniej, żeby zająć dobre miejsca. Bez żadnych opóźnień na scenę wychodzi sześciu śmiesznie wyglądających muzyków. Nigdy nie widziałem ich na zdjęciu więc jestem lekko zaskoczony. Każdy z nich prezentuje inny styl, a razem wyglądają prawie jak grupa cyrkowa. Chwytają instrumenty i zaczynają grać. Bez kompleksów, ostro, rockowo. Dobiegają mnie znajome dźwięki - zespół gra prawie wszystkie utwory z płyty 'Fire'. Publiczność reaguje życzliwie, a nawet spontanicznie, szczególnie przy singlowym 'Danger! High Voltage'. Wokalista, Dick Valentine, robi co może, żeby jeszcze rozgrzać widzów, ale moim zdaniem brakuje mu trochę doświadczenia scenicznego. W swoich wieśniackich zachowaniach posuwa się aż do obciachu, co powoli zaczyna mnie razić. Wiem, że to celowy zabieg, że Electric Six to po części zespół rockowy, a po części kabaret, ale mimo wszystko pan Dick uchodzi w moich oczach za strasznego sztywniaka. Nie umniejszam przy tym jego umiejętnościom wokalnym, bo te są naprawdę niezłe, nawet na żywo. Chodzi o sam wizerunek, zachowanie i gesty. No i ten żenujący i absolutnie nie śmieszny dowcip o Bushu... Ogólnie jednak zespół robi na mnie spore wrażenie. Kawał solidnej muzy rockowej. Zresztą, przecież wiecie co to za muzyka, więc chyba nie ma sensu znów tego powtarzać. Chłopaki pokazują, że potrafią dawać show na koncertach i przy odrobinie pracy coś z nich będzie. Naprawdę świetnie się bawię, trochę skacze, trochę się kołyszę. Na koniec jeszcze dwa covery, drugi z nich to 'Radio Ga Ga' - słaby bo bardzo oczywisty. Dziękujemy, bisów nie będzie.
Bez chwili zwlekanie pędzimy do Pavilionu, bo tam już zbiera się tłum oczekujący na Interpol. Mała scena, wypełniona po brzegi widownia. Ba! Sporo ludzi stoi na zewnątrz, bo w środku nie ma już miejsca. O 19:00 na scenę wychodzą muzycy. Publiczność gorąco ich wita i już po chwili słyszę 'Untitled', utwór zaczynający koncert. Potem odpływam. Lecą kolejno kawałki z płyty 'Turn on the Bright Lights'. Rewelacyjny wytęp. Największe hity zostają na koniec - 'PDA', 'NYC' i 'Obstacle 1'. Po tym ostatnim z gardeł widzów dobywa się głośny krzyk i słychać długie oklaski. Na twarzy Daniela Kesslera pojawia się delikatny uśmiech, jeden z niewielu tego wieczora. Klimat całego koncertu jest niesamowity. Muzycy prawie się nie odzywają. Stonowane światła i lekki dym. Chłopaki pokazują ogromną klasę i udowadniają, że drzemie w nich duży potencjał. Ten zespół będzie wielki! Razi jedynie zachowanie publiczności, która bardzo anemicznie reaguje na kolejne utwory. A ja po prostu nie mogę się powstrzymać i przy refrenie do 'PDA' zaczynam skakać, razem z trzema innymi osobami obok. Reszta stoi... Przeżywa koncert na swój sposób, który nie pasuje mi do występu zespołu bądź co bądź rockowego. Ale nie ma co narzekać, Interpol gra naprawdę świetnie, a to przecież najważniejsze. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że ich muzyka lepiej wypada na żywo niż na studyjnym albumie. Po niespełna godzinie koncert się kończy. Niestety pozostaje niedosyt. Nie można było co prawda oczekiwać więcej, bo zespół i tak zagrał prawie wszystko co ma w repertuarze. Z jednej strony to dobrze, że grali na małej scenie, bo udało im się dzięki temu stworzyć niesamowity klimat. Jednak okazuje się, że Interpol już teraz ma spore grono wielbicieli (i wielbicielek) i umieszczanie ich na małej scenie to przejaw niedoceniania tej kapeli. W każdym razie ja jestem bardziej niż zadowolony. Pewnie był to pierwszy i ostatni taki koncert zespołu, kolejne będą grane przed dużo większą publicznością. O ile zespół utrzyma wysoki poziom, a po ty co pokazali wierzę, że tak będzie... Trzymam kciuki.
Jest chwila przerwy. Nie wiemy co z sobą zrobić, więc wolnym krokiem udajemy się w stronę Areny. Tam występuje Stone Sour. Już z daleka dobiegają nas głośne dźwięki ich muzyki. Po drodze przebijamy się przez tłum zbierający się przy głównej scenie. To wbrew pozorom nie takie proste, pomimo że do koncertu gwiazdy wieczoru jeszcze prawie dwie godziny. Docieramy wreszcie do sceny na drugim końcu terenu koncertowego. Nie ma szans, żeby zobaczyć Stone Sour z bliska. Sektory pod sceną już zajęte, Arena wypełniona. Niewiele jednak tracimy, zespół gra bardzo oklepaną ostatnio muzykę, coś pomiędzy Nickelback, Puddle Of Mudd i Staind. Po dwóch utworach wracamy w poprzednie miejsce. Znów przebijamy się przez tłum (coraz większy), aż nagle do naszych uszu dobiega Seven Nation Army' zespołu The White Stripes. Co to ma znaczyć? Podbiegamy do Metropolu, bo stamtąd słychać dźwięki, i okazuje się, że właśnie na scenie miksuje Erol Alkan. Cholera! Mogliśmy tu przyjść od razu zamiast biec na Stone Sour. Niestety to już przedostatni utwór DJ'a. Na zakończenie leci 'Song 2', nie muszę chyba pisać czyj... Ciekawe czy cały występ obfitował w takie kawałki. Jeśli tak, to chyba straciliśmy całkiem niezłą zabawę.
