Podsumowanie dekady 2010-2019
Formy i tekstury: lata dziesiąte XXI wieku w muzyce okołoambientowej (część pierwsza)
grafika: © instagram.com/psmardzewski
Na samym początku zaznaczę, że poniższy tekst jest wyborem; całkowicie osobistym i nie roszczącym sobie pretensji do obiektywności. Nikogo to chyba nie dziwi, bowiem tekst opisujący wszystko, co zdarzyło się w muzyce okołoambientowej na przestrzeni ostatniej dekady, zasięgiem i formą wykracza daleko poza możliwości moje oraz portalu. Wiele tygodni głowiłem się w jaki sposób selekcję zaprezentować; czy zrobić to tematycznie, z podziałem na zjawiska, które miały wpływ na kształt gatunku? Czy może zrobić ranking stu najlepszych płyt? A może opisywać każdy rok z osobna?
Żadna z form nie była zadowalająca, a terminy nagliły; w końcu musiałem podjąć decyzję. Postanowiłem, że wybiorę pięćdziesiąt albumów, które uznałem za dobre, które były dla mnie ważne, które sprawiły mi przyjemność. Dlaczego pięćdziesiąt? Bo to mniej niż sto, a to oznacza mniej pracy, ale też ostrzejszą selekcję. Kiedy zliczałem, ile albumów okołoambientowych przesłuchałem w ostatniej dekadzie, wyszło mi około sześciuset pozycji. Pierwotny wybór, kiedy jeszcze zakładałem, że tekst będzie dokładnie opisywał rok po roku, ograniczyłem do dokładnie dwustu trzydziestu czterech pozycji. Potem jednak pomyślałem – kto będzie tego wszystkiego słuchał? Sam słuchałem tego dziesięć lat, więc zdecydowałem się na radykalne kroki.
Dlatego pięćdziesiąt. Jednakże liczba jest umowna, bo wspomnianych zostanie więcej płyt. Tutaj przechodzimy do kolejnej kwestii – czy opisywać te, które były/będą w podsumowaniach ogólnych wielu portali (w tym Screenagers) oraz agregatorach ocen typu RateYourMusic czy Album Of The Year? Z jednej strony kronikarski obowiązek tego wymaga, z drugiej strony nie chciałem, żeby moje podsumowanie wyglądało jak każde inne.
Zdecydowałem się na następującą formułę – opisywać będę każdy rok po kolei. Jednym zdaniem wspominać będę, że w roku x wyszedł album y, gdzie album y to album znany, uznany i taki, który raczej nie zostanie zapomniany. Zaznaczam jednak, że wybór albumów ważnych jest arbitralny i subiektywny (choć w ich określaniu będę posiłkował się portalami i agregatorami ocen), więc jeśli pominąłem coś, co szerokie koła uznają za ważne – trudno. Szerzej zaś opisywać będę płyty, które, w mojej opinii, mogą zostać przeoczone; są dobre, ale wyszły w niewielkim wydawnictwie bez wielkiej promocji; wreszcie płyty, które osobiście uznaję za bliskie. Chcę tym tekstem oddać głos albumom, które prezentują wysoką jakość, ale nie zdobyły należytego uznania, bo np. nagrał je ktoś nieznany z imienia, a nie Tim Hecker. Chcę tym podsumowaniem oddać głos płytom, które niosły mi radość i spokój, które sprawiały mi przyjemność, a które mogą być zapomniane.
Definicja „muzyki okołoambientowej”, którą przyjąłem na potrzeby tekstu jest szeroka i płynna; uwzględnia zarówno typowo ambientowe środki wyrazu, jak również funkcje czy otagowanie przez słuchaczy. Dlatego znajdzie się tutaj coś, co ktoś inny określiłby jako post-rock, znajdzie się kilka soundtracków z gier, znajdą się też albumy bardziej rytmiczne, podchodzące pod muzykę taneczną. Ponieważ ograniczyłem się do pięćdziesięciu albumów, a nie chcę, żeby pozostałe sto osiemdziesiąt cztery, do których wcześniej zawęziłem wybór, przepadły, postanowiłem skompilować listę na RateYourMusic, w której to, z podziałem na lata, uwzględnię nieopisane tutaj wydawnictwa. Link znajdziecie pod koniec drugiej części tekstu (to jest też opcja dla tych, którzy lubią pisać tl;dr).
