Podsumowanie dekady 2010-2019
Antypody indie popu: Australia i Nowa Zelandia
Grafika: © Maciej Dymowłok
Jeżeli fanów gitarowego popu z Australii lub Nowej Zelandii zapytamy o jedno zjawisko, które w największym stopniu odcisnęło piętno na ostatniej dekadzie w lokalnym indie-graniu i za parę lat będzie im się najbardziej z tym okresem kojarzyć, w wielu przypadkach usłyszymy zapewne hasło „dolewave”. Słowo użyte po raz pierwszy na forum strony internetowej „Mess + Noise” w 2012 roku stało się swojego czasu tematem zawziętych sporów pomiędzy australijskimi krytykami, internautami, a niekiedy i samymi członkami zespołów. Łatkę tę przypisywano wówczas właściwie wszystkim niezależnym kapelom realizującym nagrania w estetyce DIY, w których twórczości dało się słyszeć inspirację australijskim jangle popem i nowozelandzkim dunedin soundem lat 80.
Dolewave odnosił się jednak nie tylko do warstwy muzycznej, ale i tekstów uwieczniających losy zawiedzionych sytuacją zawodowo-materialną, żyjących z niewielkich przychodów lub po prostu zasiłków (ang. „dole”) młodych mieszkańców przedmieść. Z terminem utożsamiał się mało kto spośród wykonawców do niego zaliczanych. Niektórzy reagowali na określenie z przymrużeniem oka, inni wręcz ze sporą niechęcią, zwłaszcza jeśli chodzi o wiązanie terminu z położeniem ekonomicznym. Chcąc nie chcąc styl ten, będący właściwie bardziej czymś w rodzaju okraszonego odrobiną ideologii revivalu istniejących gatunków, pojawił się jednak w dyskursie, prowokując entuzjastów do angażującej i skądinąd wartościowej dyskusji. Skoro zespoły nagrywały na ten temat piosenki (np. „Dolewave” grupy West Thebarton Brothel Party), nawet jeżeli tylko dla wyrażenia swojej dezaprobaty, był to już przecież znak, że ironiczny internetowy tag w jakiś sposób rezonuje, zmusza do wypowiedzi i określenia się.
Ojcami chrzestnymi kapel szufladkowanych jako dolewave zostali przede wszystkim The Go-Betweens i The Clean, ale także pozostałe kapele wydające płyty we Flying Nun Records. Jako sztandarowych przedstawicieli nurtu najczęściej wymienia się Dick Diver, Twerps, The Stevens, Boomgates, The Ocean Party czy Bitch Prefect. Po 2014 roku pojawiło się zaś kilka zespołów, takich jak Rolling Blackouts Coastal Fever, Possible Humans lub Salad Boys, które nagrywały już materiały nieco inne, często mniej hermetyczne i lepiej wyprodukowane, ale w jakimś stopniu czerpiące z tych samych źródeł i wykazujące podobieństwo do fali zespołów „lata 2012”. W nienajgorszej formie zdarzało się też wracać bohaterom lat 80. i częściowym sprawcom całego zamieszania, jak The Chills i The Bats. Kluczowe wydawnictwa zapewniały wytwórnie w rodzaju Chapter Music (Perth), Bedroom Suck (Ashgrove) oraz RIP Society (Sydney).