Punkt 21:00 na scenę w Pavilionie wchodzi zespół The Eighties Matchbox B-line Disaster. Przyznaję się bez bicia, nigdy wcześniej o nich nie słyszałem. Jestem w lekkim szoku. Kolesie wyglądają jak jakiś industrialny zespół z tej samej półki co Nine Inch Nails. Ale muzykę grają nieco odmienną. Już po dwóch utworach nie mam wątpliwości, że to będzie najbardziej hałaśliwy występ dnia. Punk rock z domieszką surowego hard rocka, a momentami wręcz metalu. Do tego połamany rytm, zmiany tempa, elektroniczne wstawki, chaos i zgiełk. Gitarzysta jest tak napruty, że ledwo się trzyma na nogach. Wokalista, na zmianę, to wczuwa się w śpiew przy spokojniejszym momencie, to rzuca się w wariacki taniec na scenie przewracając co chwila stojak z mikrofonem, konsekwentnie podnoszony przez technicznych. Niesamowicie energetyczny występ. Ale także trudny w odbiorze. Publiczność niewielka, przeważają irokezy i oczojebne kolory. Po 45 minutach moje uszy domagają się natychmiastowego opuszczenia Pavilionu i udania się w nieco cichsze miejsce. Tak też czynie, i podejrzewam że niewiele już tracę. To co zespół miał do pokazania już zdążył pokazać. Ogólnie jestem zadowolony. Moje nowe odkrycie? Może... Przekonam się po powrocie do domu...
Początkowo planowałem ściemnić, że do końca dnia nic mnie już nie interesowało. Skłamałbym. Na zakończenie na głównej scenie gra Metallica\. Idę na ten koncert z przynajmniej trzech powodów. Po pierwsze nic innego godnego uwagi (i mówię to z pełną premedytacją) w tym czasie nie gra. Po drugie - być na festiwalu i odpuścić sobie występ takiej gwiazdy? Skoro już tu jestem to szkoda byłoby nie pójść. No i po trzecie, ja po prostu strasznie lubię ten zespół! Pomijając to co ostatnio nagrywają trzeba szczerze powiedzieć, że to legenda muzyki metalowej. Nie ma co ukrywać, przyjechałem na Roskilde między innymi dla tego zespołu...
Oczywiście na dobre miejsce o tej godzinie nie ma już co liczyć. Przepycham się najbliżej sceny jak się da. Tłum fanów jednak na wiele mi nie pozwala. W końcu utykam w takim miejscu, że między głowami Duńczyków, jak stanę na palcach to nawet widzę scenę. Nie jest źle. Jeszcze przynamniej 10 tysięcy ludzi jest dalej ode mnie. O 22:00 na scenę wchodzą James, Kirk, Lars (wyjątkowo gorąco witany) i Robert (Czrahijoł - tak się powinno wymawiać jego nazwisko, instruuje James). Wrzawa jest niesamowita. Przez kilka minut nie milkną oklaski i krzyki, powiewają flagi. Wspaniała atmosfera. Metallica długo nie zwleka. Rusza pełną parą. Jestem w szoku - spodziewałem się ostrego promowania nowej płyty. A tu nic z tego! 'Battery', 'Master Of Puppets', 'Sanitarium', 'Seek And Destroy', 'For Whom The Bell Tolls'. I jeszcze kilka innych klasyków, nie wszystkie znam, nie wszystkie tytuły kojarzę. W każdym razie największe hity sprzed lat. Widownia szaleje ze szczęścia. Dopiero po ponad czterdziestu minutach James przerywa to szaleństwo i pyta publiczność, czy chcą usłyszeć coś nowego. No i leci kilka kawałków z 'Sgt. Anger'. Tych akurat nie znam, więc nie podam tytułów. Na zakończenie jeszcze kilka starych utworów, między innymi 'One' - na ten utwór czekałem cały wieczór! Świetny koncert. Naprawdę jestem pod wrażeniem. Na koniec popisowa solówka Larsa na perkusji, kilka słów do publiczności. A potem bis, bo jakże mogłoby się obyć bez niego. I drugi, a w nim 'Enter Sandman'...
Koncert został w lokalnej gazecie oceniony na sześć gwiazdek w skali do sześciu. I w pełni się z tą oceną zgadzam. Metallica dała taki show, że na pewno długo pozostanie w pamięci, i to nie tylko tych najgorętszych fanów. Wszystko było dopracowane w szczegółach, a panowie muzycy byli w świetnej formie. Złego zdania o tym występie nie dam powiedzieć. Dopiero następnego dnia dowiedziałem się, jaka atmosfera panowała w przednich sektorach. Już na pół godziny przed koncertem ochrona miała pierwsze przypadki zemdleń. Ludzie nie wytrzymywali nacisku ponad trzydziestotysięcznego tłumu. Pewien Polak, którego spotkałem później przyznał mi się, że przyjechał na Roskilde w zasadzie tylko dla Metallica'i, i... wytrzymał pięć minut koncertu. Pewnie gdybym stał z przodu skończyłbym tak samo. A tak, stałem sobie spokojnie w bezpiecznej odległości i cieszyłem się zajebistym koncertem aż do jego końca. Czyli do około północy...