Ambient i jego okolice towarzyszyły mi przez ostatnie dziesięć lat; czasem rzadziej, czasem głośniej, ale nigdy nie odstąpiłem ich na krok. Z biegiem lat okazało się, że jest to gatunek muzyki, w którym najbardziej się odnajduję i który najbardziej do mnie pasuje, a przede wszystkim najbardziej się podoba. Tyle słowem wstępu. Życzę przyjemnej lektury i miłego odsłuchu.
2010
W tym roku wyszły między innymi: „Returnal” Oneohtrix Point Never, „Does It Look Like I'm Here” Emeralds, „Love is a Stream” Jefre Cantu-Ledesmy czy „The Social Network” Trenta Reznora i Atticusa Rossa. Warte wspomnienia jest wydawnictwo „Murmuüre” projektu Murmuüre zawierające black metal, ale z silnie ambientową inklinacją. Niezapomniane zostanie doskonałe „Going Places” duetu Yellow Swans.
Chubby Wolf – Ornitheology
Danielle Baquet-Long żyła zaledwie 26 lat (zmarła w 2009 roku z powodu niewydolności serca), ale zdążyła wydać kilkadziesiąt płyt, głównie z mężem Willem Longiem, z którym występowała pod aliasem Celer. Wydane post mortem „Ornitheology” to jedno z moich ulubionych wydawnictw; są to dwa ponad czterdziestominutowe drony – ciepłe, leniwe, bez skrajności. „Ornitheology” to muzyka braku ego, powolne dryfowanie, oglądanie rosnących w zwolnionym tempie kwiatów. „Ornitheology” jest jak drzemka w sobotnie popołudnie, gdy nie trzeba się niczym martwić, bo wciąż jest wolne, ale widmo poniedziałku jest jeszcze daleko, więc można się uspokoić i bez problemu przespać. Polecam szczerze i do samego końca, nie będziecie zawiedzeni.
Monopoly Child Star Searchers – Bamboo for Two
Gdy w 2010 odkryłem słowo „hypnagogiczny”, trochę nie wiedziałem, co z nim począć, zwłaszcza w kontekście określanej nim muzyki. Przyzwyczajony jeszcze byłem do głośnych riffów i wielominutowych solówek, więc lo-fi piosenki o wakacjach były dla mnie absolutnym novum. Estetykę lo-fi znałem już wcześniej z piwnicznych black metali, ale nieopisanym szokiem było dla mnie wykorzystanie jej do uzyskania zupełnie innego wrażenia – ciepła, luzu i słońca. Do „Bamboo for Two” musiałem dorosnąć; przyznaję, że pierwsze odsłuchy jednocześnie mnie zafascynowały i odrzuciły, bo zupełnie nie spodziewałem się rytmów granych na kamieniach i bambusowych rurach. Jest to skojarzenie oczywiste, ale sam Spencer Clark, stojący za Monopoly Child Star Searchers go używa, więc ja chyba też mogę – „Bamboo for Two” to muzyka zmyślonego ludu z wyobrażonej Oceanii, przetworzona przez współczesne interpretacje. Pięknie wchodzi, zwłaszcza w upalne dni.
Infinite Body – Carve Out the Face of My God
„Carve Out the Face of My God” dronuje bardzo mocno, a przy okazji sporo czerpie z dziedzictwa shoegaze'u. Czasami brzmi to jak wolniejszy brat M83 z czasów „Dead Cities, Red Seas & Lost Ghosts”, ale nie jest to w żadnym wypadku zarzut, raczej wskazanie konotacji. Zbudowane z syntezatorów tła są tu soczyście przerobione przez sprzężenia i trzaski, więc jednoznacznie sytuuje się „Carve Out...” w obrębie ambientu głośnego. Nie oznacza to, że brak w tej płycie ciepła; jest ono sugerowane przez okładkę, ale gdy się pojawia, to raczej w roli krótkich przerywników, które prędko nikną za hałasowaniem.