Jednym z wątków w dolewave’owej dyskusji stało się akcentowanie w tekstach australijskiego doświadczenia. W tym zawieranie w piosenkach kulturowych odniesień i lokalnych symboli, nadających piosenkom odrębne poczucie miejsca i przynależności oraz służących kreśleniu tła dla obrazu tamtejszej klasy średniej. Zdaniem Ruperta Edwardsa, gitarzysty Dick Diver: „TV Week” (australijski tygodnik z programem telewizyjnym) i reszta to po prostu część scenerii, część twojego życia. Nie jakiś kapitalistyczny symbol wszystkich nieszczęść. To coś, co po prostu tutaj jest. Dokładnie z tego samego powodu utwory te siłą rzeczy oddają atmosferę realiów socjo-ekonomicznych, w których powstawały. Według publicystów: dolewave wyrażał rozczarowanie neoliberalizmem, odrzucał styl życia oparty o presję ciągłego samodoskonalenia, zaciąganie dożywotniego kredytu czy wyznawanie podejścia „zarabiaj albo giń”, impulsy obecne wtedy w australijskiej codzienności bardziej niż kiedykolwiek wcześniej [1]. Był zarówno smutnym opisem pewnego stanu rzeczy, jak i celebracją jakiejś jego części. Muzyką brzmiącą sceptycznie wobec siebie i swojego otoczenia [2], ale i zdradzającą pewien sentyment. Wszak to w tym samym czasie twórcom i bohaterom opowieści zdarzało się grzęznąć w nieznośnej sytuacji materialnej, ale i przeżywać swoją młodość, z którą zawsze wiążą się dobre chwile. Dolewave żenił to (negatywne) uczucie z niektórymi z przyjemniejszych, tańszych momentów, których nie da się oddzielić od tego całego bałaganu. W końcu zrobienie pikniku w parku lub nagrywanie w domu nie kosztuje wiele [3]. Tę jednoczesną niechęć i fascynację życiem w australijskiej rzeczywistości ery Kevina Rudda i Julii Gillard (2007-2013), inny członek Dick Diver, Al Monfort, podsumował w jednym z wywiadów poprzez przywołanie tytułu piosenki Eda Kueppera: „Still Call This Failure My Home” [4].
Poza grupami klasyfikowanymi jako dolewave i zjawiskami orbitującymi nieopodal funkcjonowali oczywiście w australijskim i nowozelandzkim niezależnym popie dekady 2010-2019 również inni artyści, często chodzący własnymi ścieżkami i niełączeni przez dziennikarzy w żadne większe sceny. The Goon Sax, FLOWERTRUCK i Kane Strang nadawali fascynacji jangle popem bardziej młodzieżowy wyraz, borykając się z zupełnie innymi problemami i tworząc muzykę, jakby o całe pokolenie młodszą. Gdzieś zupełnie dalej mieliśmy projekty mniej gitaro-centryczne, sophisti- i synthpopowe, jak choćby obecna w tym podsumowaniu Yumi Zouma, Alex Cameron czy cieszące się ogromną popularnością, neo-psychodeliczne Tame Impala. Eleganckim chamber/dream popem raczył słuchaczy Jonathan Bree, ex-lider The Brunettes, flirtująca z twee Princess Chelsea oraz reaktywowane po latach The Apartments. Osobny wątek stanowiły indie popowe singer/songwriterki w rodzaju Stelli Donnelly, Amelii Murray aka Fazerdaze i Julii Jacklin. Wartym odnotowania faktem jest także to, że trzech z czterech członków znakomitego australijskiego zespołu The Lucksmiths utworzyło grupę Last Leaves, która w 2017 roku wydała debiutancką płytę „Other Towns Than Ours”.
Wybierając dwanaście indie popowych albumów z tego okresu pozwoliłem sobie kierować się mocno subiektywnymi pobudkami. Możliwe, że dałoby się tu wyróżnić i opisać kilka być może lepszych lub bardziej ważkich albumów, takich jak choćby debiut Twerps. Ostatecznie kosztem tych „ważniejszych” wolałem jednak w kilku przypadkach postawić na płyty, które znałem i lubiłem od dłuższego czasu.
