Relacja z festiwalu Roskilde 2004
Dzień pierwszy
Ten dzień miał się zacząć koncertem zespołu Blonde Redhead. Miał, bowiem nasze plany zostały zweryfikowane, po raz pierwszy i ostatni na tym festiwalu, przez pogodę. Padający od rana deszcz spowodował, że w połowie drogi na koncert podjęliśmy decyzję o udaniu się do miejscowości Roskilde celem nabycia jakichś gumowców. Okazało się bowiem, że w obuwiu, które mamy na sobie, dalsza droga jest praktycznie niemożliwa. Umknęły nam zatem dwa występy - Blonde Redhead i Dropkick Murphys. Ci pierwsi dali ponoć bardzo dobry koncert, tak więc trochę żałuję, że nie byłem jego świadkiem. Tak czy inaczej, dla nas dzień zaczął się od TV On The Radio...
TV On The Radio, Pavillion
Przyznaję, że o formacji TV On The Radio niewiele wcześniej wiedziałem. Znałem jedynie tegoroczną, debiutancką płytę "Desperate Youth, Blood Thirsty Babes", która bardzo mi się spodobała. Z dużym zaciekawieniem zacząłem przyglądać się, jak na żywo wypadnie trio z Brooklynu (wspomagane przez jeszcze jednego muzyka). A wypadło naprawdę nieźle. Duże wrażenie zrobił na mnie wokalista Tunde Adebimpe. Jego śpiew był przepełniony emocjami i naprawdę bardzo miło się go słuchało. Szczególnie w utworach takich jak "Staring at the Sun", kiedy mógł się wykazać swoimi niebanalnymi umiejętnościami. Najlepszymi fragmentami występu TV On The Radio były te, kiedy panowie zaczynali wplatać do swojej muzyki elementy funky. Perkusista przechodził wtedy w bardziej skoczną stylistykę, muzyka przesuwała się w rejony reggae. Kapela stawała się bardzo melodyjna i taneczna i tak właśnie zapisała się w mojej pamięci. Zespół zrobił na nas bardzo miłe wrażenie. Trochę sobie przy nim potańczyliśmy, trochę posłuchaliśmy, trochę też poziewaliśmy. Nie było to może hitchcockowskie rozpoczęcie tegorocznego Roskilde, ale czuliśmy się usatysfakcjonowani.
Niezapomniane momenty:
- Wokalista Tunde Adebimpe chwyta pałeczki i razem z perkusistą zaczyna wybijać rytm na jego zestawie.
Miałem się nie przyznawać, ale cóż, błądzić jest rzeczą ludzką. Poszliśmy zobaczyć Joss Stone. I proszę się ze mnie nie śmiać, nie miałem bladego pojęcia kto zacz, a opis w książeczce dołączonej do biletu był, nie powiem, dość zachęcający. Po cichu liczyłem na jakiś miły, liryczny koncert młodej wokalistki. Po paru minutach jednak wyjaśniło się z czym mamy do czynienia i bez zwłoki opuściliśmy "mury" Odeonu. Powiem krótko: Panno Joss - Roskilde to chyba nie miejsce na takie występy. Podziękowaliśmy i poszliśmy zobaczyć Jonathana Davisa.
Fanem zespołu Korn nie jestem, ale tak znaną personę warto ujrzeć, choćby na telebimie. Ustawiliśmy się w bezpiecznej odległości i poobserwowaliśmy jakiś czas jak gra, podobno największa gwiazda festiwalu. Trzeba przyznać, że panowie strun nie szczędzili. Zarówno tych gitarowych jak i głosowych. Bardzo dobry show. I co najważniejsze, podobał się fanom. My jednak po kilku minutach woleliśmy się oddalić i zająć miejsce na Rykoszety.
Ricochets, Pavillion
Kim właściwie są Ricochets i co grają? Z książeczki mogłem się przed występem dowiedzieć, że pochodzą z Norwegii, że jest ich pięciu oraz że inspirują się zespołami nurtu acid rock lat 60'tych. Napisano także, że to "bohemian rock from a dark universe" i że "situated between tradition and innovation". A co najważniejsze ich występy są przesycone energią i emocjami, które potrafią wymknąć im się spod kontroli. Generalnie zatem można się było spodziewać wszystkiego. Skandynawowie zaczęli ostro i właściwie do końca występu nie spuścili z tonu. Ich styl jest, trochę wbrew temu co o nich przeczytałem, dość łatwy do sklasyfikowania - to taki prosty, szybki punk rock z odwołaniami do klasyki gatunku oraz rocka lat siedemdziesiątych. Interesujące jest to, że od razu nasunęły mi się skojarzenia z Turbonegro. Ciekawe jak to jest w Norwegii, czy wszystkie okołopunkowe zespoły mają szacunek dla tej legendarnej grupy, i siłą rzeczy, być może nieświadomie, naśladują ich w swojej muzyce? Nie wiem. Faktem jest, że jakieś podobieństwo w muzyce Ricochets dało się odnaleźć. Żaden to oczywiście zarzut, ot taka specyfika norweskiej sceny punkowej. Generalnie o samym występie ciężko coś więcej powiedzieć. Kto kiedykolwiek widział na żywo drugoligowy zespół punkowy ten wie co mam na myśli. Drugoligowy patrząc globalnie. Rykoszety, jak się okazało, są bowiem dość popularne wśród odbiorców muzyki rockowej w Danii. Pod dachem Pavillionu stłoczyło się całkiem sporo ludzi, chociaż w tym czasie wcale nie padał deszcz. Norwegowie pograli niespełna godzinę i zeszli ze sceny. Moim zdaniem pokazali się od dobrej strony. Nie poruszyli mnie jednak do tego stopnia, żebym po powrocie do domu koniecznie próbował zdobyć ich nagrania. Przyszli, zagrali i poszli. I tyle...