Rafael Anton Irisarri – The North Bend
„The North Bend” pierwszy raz słuchałem na studenckiej stancji, położonej w kamienicy na wrocławskim Ołbinie. W mieszkaniu byłem tylko ja i dziewczyna, która mieszkała w nim od kilku lat; ona w swoim pokoju robiła jakieś rzeczy, ja siedziałem sobie w fotelu w moim przechodnim pokoju i słuchałem. Pora była bliska zachodowi słońca, a że była jesień, słońce zachodziło szybko; zimne pętle Irisarriego zahipnotyzowały mnie na tyle, że nie chciało mi się wstawać, żeby zapalić światło, więc tak siedziałem w półmroku i słuchałem. Nawet nie zauważyłem kiedy zasnąłem, ale było to gdzieś na poziomie „Traces”; do dziś uważam, że będąca bazą kompozycji „głębinowa” pętla smyków jest jednym z najbardziej kojących nagrań w historii ambientu. Gdy już się obudziłem i poszedłem do kuchni coś zjeść, natknąłem się na współlokatorkę, która zapytała – medytowałeś, prawda? – a ja, żeby uniknąć kompromitacji, odparłem, że tak, bo medytacja jest super i wcale nie spałem.
Motion Sickness of Time Travel – Seeping Through the Veil of Unconscious
Była to jedna z pierwszych ambientowych płyt, których świadomie wysłuchałem. Pamiętam, że nie wiedziałem jak na nią reagować – wszystko wydawał mi się takie rozwlekłe, bezbarwne, nierytmiczne. Pewnym wytłumaczeniem niech będzie fakt, że uważałem wtedy rock progresywny i heavy metal za szczytowe osiągnięcia w historii muzyki. Pamiętam, że w 2010 „Seeping...” tylko mnie znudziło i zmęczyło, ale wracałem do niej każdego roku i za każdym razem znajdowałem więcej i więcej. Dziś mogę śmiało powiedzieć, że to medytacyjny dron z definicji; niby wszystko brzmi tak samo, ale płynie swobodnie jak myśli w zazenie. Jest też „Seeping...” jednym ze szczytowym osiągnięć ery dronowych kaset wydawanych w limitowanych edycjach, która w 2010 powoli już dogasała.
2011
Gdybym jednak zdecydował się na ranking, w czołowej dwudziestce znalazłoby się kilka wydawnictw z tego roku. W 2011 wydano takie klasyki jak „Ravedeath 1972” Tima Heckera, „Replica” Oneohtrix Point Never czy też debiut duetu A Winged Victory for the Sullen. Nie wolno zapominać, że w tym roku Leyland Kirby wydał „Eager to Tear Apart the Stars”, a jako The Caretaker „An Empty Bliss Beyond This World”.
C418 – Minecraft: Volume Alpha
Od razu zaznaczę, że nie miałem nigdy okazji grać (grałem w Terrarię, koncept podobny, więc chyba się liczy?), ale co nieco poczytałem i obejrzałem, więc nie waham się przed stwierdzeniem, że Minecraft jest jednym z doświadczeń pokoleniowych definiujących minioną dekadę. Grali w to ludzie starsi, grały w to dzieciaki, grali w to biedni i bogaci, mądrzy i niemądrzy. Minecraft pozwalał na urzeczywistnienie – choć tylko wirtualne – najdzikszych i najbardziej zwariowanych wyobrażeń przestrzennych; łączył ludzi na serwerach w wysiłkach podobnych do, nie waham się przed tym stwierdzeniem, budów katedr w średniowieczu. I, co wspominane w wielu komentarzach, dawał spokój ducha i spełnienie; na pewno dopełniała tego muzyka – niespieszna, spokojna, pełna dobra. Kiedy potrzebuję ukojenia w trudnych czasach, ścieżka dźwiękowa do Minecrafta jest jednym z moich pierwszych wyborów.