Bibliografia:
[1] Shaun Prescott: The Space Before Dolewave: School of Radiant Living reviewed, [w:] „Crawlspace: A Music Website From Australia”, 15.02.2014: https://crawlspacemagazine.com/2014/02/15/the-space-before-dolewave-school-of-radiant-living-reviewed/
[2] Everett True: How dolewave put Australia's music writers to work, [w:] „The Guardian: Australia culture blog”, 28.03.2014: https://www.theguardian.com/music/australia-culture-blog/2014/mar/28/dolewave-australian-indie-music
[3] Ian Rogers: I’ve Never Known The Morning: ‘Dolewave’ as Reaction, [w:] „The Occasional Musician”, 20.02.2014: https://iankeithrogers.wordpress.com/2014/02/20/ive-never-known-the-morning-dolewave-as-reaction/
[4] „I still call this failure home”: Dick Diver on their love and scrutiny of Australia, [w:] „ABC”: https://www.abc.net.au/radionational/programs/archived/rnafternoons/dick-diver-still-call-this-failure-home/6414806
Dick Diver – New Start Again (2011)
Wybór tylko jednej spośród płyt Dick Diver do tego zestawienia w żadnym razie nie należał do oczywistych. O ile „Melbourne, Florida” jest niezbyt równe i może się poszczycić głównie szalenie przebojowymi „Tearing The Posters Down” i „Waste The Alphabet”, tak bardziej regularne „Calendar Days” posiada na trackliście wiele z najlepszych kawałków grupy, na czele z opartym o zjawiskowy gitarowy riff „Alice”, śpiewanym przez perkusistkę Stephanie Hughes numerem tytułowym oraz rozczulającym „Water Damage”. Ostatecznie trudniej jednak odmówić uroku i klimatu debiutanckiemu „New Start Again”, gdzie niezwykle malownicze piosenki, płynąc swoim tempem, nienachalnie odsłaniają nam swoje liczne kompozycyjne walory. Pierwszy album Australijczyków to jak spotkanie The Go-Betweens ze wczesnym R.E.M przy grillu i piwie w leniwe niedzielne popołudnie. Kompilacja ubranych w melodie luźnych życiowych fragmentów, zarówno tych beztroskich, jak i nieco bardziej cierpkich. Przykładowo „Hammock Days” jawi się wspaniałym muzyczno-lirycznym hołdem dla wakacyjnych dni, a „Interstate Forever” i „On The Bank”, obydwa najsmutniejsze, ale zarazem najładniejsze ze wszystkich, to momenty opowiadające o rozstaniach i miłosnych rozczarowaniach. Ironiczne „New Start Again” (utwór) traktuje o życiu z zasiłków, ale brzmi tak, jak mogłoby brzmieć optymistyczne alt-country Wilco, gdyby tylko Jeff Tweedy urodził się w Melbourne. Zespół nie zawodzi także w długim, nocno-nastrojowym i okraszonym klasyczną solówką „Flying Tea-Towel Blues”. Cała czwórka kompozytorów utrzymuje tu bardzo równy poziom, a teksty, choć nie zawsze jasne (The day you said, You wanted to move back up to Canberra, I thought about the link, Between plants, cities and Hitler), niemal w każdym przypadku zachowują poetycką wartość.
Bitch Prefect – Big Time (2012)
Publicyści debatujący w swoich tekstach nad naturą i charakterystyką dolewave’u zgodnie wymieniali sztandarową dla Bitch Prefect piosenkę „Bad Decisions” jako jedną z tych szczególnie dla nurtu reprezentatywnych. Leniwie snujący się, ale przyjemnie melodyjny, trącący klimatem beztroskiego lata, auto-sarkastyczny utwór, traktował o dniu, w którym każdy krok, od wyjścia na spacer, po sytuacje związane z wyborem czegoś do jedzenia, kończy się podejmowaniem złych decyzji. Tak „Bad Decisions”, jak i pozostałe kompozycje chłopaków z Adelaide/Melbourne, w podobny sposób dokumentowały rutynę tymczasowego życia na skrajach miast, dzielenia wspólnych mieszkań, podejmowania beznadziejnych prac lub bycia spłukanym, szwendania się po parkach i bezproduktywnego, acz przyjemnego spędzania czasu.
Muzycznie, fałszujące wokale i jangle’ujące gitary w stylu The Clean łączą siły z nieco knajpianą atmosferą i typową DIY produkcją. Wadą płyty jest jej lekka nierówność, a zwłaszcza to, jak druga połowa odstaje od pierwszej. Mimo to „Big Time” przy zaakceptowaniu całej tej lo-fi’owej estetyki i niedbałej konwencji jawi się albumem posiadającym swój urok. Nie brak tu przede wszystkim niezłych melodii, które np. w „Guess The Person” czy „Summer Time” zgrabnie oddają nastrój opowieści zawartych w tekstach. Nawet w utworze takim jak „Okay”, śpiewanym przez jednego z wokalistów, jakby w porywie wymęczonego pijackiego natchnienia, ładne akordy i chórki potrafią się tu wylać całkiem nagle i niespodziewanie.
