Relacja z festiwalu Roskilde 2004
Dzień trzeci
I Am Kloot, Odeon
Ten dzień zaczął się dość nieciekawie. Wszechobecna wilgoć już tak nam się dała we znaki, że zaczęliśmy czuć pewne zrezygnowanie. Nastrój nie sprzyjał i do koncertu grupy I Am Kloot podeszliśmy ze sporą rezerwą. Punkt 15:00 na scenę weszło trio muzyków i zainstalowało się ze swoim sprzętem. Basista Pete Jobson usiadł sobie wygodnie na krzesełku i zapalił papierosa. Tymczasem wokalista John Bramwell podszedł do mikrofonu i powiedział, że zespół od lat marzył, aby zagrać na Roskilde. Pomyślałem sobie, że fajnie by było gdyby potwierdził swoje słowa czynami i dał z kolegami niezły koncert. Chwilę później popłynęły pierwsze dźwięki i... zahipnotyzowały chyba wszystkich. Aż trudno uwierzyć, że w przeciągu zaledwie kilkudziesięciu sekund cała widownia, wliczając w to nas, była kupiona. Trzeba wprost powiedzieć - kapela na żywo jest po prostu rewelacyjna. Już po dwóch pierwszych utworach wiedziałem, że to będzie jedna z najmilszych niespodzianek tego festiwalu. Zły nastrój przepadł jak ręką odjął. John, Pete i Andy kontynuowali swój występ, grając najlepsze utwory z płyt "Natural History" i zeszłorocznej "I Am Kloot", a ludzie rytmicznie bujali się w ich rytm. Ciężko powiedzieć co wypadło najlepiej, nastrój na koncercie był magiczny. Takie utwory jak "From Your Favourite Sky", "To You", "Dark Star" czy "Untitled #1" po prostu wzruszały. W tej muzyce wszystko było cudowne - począwszy od samych kompozycji, poprzez brzmienie i aranżację aż do niesamowitego klimatu, jaki udało się zespołowi zbudować. Duża w tym zasługa Johna, którego wokal urzekał czystością i zawartymi emocjami. To była niespełna godzinna wyprawa w krainę relaksu i melancholii. Piękna i nastrojowa. Stojąc wtedy i słuchając Brytyjczyków przypomniało mi się, dlaczego właściwie lubię ten zespół. Otóż obcowanie z ich muzyką ma jedną, bardzo ważną cechę - chciałoby się, żeby te piosenki nigdy się nie kończyły. I tak właśnie czułem się na ich koncercie.
I Am Kloot zrobili na nas, i nie tylko na nas, ogromne wrażenie. Zresztą publiczność zrobiła także wrażenie na I Am Kloot. Po koncercie John Bramwell powiedział w jednym z wywiadów, że: "Kiedy się jest Brytyjczykiem, jest tylko jeden najważniejszy festiwal i jest to Glastonbury, a hiszpański Benicassim jest drugi. Ale po dzisiejszym koncercie festiwal Roskilde to dla nas numer dwa".
Niezapomniane momenty:
- Wokalista podchodzi do siedzącego na krzesełku i nieustannie palącego papierosa basisty, aby pogratulować mu wspaniałej gry.
Lali Puna, Pavillion
Do Pavillionu dotarliśmy chwilę przed rozpoczęciem występu. Nie przepychaliśmy się do przodu, stanęliśmy z tyłu gotowi na drugą niespodziankę tego dnia. Niespodziankę, której, uprzedźmy fakty, nie dostaliśmy. Naprawdę ciężko mi powiedzieć, co sprawiło, że koncert niemieckiego zespołu w ogóle nie zrobił na mnie wrażenia. Niby wszystko było jak trzeba - brzmienie ok, wokal Valerie Trebeljahr niemal mistrzowski. Coś jednak nie zaiskrzyło, zabrakło chyba tej niezbędnej więzi pomiędzy artystą i odbiorcą. Więzi, która powoduje, że muzyka której doświadczamy staje się czymś więcej niż tylko przyjemnym wypełniaczem w tle. Tym razem nie była niczym więcej. Po prostu kolejne utwory przemykały mi prawie na granicy świadomości, i niby zdawałem sobie sprawę, że kapela wypada całkiem dobrze, ale jednak odruchowo co chwila spoglądałem na zegarek. A kiedy muzycy zeszli ze sceny po ostatnim kawałku, wcale nie czułem potrzeby usłyszenia bisów...
Pamiętam, że jakiś czas temu bardzo żałowałem, że z różnych przyczyn nie mogłem pójść na koncert tego zespołu w Polsce. Po tym czego doświadczyłem przyszła swego rodzaju ulga. Może za dużo oczekiwałem, kto wie. Tak czy owak, wybiła godzina 17:00 a my bez ociągania poszliśmy się rozejrzeć za jakimiś fajnymi ciuchami...