Grouper – A I A: Alien Observer
Przez bardzo długi czas nie mogłem się do muzyki Elizabeth Harris przekonać; po każdym odsłuchu zostawało we mnie wrażenie pustki i znużenia. Stan taki utrzymywał się przez kilka lat, aż pewnego dnia, w czasach, gdy jeszcze byłem sprzedawcą-magazynierem w sieci sklepów z rzeczami projektowanym w Danii, ale produkowanymi w Chinach, wyskoczyło mi któreś z jej nagrań w jutubowym algorytmie. Czemu nie, pomyślałem i dopiero wtedy zaskoczyło. Musiałem przerzucić wiele kartonów w sklepowym magazynie i spotkać się z setkami irytujących klientów, żeby w końcu znaleźć w muzyce Liz Harris coś dla siebie. Wiem, że „A I A: Alien Observer” w ogóle nie jest o tym, o czym piszę, ale może trochę jest? Bywały takie dni w sprzedaży, po których pragnąłem tylko przytulenia, a ta płyta taka jest – otula słuchacza całkowicie, pozwalając utonąć w kołdrze. „Alien Observer” to bardzo długa i powolna piosenka o unoszeniu się w kosmosie, gdzie niczego nam nie trzeba i niczego nam nie brakuje.
James Ferraro – Far Side Virtual
Chwilę zastanawiałem się, czy umieszczać „Far Side Virtual” w zestawieniu, ale nie trwało to długo; Ferraro aka Człowiek Z Tysiącem Aliasów jest postacią, która zmieniła oblicze muzyki elektronicznej w ostatnim dziesięcioleciu. Jeden z ojców założycieli vaporwave'u, jak nikt inny opanował sztukę wycinania reklamowych dżingli, przerysowywania ich i tworzenia świetnych, świeżych kompozycji. „Far Side Virtual” to czterdziestopięciominutowa wyprawa w głąb jedynego cyberpunku, na który zasłużyliśmy – pełnego marketingowej tresury, gig economy i nieustannego grania na nostalgii, na poczuciu, że kiedyś były czasy, a teraz czasów nie ma. Wybrałem też „Far Side...” za większy przekrój znaczeniowy i znacznie większe bogactwo kompozycyjne niż wydane w tym samym roku „Floral Shoppe”, chociaż musimy zgodzić się z jednym – spowolniona Diana Ross to radykalna odwaga i bezczelność, która była światu muzyki potrzebna.
Julliana Barwick – The Magic Place
Wspaniała elfia muzyka. Kto by pomyślał, że tyle można wyciągnąć z loopera, pogłosów i głosu? Czasami brzmi to jak sen, czasami jak chór delfinów na kodeinie, czasami jak niebiański chór. Podobnie jak w wypadku twórczości Grouper, długo nie mogłem się przekonać do tego typu muzyki, ale gdy już siadło, zostało do dzisiaj i zostanie do samego końca.
Deaf Center – Owl Splinters
„Owl Splinters” było jednym z moich pierwszych spotkań z minimalistyczną muzyką klasyczną. Przepis na tę płytę był dość prosty – wiolonczelowe burdony przeplatane elektronicznymi wstawkami, z pobrzmiewającym w tle i czasami wychodzącym na pierwszy plan pianinem. Można z takich założeń zrobić new age, ale Erik Skodvin i Otto Totland poszli w stronę mrocznego dronowania, z okazjonalnymi wycieczkami w strony klasycznego minimalizmu. Jest to płyta dość cicha, ale owa cichość narasta, żeby mniej więcej w trzech czwartych osiągnąć wyraźnie głośniejszą kulminację, po czym znowu zacząć cichnąć. Można „Owl Splinters” zarzucać nudę, ale uważam, że w kategorii dronującego minimalizmu jest to wydawnictwo warte pamięci.
2012
Po niezwykle mocnym 2011, rok 2012 nie przyniósł na ambientowej scenie dzieła, które zebrało tysiące ocen, przynajmniej moim zdaniem. Gdybym jednak miał wskazywać najmocniejsze wydawnictwa, zacząłbym od „Music for Church Cleaners” Áine O'Dwyer, przeszedłbym przez „Charcoal” projektu Brambles, wymieniłbym „Quarter Turns Over a Living Lime” duetu Raime. Wskazywałbym też „In a Lonely Place” Tape Loop Orchestra czy „Patience (After Sebald)” The Caretaker.