The Ocean Party – Split (2013)
The Ocean Party to zespół, który muzycznie mógłby posłużyć za brakujące ogniwo pomiędzy The Go-Betweens a The Goon Sax oraz tekstowo między kwintesencjonalnym dolewave’em lat 2011-2013 a adolescenckim indie popem powstającym na Antypodach od 2016 roku. O ile liryczna tendencja do dojrzalszych piosenek a la Grant McLennan przybiera u chłopaków z Wagga Wagga na sile raczej na następnym z kolei albumie „Soft Focus”, tak na „Split” mamy do czynienia z mniej dotartym, acz niemniej udanym dokumentem wchodzenia w rozczarowującą dorosłość. Cytując jedną z linijek zawartych na albumie: The charm is in the faults. Opowieści o nielubieniu swojej pracy – I'm workin' a full-time job, Livin' in a social house, When I go to work, everyone gets to hang out, I wanna join them, but I was told I have to work – przeplatają się z rozważaniami o uczuciowych i osobistych porażkach – I can never win, but, No one cares too, An exercise in, Self-gratification. Techniczna słabość wokali (podobnie jak u Dick Diver czy RBCF komponują i śpiewają więcej niż dwie osoby) przybija zaś piątkę brzmieniowej prostocie.
To wszystko jednak nie przeszkadza i jedynie dodaje uroku, bo co najważniejsze „Split” jawi się albumem naszpikowanym kapitalnymi melodiami. Piękna jak z obrazka jest już ta pierwsza z brzegu, otwierająca pogodny jangle pop „Quarter Life Crisis”, w którym również refren Every weekend's always the same, Girl in my room, I don't know her name, I'm high on Saturday, suicidal on Sunday, I'm wastin' my youth away brzmi niczym perfekcyjny hymn znudzonej, odartej z perspektyw starszej młodzieży. Niewiele ustępują jej te z „Chinese Takeaway”, zwłaszcza ta stanowiąca mostek przed pre-chorusem po drugiej zwrotce. W „Every Decision” znajdą coś dla siebie fani The Chills, z kolei tytułowe „Split” z powodzeniem adaptuje na australijski grunt estetykę bliską Macowi DeMarco.
The Ocean Party okazali się również najbardziej płodną z kapel ówczesnej sceny niezależno-popowej w Australii. W 6 lat nagrali aż 8, zazwyczaj udanych płyt, ale ich dalszą drogę w 2018 roku przekreśliła nagła śmierć Zachary’ego Dentona, jednego z liderów grupy. Wtedy też ukazało się „The Odfellows’ Hall”, ostatnie wydawnictwo kapeli, zdradzające całkiem intrygujący kierunek, który niestety w żaden sposób nie mógł doczekać się kontynuacji.
The Stevens – A History Of Hygiene (2013)
Aby dowiedzieć się, który z wielkich zespołów indie rocka wywarł największy wpływ na styl debiutanckiego albumu The Stevens, wystarczy posłuchać zaledwie pierwszych trzydziestu sekund „A History Of Hygiene”. Wokalna kwestia Travisa MacDonalda pojawiająca się przed upływem połowy minuty w „From Puberty To Success” automatycznie przywodzi na myśl hasło Guided By Voices, które w postaci muzycznych skojarzeń pozostanie tu z nami już do samego końca. 24 utwory, spośród których tylko jeden liczy więcej niż 3 minuty, a ponad połowa nawet nie przekracza progu dwóch, to zresztą również żaden zbieg okoliczności. Kapela z Melbourne sympatii do twórczości Roberta Pollarda się nie wyprze i na dobrą sprawę wcale nie musi. Stevensi sypią świetnymi pomysłami na melodie w duchu „Bee Thousand” i „Alien Lanes” jak asami z rękawa, zapewniając miłośnikom krótkich, rześkich piosenek regularną ucztę. Swoje możliwości udowadniają już choćby w kapitalnej sekwencji „Scared Of Other Men” – „Elpho Beach” – „Turpins Falls”, ukazującej sporą kreatywność w zakresie beztroskiego podśpiewywania i wynajdowania arcy-chwytliwych hooków. Tu jednocześnie wychodzi na jaw drugi, tym razem nieodległy, kierunek, w jakim grupa chętnie spogląda, czyli nic innego, jak klasyka eightiesowego kiwi-popu. Takie „Challenger”, gdzie z jednej strony odbija się słynne „Anything Could Happen”, a z drugiej słyszymy na przykład wywołującą uśmiech linijkę What goes up, surely must come down, to spotkanie GBV z The Clean na perfekcyjnie ubitym gruncie. „Hindsight” brzmi jak zupełna esencja dunedin soundu, skomponowana w złotych latach istnienia Flying Nun. Akustyczne „Come Outside” jawi się rozkosznym, osiemdziesięciosekundowym ćwiczeniem z emulowania The Bats. Gitary w „Red Ribbon” (z którego wyskakuje jedna z fajniejszych na płycie beatlesowskich melodii) i „Skeleton Vs Silicon” przypominają natomiast, że „A History Of Hygiene” i „New Start Again” Dick Diver to wydawnictwa tworzone w podobnym miejscu i czasie, przez zespoły należące do tej samej sceny. Oczywisty recykling jest tu zarówno największą zaletą, jak i wadą płyty. Zaletą, bo w połączeniu ze znakomitym piosenko-pisarstwem zwyczajnie sprawia mnóstwo frajdy, wadą, ponieważ stawia zarazem poprzeczkę, której zespół nie próbuje przeskoczyć. Tak czy inaczej, jest dobrze, a każdy kto lubi amerykańskie indie, nowozelandzki lo-fi pop i melodie inspirowane brytyjską inwazją nie ma się nad czym zastanawiać.
