Relacja z festiwalu Hurricane 2004

Dzień drugi

Wstałam o świcie i czym prędzej pobiegłam zająć kolejkę przy bramkach strzegących wejścia na teren festiwalu. Byłam pierwsza! Zajęłam miejsce pośrodku pierwszego rzędu i czekałam, bo do koncertu Snow Patrol zostały jeszcze prawie dwie godziny. W międzyczasie rozstawiono sprzęt, a mikrofon postawiono naprzeciwko mnie. Kiedy nadeszła pora koncertu, zamiast zespołu pojawił się jeden z organizatorów. Powiedział coś po niemiecku i zszedł ze sceny. Okazało się, iż zespół jeszcze nie dotarł i nie ma z nimi żadnego kontaktu. Ludzie zaczęli opuszczać sektor, a parę chwil później zamiast tego na co czekałam, na scenę wyszedł zespół Tomte. Stało się jasne, że Snow Patrol nie wystąpi. Niestety. Wokalista chwycił "przeznaczoną dla Gary'ego" zieloną gitarę i rozpoczął swój, jak się okazało, show. Pierwszy riff był żywcem wyjęty z "Go With The Flow". Przeklęłam pod nosem, bo doprawdy, na nic nie miałam takiej ochoty, jak na koncert kopii QOTSA... Ale z czasem okazało się, że Tomte są "bardzo elastyczni" w tym co grają, bo słychać było i echa twórczości The Coral i Blur, a nawet występującego poprzedniego dnia Pixies. Ogólnie rzecz biorąc indie rock na przyzwoitym poziomie. Wokalista bez problemu nawiązał kontakt z publicznością i zabawiał ją z duża skutecznością (Chciałbym mieć taką bransoletkę festiwalową, jak wy, ale mnie nie stać). Śpiewał zarówno po angielsku, jak i w języku Goethego. Zapytałam pewną Niemkę, o czym są te piosenki. A ona na to: On śpiewa o swoim życiu. No patrzcie. Nie domyśliłabym się!

Postanowiłam odpuścić sobie The (International) Noise Conspiracy na rzecz Grahama Coxona - miałam przecież świetne miejsce i wstydem byłoby tego nie wykorzystać. Coxon wyszedł na scenę w asyście trójki muzyków. Artysta niechlujnie zrzucił sweterek i okulary, a potem dał niezwykły, rockowy show, zachowując się przy tym niczym mały, speszony chłopczyk. Znałam pobieżnie "Kiss Of Morning" i "Happiness In Magazines" i nie zrobiły one na mnie wielkiego wrażenia, jednakże na żywo wszystko zabrzmiało inaczej, a przede wszystkim znacznie lepiej. Zaczął od "Escape Song", dalej "Spectacular" i "Wish". Przy "Freakin' Out" nikt już nie stał w miejscu. Były muzyk Blur sprawił, że na parę chwil zapomniałam o tym, co stało się nieco wcześniej...

Relacja z festiwalu Hurricane 2004 - Dzień drugi 1

Następnym zespołem grającym na małej scenie był jeden z ulubieńców Screenagers, I Am Kloot. Nie spodziewałam się po nich aż tak świetnego występu, zwłaszcza, że pora nie sprzyjała takim dźwiękom. John Bramwell popijał piwo i czarował publiczność swoim głosem. Zdarzało mi się nawet od czasu do czasu zażartować. - Bardzo chciałabym z wami porozmawiać, ale jest was tak dużo. Ale to nie na nim skupiła się moja uwaga, tylko na siedzącym na krześle basiście grupy, który co jakiś czas zapalał kolejnego papierosa czy w końcu nonszalanckim ruchem odgarniał włosy z czoła. Cudowny widok. Ale powróćmy do samego koncertu. Chłopaki zagrali "Proof", a także poruszającą wersję "From Your Favourite Sky". Pojawiła się też całkiem nowa kompozycja, z cyklu tych o złamanym sercu. Na sam koniec ich setu na scenę wbiegły dwie dziewczyny w koszulkach z napisem "I Am Kloot" i odstawiły ku uciesze publiczności szalony taniec. I tak zakończył się ten niezwykle udany występ.

Relacja z festiwalu Hurricane 2004 - Dzień drugi 2

Nie wierzyłam, że koncert Bright Eyes może się udać - nie w palącym słońcu i z wielotysięczną publicznością. BE było jedynym zespołem na Hurricane, który sam nastrajał instrumenty, zamiast powierzyć to zadanie technicznym. Mieli problemy z nagłośnieniem harfy, przez co koncert się opóźniał. Z niecierpliwością zerknęłam na zegarek, bo lada moment na Main Stage miał wystąpić Franz Ferdinand. Patrzyłam z niepokojem na Connora, którego ta sytuacja również stresowała. W pewnym momencie artysta cisnął butelką o ziemię i zszedł ze sceny. Poczułam do niego niechęć, ale gdy tylko chwycił akustyka, byłam w stanie mu wszystko wybaczyć. Co ciekawe, gitarę elektryczną powierzono samemu Nickowi Zinnerowi z Yeah Yeah Yeahs. Po mocnym, głośnym, zdecydowanym "Sunrise, Sunset", jakaś Angielka krzyknęła do niego: Connor, you are really good. On spojrzał na nią z takim wyrazem twarzy, że ostatecznie postanowiłam ruszyć w stronę wyjścia.