Ben Prunty – FTL: Orginal Soundtrack
Minecraft jako gra mnie ominął, z kolei na Faster Than Light poświęciłem dziesiątki godzin. Ponieważ nie jest to serwis growy, a muzyczny, zaznaczę tylko, że w FTL zawiaduje się statkiem kosmicznym, który musi dowieść ważne informacje na koniec galaktyki; po drodze naszą załogę czekają dziesiątki przygód i walk. Gra zasłynęła z wysokiego poziomu trudności, zwłaszcza walki finałowej, o czym świadczy wielość komentarzy to tak brzmi „Victory Theme”. Ścieżka dźwiękowa do FTL to wysokiej klasy space ambient, cierpliwie pisany na syntezatory i samplery. Brzmi to „staroszkolnie”; nie jest to pójście na łatwiznę w stylu często spotykanych na YouTube kompilacji, w które pakuje się rozwlekłe drony mające imitować ogrom wszechświata. W FTL melodie są niezwykle ważne; słychać, że Prunty poświęcił dużo czasu, żeby oddać bezmiar kosmosu i zagrać na nostalgicznej strunie (w oprawie graficznej i samej koncepcji gry można znaleźć pewne powidoki gier kosmicznych z epoki Amigi czy Atari). Pewnym jest, że zajęło mu to mniej czasu, niż mnie pokonanie finałowego bossa.
Disasterpeace – FEZ
Richard Vreeland jeszcze zostanie wspomniany, a FEZ nie jest ostatnią ścieżką dźwiękową z gry w tym zestawieniu. Opowiada ona o Gomezie, dwuwymiarowej postaci żyjącej w dwuwymiarowym świecie, która odkrywa, ze za pomocą specjalnego sześciościanu może dodać do niego trzeci wymiar przestrzenny. FEZ w estetyce i wykonaniu nawiązuje do platformówek z epoki ośmiobitowej, co słychać również w muzyce. Poza klasycznymi, chwytliwymi melodiami, Disasterpeace wykorzystuje stare czipy, żeby kreować z nich momentami nojzowe ściany. Soundtrack do FEZu gra też na czułej, nostalgicznej strunie i przywołuje emocje ze starych platformówek, ale, na szczęście, robi to w nieinwazyjny sposób.
Ilyas Ahmed – With Endless Fire
Nie ukrywam, że wybierając płyty, sugeruję się okładkami. Nad „With Endless Fire” nie zastanawiałem się ani chwili, bowiem okładkę ma niesamowitą, przyznacie chyba. Muzyka jednakże była dla mnie szokiem; w momencie premiery miałem dwadzieścia dwa lata i choć już od jakiegoś czasu byłem zaznajomiony z szeroko pojętym niezalem, to jednak folkowa odmiana ambientu była dla mnie w owym czasie czymś nowym. Zaskoczyły mnie hipnotyczne rytmy, gitarowe solówki i powtarzane w nieskończoność akordy. „With Endless Fire” to folk z Wenus – gęsty, chrzęszczący, wymagający nawet w spokojniejszych chwilach. Zdecydowanie jest tu ogień.
Heroin in Tahiti – Death Surf
Słuchałem tego albumu pierwszy raz, gdy wracałem z nocnej inwentaryzacji w jednym z hipermarketów na podwrocławskich Bielanach. Byłem bardzo zmęczony, bo pracowałem wtedy okazjonalnie (nie byłem wzorem ogarnięcia życiowego), do tego na przypale jechałem pierwszym rannym, bo nie miałem akurat drobnych na bilet. Myślałem głównie o śnie, ale trzymałem się też postanowienia, żeby słuchać nowej muzyki i wyrażać o niej opinię, więc walcząc z własnym zmęczeniem, usiłowałem skupić się na lekturze „Death Surf”. Obcykany już byłem z hypnagogią i muzyką wymyślonych plemion, więc na początku brzmiało to dla mnie jak dziesięć innych lo-fi, ale gdy rytmika zaczęła być wyraźnie westernowa i wjechała przesterowana gitara, od razu się obudziłem. I tak sobie jechałem przed wrocławskie osiedla, wstawało słońce i przez chwilę mogłem nie przejmować się problemami, które wtedy miałem, bo byłem bohaterem zmyślonego, oceanicznego westernu o surferach.