The Goon Sax – Up To Anything (2016)
Piosenki The Goon Sax są jak twórczość wspomnianych już kilkukrotnie „The Go-Bees”, The Pastels czy Cannanes w wersji bardziej nieporadnej, ale nadal nie mniej uroczej. Utwory Australijczyków uderzają nieśmiałością i introwertyzmem, podbijają serce zaraźliwymi progresjami akordów, sprężystymi liniami basu oraz ironicznie samo-deprecjonującymi tekstami. I never feel very comfortable with my body/ No sometimes I feel like my clothes are wearing me, You don’t need to hold my sweaty hands/ I completely understand czy I'll never be like him/ I'm not thin or tall/ I don't know why you would/ Ever like me at all to tylko trzy fragmenty reprezentatywne dla lirycznego stylu Louisa Forstera i Jamesa Harrisona. Niewinna przebojowość „Susan”, loserski manifest „Icecream (On My Own)”, przylepność hooku „Sometimes Accidentally” albo sympatyczna apatyczność „Sweaty Hands” to zaś zaledwie cztery z wielu muzycznych argumentów, dla których po „Up To Anything” warto sięgać.
FLOWERTRUCK – Mostly Sunny (2018)
FLOWERTRUCK jawią się trochę przeciwieństwem The Goon Sax albo ich wersją z twin peaksowskiej czarnej chaty. Na pierwszy rzut oka podobni, chłopaki i dziewczyna, tak samo piękni i młodzi, zasłuchani w starych indie piosenkach, bez wątpienia wrażliwi i romantyczni. Członkowie grupy z Sydney to jednak, inaczej niż ich dość ułożeni i nieśmiali koledzy z Brisbane, prawdziwe wulkany energii oraz demony spontaniczności. Potwierdzają to zwłaszcza single i teledyski wypuszczane jeszcze przy okazji EP-ki „Dirt” z 2015 roku. Tryskający radością „Sunshower” oraz inspirujący do skakania i tańczenia „I Wanna Be With You” , które uzupełniał jeszcze nieco spokojniejszy, brzmiący niczym coś z „Kaleidoscope World” The Chills „Tourmaline”. Wystarczyło przez chwilę popatrzeć na Charlesa i Sarę w którymkolwiek z tych klipów, aby zarazić się ich naładowanym słońcem, hiperpozytywnym nastawieniem.
Na debiutanckim longplayu „Mostly Sunny” kwartet nieco poszerza formułę. Jak wskazuje sam tytuł, nadal jest u nich raczej pogodnie, choć pojawiają się i bardziej zróżnicowane nastroje. Momenty, w których tempa zwalniają i wkrada się więcej melancholii wychodzą grupie równie dobrze. Także i tu warto byłoby może zacząć od singli. Pisałem kiedyś w innym miejscu, że FLOWETRUCK opanowali umiejętność zawierania w niektórych utworach jakiegoś zadziwiającego poczucia klasyczności, ujawniającego się w poszczególnych muzycznych momentach czy fragmentach tekstu. Tak właśnie jest, gdy w promującym album „Dying To Hear” kwartet z miejsca urzeka klawiszową melodią oraz koduje w głowie inicjującą linijkę It’s friday night, and i feel like dying, po czym przebija to wszystko wielogłosowym hookiem Is it a trick of the light? Or is it plain to see? Bardzo niedaleko stylistycznie i jakościowo pada również singiel numer dwa, czyli rozmarzony synthpop „Good Enough”.