Relacja z festiwalu Hurricane 2004 - Dzień drugi 3

Gdy dobiegałam do sceny głównej, Franz Ferdinand właśnie wchodził na scenę. Po chwili zaczęli swój występ i tym samym zaczęła się jedna wielka zabawa. Było "Michael", "Take Me Out", które wywołało kompletne szaleństwo, "Jacqueline", "Matinee". Aby dać trochę wytchnienia, muzycy zagrali "Auf Achse" i "40 Ft". Ku mojej nieukrywanej radości pojawiło się również "This Fire", podczas którego miałam nieodpartą ochotę na crowd-surfin'. Wspaniała atmosfera sprawiła, że grupa postanowiła na sam koniec zagrać również "Darts Of Pleasure". Szkoci niemiłosiernie przeciągali moment, na który czekali wszyscy. Kilka razy wciągaliśmy powietrze, by w końcu wykrzyczeć Ich heisse Superfantastisch! Ich trinke Schampus mit Lachsfisch! To był jeden z tych momentów festiwalu, który na długo pozostanie w mojej pamięci.

Po skromnym, popołudniowym posiłku, wróciłam na teren festiwalu. Miałam do wyboru: obejrzeć końcówkę występu Wilco, bądź pójść na Monster Magnet i przy okazji zająć dobre miejsce do oglądania PJ Harvey. Wybrałam tę drugą opcję. O MM wiedziałam tylko tyle, iż grają mieszankę heavy metalu i grunge'u, ale tego spod znaku Soundgarden. Co prawda nie jest to rodzaj muzycznej wrażliwości jaki lubię ale postanowiłam pozostać i bawić się z innymi. Nie jestem co prawda w stanie podać jakiegokolwiek tytułu piosenki, za to pamiętam, że wraz z tłumem skandowałam: Space Lord mother...

Przyszedł w końcu czas na PJ Harvey, której nigdy nie darzyłam jakąś szczególną sympatią. I gdyby kilka dni przed festiwalem nie wpadła w moje ręce jej nowa płyta "Uh Huh Her", pewnie odpuściłabym sobie ten występ. PJ jak zwykle zaskoczyła wszystkich swoim nowym, jakżeby inaczej, wyzywającym image'm. Ale sprawa jej wyglądu szybko odeszła w zapomnienie, gdy tylko artystka zaczęła wraz z towarzyszącymi jej muzykami swój koncert. Od "Uh Huh Her", poprzez "Meet Ze Mosta" do singlowego "The Letter", na którym zależało mi najbardziej. Polly bawiła się kablem od mikrofonu, czym wywołała zachwyty wśród męskiej części publiczności. Nie zobaczyłam jej ponoć znakomitego popisu gitarowego, bo musiałam już iść...

Gdy dotarłam pod 2nd Stage, ludzie właśnie wychodzili z Billy Talent. Patrząc na nich pomyślałam, że musiał to być energetyczny set i troszkę żałowałam, że nie miałam okazji w nim uczestniczyć. Przede mną był jednak występ Black Rebel Motorcycle Club. Było już ciemno, gdy na zadymionej scenie pojawił się Robert Tuner i wykonał "And I'm Aching". Gdy skończył, dołączyli do niego Peter Hayes oraz Nick Jago i... zagrali najbardziej rockandrollowy koncert tego festiwalu. Było wszystko to, co najlepsze, jeżeli chodzi o ich repertuar. I "Love Burns" i "White Palms" i "Stop", a także "Spread Your Love", "Whatever Happened To My Rock 'N Roll", "In Like The Rose" czy w końcu "Ha Ha High Babe". Obaj gitarzyści, ku uciesze publiczności, często schodzili ze sceny, kierując się w stronę szalejącego tłumu. Zbliżał się koniec koncertu. Z kilku gardeł wyrwało się: SALVATION!.. Muzycy postanowili spełnić to życzenie, które było cudownym ukoronowanie tego cudownego występu. Peter po raz kolejny zszedł do publiczności i niemal się na niej położył. Gdy skończył grać, uścisnął ręce stojącym w pierwszym rzędzie. Byłam wśród tych szczęśliwców...

Relacja z festiwalu Hurricane 2004 - Dzień drugi 4

Udało mi się załapać na dwadzieścia ostatnich minut występu The Hives. Ich koncert nie zmienił mojego podejścia do ich twórczości. Dalej jestem na "nie". Wokalista o poczuciu humoru Skiby, jedna piosenka nieróżniąca się od drugiej. Ze sceny powiało, najzwyczajniej w świecie, nudą.

Relacja z festiwalu Hurricane 2004 - Dzień drugi 5

Ostatnim zespołem występującym na Main Stage, drugiego dnia festiwalu, było The Cure. I tu czekało mnie kolejne rozczarowanie. Spodziewałam się wielkiego show, uniesień, czy porywów serca, a tymczasem niegdyś charyzmatyczny Robert Smith stał jak mumia, wywołując co najwyżej ziewanie. Słyszałam pomruki niezadowolenia innych, co oznacza, że moje odczucia nie były wynikiem zmęczenia. Ono przyszło wraz ze słuchaniem kolejnych pieśni. The Cure na żywo A.D. 2004, to co najwyżej lekarstwo na bezsenność. Po niecałej godzinie udałam się do namiotu na zasłużony odpoczynek. Przez ścianki namiotu pobiegało mnie jeszcze zawodzenie Roberta. Ze sporej odległości utwory brzmiały zupełnie jak kołysanki...

Screenagers.pl (30 czerwca 2004)

Relacja z festiwalu Hurricane 2004:

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także