... no i tak długo łaziliśmy, że ominął nas prawie cały koncert The Fiery Furnaces. Początkowo nie bardzo nas to zmartwiło, ale kiedy w skupieniu wysłuchaliśmy ostatnich kilku utworów, które tego wieczoru zagrali, wiedzieliśmy już że trzeba było uczestniczyć w tym koncercie od początku. Szkoda, wielka szkoda. Cytując pewną młodą dziennikarkę, "jeśli nie wiecie, czym jest szał zakupów, nie mam nic na swoje usprawiedliwienie..." Tylko że ja nie chcę się usprawiedliwiać, po prostu daliśmy ciała i tyle.
Iggy & The Stooges, Orange
Za to na Iggy'ego Popa poszliśmy z wystarczającym wyprzedzeniem, żeby zająć miejsca przy barierkach w głównym sektorze. Mieliśmy świetny widok na scenę i na to, co się miało później na niej dziać. Czasu było sporo, więc dla zabawy obstawialiśmy, po której piosence Iggy zdejmie swoją koszulkę. O 19:30 wszystko się wyjaśniło. Wokalista The Stooges zagrał nam na nosie i wybiegł na scenę od razu z gołą klatą. Pewnie gdyby wiedział o naszym zakładzie, zrobiłby to z premedytacją. Co by nie myśleć o tym człowieku, jest on żywą legendą i mało jest chyba osób, które nie kojarzą jego charakterystycznej gęby. Gęby pokrytej już zmarszczkami, jak zwykle wykrzywionej w charakterystyczny sposób. Oto człowiek, który się nigdy nie zestarzeje. Któregoś dnia po prostu zejdzie i wszyscy będą w szoku, że tak się stało. Jak zwykle był niezmordowany - od pierwszego utworu biegał po scenie, skakał, wyginał się w niepowtarzalny sposób, prezentując swój kościsty tors. "We are the fuckin' Stooges!" krzyknął w pewnym momencie, jak gdyby chciał przypomnieć, że przyjechał tutaj z kolegami, a nie solo. Może i dobrze, bo reszta zespołu praktycznie nie istniała i trzeba było przypomnieć widowni czyj koncert tak naprawdę oglądają. Z całym szacunkiem dla pozostałych Stoogesów - to był teatr jednego aktora. Iggy skupiał na sobie całą uwagę, pozostali muzycy po prostu podkładali mu muzykę. I w sumie trochę żałowałem, że nie zagrał swoich własnych hitów, takich jak "Passenger" czy "Lust for Life". Ale skoro był to występ The Stooges to trudno. To tak jakby oczekiwać od Pixies, że zagrają kawałki Franka. Choć z drugiej strony Morrissey... Ale nie, nie będę uprzedzać faktów...
W każdym razie publiczność z miłą chęcią przypomniała sobie stare, dobre lata siedemdziesiąte. Niestety muszę przyznać, że gdyby nie Iggy, to pewnie by mi się tak bardzo nie podobało. To dzięki niemu nawet ulewę, która w połowie występu zaskoczyła wszystkich, dało się jakoś przetrzymać i nikt nie uciekł spod sceny...
Niezapomniane momenty:
- Iggy na czworaka szczeka, udając psa w końcówce utworu "I Wanna Be Your Dog".
The Shins, Pavillion
Koncert The Shins był niewypałem... organizacyjnym! Jak można było taki zespół ulokować na najmniejszej bodaj scenie? W czasie występu tej amerykańskiej, kultowej już prawie kapeli, na Odeonie była przerwa pomiędzy Kira And The Kindred Spirits i Puppetmastaz. Czy tylko ja dostrzegam tutaj jakieś nieporozumienie? Puppetmastaz? Nie chcę krytykować decyzji organizatorów, ale liczność zgromadzonej widowni mówiła sama za siebie. Ludzie tłoczyli się w środku i na zewnątrz Pavillionu. Dobrze, że przyszliśmy na tyle wcześnie, że udało nam się przepchnąć do jednego z pierwszych rzędów. Inaczej pewnie nic byśmy nie zobaczyli.
Okazało się, że The Shins to przesympatyczny zespół. Ich wizerunek, styl bycia i zachowanie w pełni odpowiada muzyce, którą wykonują. Przy mikrofonach ustawiła się cała trójka "stojących" muzyków. Zaczęli tak, jak zaczyna się "Oh, Inverted World", czyli od "Caring Is Creepy". Do tego uśmiechy, podskoki i kiwanie się. Nastrój od razu nam się udzielił, podobnie zresztą jak reszcie publiczności. Był jednak jeden pozytywny aspekt faktu, że Shins grają na tak małej scenie - pomiędzy zespołem i jego fanami utworzyła się bardzo fajna więź. Zgromadzona widownia odpowiadała na każdą próbę nawiązania dialogu przez grającego głównie na gitarze Marty'ego Crandalla, reagowała niemal na każdy gest muzyków. Ci byli chyba trochę zaskoczeni tak ciepłym przyjęciem. Przyjechali do Danii, małego kraju gdzieś w Skandynawii, a tu okazało się, że ludzie ich znają i lubią ich muzykę. Jedynie wokalista James Mercer zachowywał dystans, sprawiał wrażenie trochę nieobecnego. Ze szczerą radością jednak grupa dała prawie godzinny koncert, grając utwory zarówno z ubiegłorocznej płyty, jak i te starsze. Byliśmy mile zaskoczeni takim obrotem sprawy i naprawdę świetnie się bawiliśmy. Zespół też był zadowolony, czego dowodem był bis, na który muzycy wyszli zupełnie niespodziewanie po tym, jak ludzie ani myśleli opuścić Pavillion po ostatnim zagranym kawałku. Bis, dodajmy, nieprzewidziany przez organizatorów. Nic dodać, nic ująć, The Shins byli obok I Am Kloot największą dla nas niespodzianką festiwalu.