Rzeczą, o której należy obowiązkowo wspomnieć, jest charyzmatyczny i mocny, podobno bardzo australijski, wokal Charlesa Rushfortha. W dużej mierze dzięki niemu albumowe utwory, takie jak wprost miażdżący refrenem closer „Come Across” czy ukryty pod czwórką „Rain” nabierają szczególnej siły i wyrazu. O ile pierwszy z wymienionych to kolejny zastrzyk testosteronu, tak drugi stanowi już szczyt lirycznych możliwości zespołu. Ta kompozycja wybrzmiewa, jakby stworzyli ją całkowicie według instrukcji „twój własny pokoleniowy hymn – krok po kroku”. Takty perkusji, kolejna kwiecista klawiszowa melodia wyjęta z ballady new romantic, wszystko to włącznie z refrenem o charakterze totalnego evergreenu idealnie z takim podejściem współgra. Kiedy wokalista przeciąga tytułowe raaaaain albo, gdy w potężnym finale wyrzuca z siebie żarliwe arrrrrghh, to mówiąc kolokwialnie, jest w tym moc. Co ciekawe indie-wrażliwość nie kłóci się tu z epickim, stadionowym charakterem. Z drugiej strony mamy równie istotny dla stylu kapeli, odgrywający ogromną rolę w niemal każdym utworze, keyboard Sary Sykes, bez którego owe kawałki byłyby po prostu o połowę biedniejsze.
Ta mieszanka czystej energii, miękkiej gitarowej melodyjności i urokliwej klawiszowej nostalgii wystarcza na uczynienie większej części materiału przyjemnym i interesującym. „Mostly Sunny” nie jest albumem idealnym ani przełomowym, ale jak najbardziej błyskotliwym i kilka razy ocierającym się o znakomitość. Dość powiedzieć, że na wysokości jednej płyty i EP-ki FLOWERTRUCK mają już przynajmniej 6 pewniaków na swoje przyszłe „Greatest Hits”, co wygląda chyba na całkiem udany start.
Kane Strang – Two Hearts And No Brain (2017)
Młodzieżową trójcę indie popu z Antypodów obok The Goon Sax i FLOWETRUCK uzupełnia Kane Strang, chłopak z Dunedin. Podobnie jak w przypadku kapeli Louisa Forstera twórczość Stranga to muzyka spod znaku młodzieńczych zawodów, kompleksów i samodeprecjacji. Z australijskimi rówieśnikami Nowozelandczyka łączy przy tym również talent do piosenek, być może i większy, nawet jeśli na „Two Hearts And No Brain” słychać tego dopiero zalążki.
Owy atut Kane ukazuje nam zwłaszcza w szalenie dobrym „My Smile Is Extinct”, akustycznej, zręcznie zamaskowanej 60’sowej piosence, zaskakującej fantastycznym refrenem. Strang mieści tu właściwie dwa doskonałe pomysły w jednym. Zaczyna chwytliwym I said kill me now, I want to die, I heard there's a chance at an afterlife i tam, gdzie mógłby już w zasadzie postawić kropkę, podbija stawkę jeszcze sympatyczniejszym See her with another man, Oh that really, really, really, really wasn't my plan, a całość zamyka w okolicy klasycznych trzech minut z hakiem. Szkoda trochę, że pod kątem przebojowości ten wyborny, tekstowo emo-pretensjonalny, ale muzycznie jak najbardziej optymistyczny singiel jest tu właściwie wyjątkiem.
Nie znaczy to oczywiście, że w pozostałych kompozycjach Kane i jego zespół nie mają do powiedzenia czegoś ciekawego. Jak przystało na muzyka z miasta, które zrodziło najlepsze kiwi-granie lat 80. Strang nie stroni od psychedelic i jangle popu, sięga po garażowo-melodyjne brzmienie amerykańskiego indie lat 90., a nawet wokale w stylu Pinback. Gitary w „It’s Not That Bad” czy „Silence Overgrown” przypominają o nieco mroczniejszym obliczu “Pinkertonu” Weezera, zaś “Lagoons” i „Summertime In Your Lounge” to intrygujące popowe utwory, oparte na grze wokalnymi harmoniami. Tego trochę drętwego chłopaka o pokerowej twarzy nie da się nie wybrać do swojej drużyny.