Windy & Carl – We Will Always Be
Zaczyna się to folkowo, od krótkiej kompozycji na gitarę akustyczną, ale później owa wyraźność z pierwszego utworu niknie, rozpływa się w dronach. „We Will Always Be” jest dla mnie świetnym kontynuatorem estetyki wyznaczonej przez nagrania Stars of the Lid – płynących leniwie, wykorzystujących instrumenty nie do budowania melodii, ale do nawarstwiania tekstur. Jest w tej muzyce bardzo dużo powietrza, zupełnie jakbyśmy przechadzali się podleśną łąką. Jest to jednocześnie muzyka bardzo słoneczna; nie ma tu żadnych załamań, ani zgrzytów, a raczej spokój i lekka bryza, która owiewa okładkowy słonecznik, gdy ten podąża za światłem.
2013
Rok 2013 przyniósł nam dwa przewspaniałe wydawnictwa: „Cień Chmury nad Ukrytym Polem” Starej Rzeki oraz „Virgins” Tima Heckera. Wyszły również „Excavation” The Haxan Cloak, „Nocturnes” Williama Basinskiego czy R Plus Seven Oneohtrix Point Never. Zdecydowanie warta wspomnienia jest napisana przez Gustavo Santaolallę ścieżka dźwiękowa do „The Last Of Us” czy „Minecraft: Volume Beta” C418.
Tomonari Nozaki – Une histoire de bleu
„Une histoire de bleu” jest zdecydowanie blue. Tytuł i okładka nasuwają skojarzenia z wodą i morzem i nie są one nieuzasadnione; „Une histoire...” brzmi podmorsko i głębinowo, słychać w tych dronach echa Basinskiego. Nasunęło mi się też skojarzenie z „Nowhere” Ride, które operowało podobną kolorystką. Choć „Une histoire...” działa na przetworzonych pętlach orkiestrowych, pomyślałem sobie, że tak mogłoby „Nowhere” brzmieć, gdyby zostało nagrane przez duchy załogi jakiegoś zatopionego okrętu, a jedynymi słuchaczami byłyby głębinowe ryby.
Roly Porter – Life Cycle of a Massive Star
Gdy byłem dzieckiem, przez pewien czas chciałem zostać kosmonautą. Pamiętam, że dawno temu, chyba Gazeta Wyborcza wydawała odcinkowe kompendium wiedzy o kosmosie. Były to czasy przedinternetowe, więc czekałem na każdy odcinek z niecierpliwością, żeby dowiedzieć się czegoś o magnetarach, mgławicach czy gromadach galaktyk. Z wiekiem zaczęło do mnie docierać, że kosmonauci muszą rozumieć matematykę i fizykę, a do tego być wytrzymali fizycznie i psychicznie – jak się domyślacie, nie miałem i nie mam żadnej z tych cech, więc zacząłem gotować i pisać o muzyce. Jednak czasami, gdy jestem w rodzinnym domu i wieczorami wychodzę na ogród, żeby podziwiać gwiazdy, myślę, że mogłem zostać kosmonautą. Myślę o tym często, gdy słucham kosmicznego ambientu, a „Life Circle...” jest wysokiej klasy space ambientem, do tego innym od standardowych; nie pracuje on na arpeggiach i syntezatorowym plumkaniu, raczej fragmentarycznymi samplami i gliczami próbuje oddać rozpadające się pierwiastki. Gdyby „Life Circle...” było gwiazdą, byłoby bardzo masywne i intensywne, ale kosztem krótkiego czasu życia.