Niezapomniane momenty:
- Trzy uśmiechnięte, skaczące Shiny przy mikrofonach, plus czwarty, który pewnie chętnie by do nich dołączył, ale jest zajęty wybijaniem rytmu.
- Basista Dave Hernandez po jednym z utworów chwyta aparat fotograficzny i robi zdjęcie widowni krzycząc "Everybody, say 'hello' to my mom!".
Morrissey, Arena
To miało być zwieńczenie całego, trzeciego dnia festiwalu. Morrissey powrócił po długiej przerwie z nowym albumem i występami na żywo. "The last famous international playboy is back!" krzyczała nieodzowna festiwalowa książeczka. Byliśmy naprawdę ciekawi, w jakiej formie będzie legendarny wokalista The Smiths. Występ zaczął się od długiego monologu prowadzonego kobiecym głosem. Scena ukryta w mroku i bijący w jej tle, ogromny neonowy napis "Morrissey", trochę w dyskotekowym stylu lat osiemdziesiątych. Napięcie rosło, aż w końcu zapaliły się światła i na scenę wszedł główny aktor przedstawienia. Ubrany w garnitur, z mikrofonem w ręku wyzwolił potężną energię w ludziach stłoczonych w Arenie. Kiedy wydobył z siebie pierwsze dźwięki wszystko stało się jasne - jest w formie, musi być dobrze. I było. Ludzie tańczyli, śpiewali, po prostu świetnie się bawili. Szczególnie radośnie zrobiło się przy ostatnim singlu z tegorocznej płyty - "First of the Gang To Die". Ale publiczność oszalała tak naprawdę dopiero wtedy, gdy usłyszała pierwsze dźwięki "There Is a Light That Never Goes Out". To jeden z dwóch utworów Smiths, które tego wieczora wykonał Moz, jeden z niewielu które w ogóle wykonuje na koncertach. Można było niemal poczuć się jak na występie tej kultowej grupy. Brakowało rzecz jasna drugiego elementu układanki, Johnny'ego Marra, ale i tak efekt był piorunujący. Drugim zagranym tego dnia kawałkiem Smitshów był "The Headmaster's Ritual". Morrissey zapowiedział go cytatem z Oscara Wilde'a: "'You are your past'. It's not true, but... here is the past". Magia...
Od początku było wiadome kto jest tego wieczora najważniejszy. Moz co prawda przedstawił każdego z członków swojego zespołu mniej więcej w połowie występu, a kiedy między utworami mówił o swojej muzyce zawsze używał zwrotów w liczbie mnogiej - "my nagraliśmy", "nasz nowy singiel". Nie pozostawało jednak wątpliwości, że tak naprawdę liczy się w tym wszystkim jedna osoba. Przez większość koncertu zespół ukryty był gdzieś z tyłu sceny w lekkim półmroku, a wszystkie światła skierowane były na gwiazdę świecącą tego dnia najjaśniej. Morrissey przez cały czas dbał o swój sceniczny i pozasceniczny image. Każdy jego ruch, każdy gest, każdy wyraz twarzy miał w sobie coś magicznego. Coś, czego nikt poza tym człowiekiem nie ma. I wyraźnie było widać, że nie jest to zachowanie wyuczone, że nie ma w tym ani odrobiny sztuczności. To jeden z ostatnich gentlemenów muzyki. I faktycznie ostatni playboy. Wszyscy, którzy zastanawiali się, czy po tylu latach Morrissey zdecyduje się jeszcze rozebrać na scenie, dostali na zakończenie występu to, czego chcieli. Jednym szybkim ruchem zerwał on z siebie koszulę i z manierycznym gestem posłał ją w publiczność. Później na moment zniknął za kulisami, aby po chwili powrócić i wykonać "Irish Blood, English Heart" dla skandującej jego imię widowni. Niesamowity występ, brawa dla tego artysty. Zdecydowanie najlepszy show tego dnia.
Niezapomniane momenty:
- Morrissey pojawia się na scenie, a w jego stronę z publiczności lecą kwiaty.
- Wybuch radości na widowni kiedy zespół wygrywa pierwsze dźwięki "There Is a Light".
- Moz przedstawia swój zespół, a publiczność każdego członka wita głośnym okrzykiem "Hi! Hi! Hi!".
- Pod koniec występu Morrisey ściąga koszulkę, wyciera sobie nią tors i rzuca ją w publiczność. Koszulka momentalnie zostaje rozerwana na kawałki.