The Necks – Open
Ciężko mi pisać o The Necks. W zdaniach muzyka Australijczyków to improwizacja na fortepian, kontrabas i zestaw perkusyjny; muzycy nie wiedzą, co będą grać, ani który instrument będzie wiodący, wiedzą tylko, że będą grać razem przez trzydzieści minut do godziny jest zawarte wszystko, co można o trio z Sydney powiedzieć, ale jednocześnie nie mówią one nic. Na pewno można stwierdzić, że muzyka The Necks jest otwarta i płynna; muzycy wiedzą, że będą grać, ale co – tego dowiedzą się, gdy będą grać. Czasami zastanawiam się, ile wspaniałych melodii uciekło ludzkości przez formułę, którą przyjęli Chris, Tony i Lloyd, ale jednocześnie uważam, że to niewypowiedzianie piękne i w sposób zupełny realizujące definicję muzyki jako organizacji dźwięków i ciszy w czasie. Gros muzyki The Necks zniknęło, bo brzmiało tylko w określonym miejscu i czasie, więc bardzo dobrze, że czasami decydują się zostawić po sobie ślad w postaci płyty długogrającej. „Open” ma w sobie spektrum gatunków, od jazzu przez reichowski minimalizm po post-rock; jest jak dym – niby cały czas ten sam, ale zmienia się z każdym podmuchem.
TM404 – TM404
Truizmem jest stwierdzenie, że produkty Roland Corporation zmieniły oblicze muzyki; bez ich syntezatorów, samplerów i maszyn perkusyjnych nie zaistniałyby praktycznie wszystkie gatunki muzyki elektronicznej, możliwe, że nie wydarzyłoby się wiele w hip hopie. Projekt TM404 Andreasa Tilliandera to hołd dla tych maszyn i muzyki, która dzięki nim stała się możliwa. Osiem repetytywnych kompozycji w duchu Kraftwerk, z tytułami pochodzącymi od ilości i typów użytych instrumentów. Niby wszystko brzmi chłodno i komputerowo, ale jest w tych nagraniach dużo ciepła i szacunku do wyrobów Rolanda.
Tuluum Shimmering – Raag Wichikapache / Lake of Mapang
Tuluum Shimmering jest dla mnie wzorcowym wykonawcą nurtu ambientu organicznego w brzmieniu, czerpiącego z orientalnych tradycji muzycznych, psychodelicznego w klimacie, co wzmacniane jest przez kolorowe i abstrakcyjne okładki. Święcił taki ambient triumfy na przełomie lat zerowych i dziesiątych obecnego wieku, kiedy to ludzie przypomnieli sobie o kasetach magnetofonowych i estetyce DIY, więc jak grzyby po deszczu wyrastały mikrolabele, które wydawały ręcznie robione albumy w ograniczonych ilościach. „Raag Wichikapache/Lake of Mapang” doskonale realizuje wspominaną estetykę – są to cztery wyobrażenia ragi, gamelanu i muzyki tybetańskiej; brzmią tu piszczałki i gongi, a wszystko skąpane jest w klimacie położonej w dżungli świątyni, gęstej od lian i kadzidlanego dymu. Są w tej muzyce kolorowe jeziora, egzotyczne ptaki i tropikalne raje. Wysoce polecam!
2014
Ten rok przyniósł nam sześciogodzinne arcydzieło Roberta Richa, „Perpetual – A Somnium Continuum”. Grouper wydała „Ruins”, Fennesz „Becs”. Warto też pamiętać o „Atomos” A Winged Victory for the Sullen.
25,000 kittens – 25,000 kittens
O tej krótkiej, dwudziestominutowej kasecie, należałoby napisać dziesiątki stron; na pewno należałoby opisać na nich historie wszystkich kotów, które nam towarzyszyły. Album podzielony jest na dwie kompozycje zatytułowane od imion kotów i lat ich życia. Sam fakt umieszczenia daty kociej śmierci wpłynął na dalszą recepcję muzyki tutaj zawartej. Pamiętam, że byłem pod tak wielkim wrażeniem tego wydawnictwa, że gdy umarła Gruba, kotka mojej dziewczyny, sam nagrałem dziesięciominutowego drona nawiązującego w stylistyce do „25,000 kittens” (może go gdzieś znajdziecie). A co powiedzieć o muzyce tu zawartej? Powiem jedno – tak brzmi kocie niebo.
Talk West – Please the Parting Guest
Miałem kiedyś ambicję i marzenie, żeby grać na gitarze, ale po zakupie okazało się, że trzeba ćwiczyć codziennie po kilka godzin, więc znużony brakiem natychmiastowej gratyfikacji rzuciłem ją w kąt, gdzie pokryła się kurzem, rozstroiła i ostatecznie zgniła. Trochę do dziś żałuję, że nie znalazłem w sobie samodyscypliny, bo uznaję gitarę za jeden ze swoich ulubionych instrumentów. Płyty takie jak „Please...” przypominają mi to, co chciałem grać, gdy jeszcze myślałem, że się nauczę – niespieszne, leniwe melodie, grane bardziej dla siebie niż innych. „Please...” ma w sobie ducha country, ma w sobie brzmienie bluesa, ale przede wszystkim ma w sobie spokój; brzmi to jak taras z widokiem na las, może trochę kropi, może jakiś ptak ćwierka w pobliżu i gra się żeby wkomponować się w krajobraz.
Bitchin Bajas – Bitchin Bajas
„Bitchin Bajas” jest nieślubnym dzieckiem Raviego Shankara i Terry'ego Rileya, dzieckiem któremu rodzina w prezencie dała syntezatory z lat siedemdziesiątych i dużo książek o kosmosie. Brzmi ta płyta bardzo organicznie i żywo, mimo iż w znakomitej części nagrana została na różnego rodzaju elektronikach. Jest to album hipisowski i niezobowiązujący; piękne świadectwo lekkiego, odwołującego się do new age’owych kaset ambientu.
Wolves in the Throne Room – Celestite
Niby ambientowe eksperymenty wśród blackowców nie są niczym niespodziewanym, ale jednak wolta dokonana przez braci Weaver zaskoczyła mnie, zwłaszcza po fenomenalnym „Celestial Lineage”. WITTR z zespołu grającego mszysty, wodospadowy black metal przerodziło się w waszyngtońską odmianę Tangerine Dream i przyznaję, że owa zmiana bardzo do mnie trafiła. Ktoś może powiedzieć, że „Celestite” to nic niezwykłego, zwłaszcza w porównaniu do reszty dyskografii Nathana i Aarona (i pewnie będzie mieć rację), ale mnie ów brak niezwykłości bardzo urzekł. Widzę w tej płycie próbę znalezienia nowej ścieżki, nowego sposobu grania i nawet jeśli było to nietrafione, mnie osobiście urzekło. Kto powiedział, że lasów Kaskadii nie można chwalić syntezatorowym arpeggio?
death's dynamic shroud.wmv – DERELICTメガタワー
Cztery godziny vaporwave'u, cztery godziny porwanych, czasami dziwacznych sampli z toną pogłosów. Najczęściej w wydaniu rozmytym, wprost dronującym, ale zdarzają się też fragmenty melodyjne i śpiewne. Ten album jest podróżą przeszkloną windą w bardzo wysokim biurowcu, gdzie co dziesięć pięter dostaje się dawkę benzodiazepin; widać z niej telebimy wyświetlające zgliczowane reklamy papierosów i samochodów z lat osiemdziesiątych. Szczerze polecam, bo „DERELICTメガタワー” to wspaniała wyprawa w krainę vaporwave, gdzie znajdziecie zarówno zrzynki z dżingli, jak też soczyste funki.
Komentarze
[4 października 2021]
[1 października 2021]
[22 września 2021]
NIEŹLE, CO?
[12 września 2021]
[20 stycznia 2021]
[8 stycznia 2021]
nie rozumiem tylko czemu Dream Loss jest traktowana osobno - to jest dwupłytowy album sprzedawany w jednym pudełku, obie płyty mają swoje nazwy i tyle
Alien Observer wypada owszem lepiej, jest w nim magia, której brakuje na Dream Loss, jednak ciągle jest to jeden album (A.I.A.) i tak powinien być traktowany
bardzo fajne podsumowanie :)
[8 stycznia 2021]
[8 stycznia 2021]
[5 stycznia 2021]