Salad Boys – This Is Glue (2018)
Historie zespołów wydających z jakiegoś powodu swoją pierwszą płytę kilka razy nie należą w świecie niezależnego grania do rzadkości, o czymś świadczył swojego czasu choćby słynny gdzieniegdzie przypadek „Tragedy Rocks” autorstwa The Crimea. Traktowana często jako debiut Salad Boys „Metalmania” z 2015 roku silnie bazuje na wypuszczonym 2 lata wcześniej, głównie w internecie i wersji kasetowej, materiale „Self-Titled”, zawierającym połowę z kawałków, jakie znalazły się na „nowym” albumie. To jednak dzięki tejże edycji wydanej za oceanem przez wytwórnię Trouble In Mind świat mógł o nowozelandzkiej kapeli w ogóle usłyszeć, co zaowocowało na przykład jakże pożądaną przez młode zespoły spoza Stanów recenzją na Pitchforku.
Terytorium, na którym chłopaki z Christchurch czują się najlepiej są podszyte bogactwem akordów ładne piosenki. Najbliższym ideału prototypem tego rodzaju utworu był pojawiający się na obydwu wersjach pierwszej płyty „Here’s No Use”. Na follow-upie „This Is Glue” Salad Boys kontynuują już niemal seryjną produkcję takich właśnie akustycznie jangle’ujących balladek, w których komponowaniu prezentują się coraz bardziej fachowo. Choć mało wyrazisty głos Joe Sampsona brzmi niczym coś pomiędzy wokalami Ariela Pinka i Deana Spunta z No Age, a wpływy starszego indie rocka z USA również nie pozostają tajemnicą, przywoływanie w kontekście grupy niezmordowanego dunedin soundu nie jest w żadnym wypadku naciągane. Utwory takie jak „Hatred”, „Under The Bed” i przede wszystkim „Right Time” po podmianie człowieka za mikrofonem mogłyby bez problemu znaleźć się na „Daddy’s Highway” The Bats. W kategorii piosenkowej urody wszystkie nieznacznie przegrywają jednak zawody z przypominającym harrisonowskie „My Sweet Lord”, ukrytym pod siódemką „In Heaven”.
Na „This Is Glue” Nowozelandczycy starają się także nieco zróżnicować swoje bez wątpienia atrakcyjne, ale i mocno jednowymiarowe granie. W większym stopniu udaje im się to właściwie tylko w adekwatnie zatytułowanym wymiataczu „Psych Slasher”, konkurującym pod względem przebojowości ze świetnym „No Taste Bomber” z poprzedniego krążka. Lekko inaczej dzieje się jeszcze może w penetrujących amerykański niezal „Scenic Route To Nowhere” (Minutemen, Meat Puppets) czy chwytliwym „Choking Sick”. Esencją pozostają mimo wszystko te najzwyklejsze, szlachetnie gitarowe piosenki, w których Salad Boys nawiązują wdzięczną korespondencję z klasyką rodzimego kiwi-popu.
Rolling Blackouts Coastal Fever – Hope Downs (2018)
Słuchając EP-ki „The French Press” Rolling Blackouts C.F. pod koniec 2017 lub na początku 2018 r. nawet nie przyszło mi do głowy, że bliżej nieznany zespół z Melbourne może zdobyć popularność, jaką już chwilę później przyniósł mu długogrający album „Hope Downs”. Oczywiście mowa tu nie o rozgłosie na miarę Arctic Monkeys, Franz Ferdinand czy innych ultra-gwiazd gitarowego indie, ale większym zainteresowaniu muzycznej prasy na świecie, stosunkowej rozpoznawalności wśród przeciętnego uczestnika Off Festivalu, czy gromadzeniu blisko setki tysięcy słuchaczy na Last FM. Jeśli chodzi o to ostatnie, warto wspomnieć, że wśród wykonawców prezentowanych w tym zestawieniu od Australijczyków liczniejszą rzeszą „skroblujących” może się jak dotąd pochwalić jedynie Yumi Zouma.
Pomimo niezłego poziomu wspomnianej EP-ki grupa nie wydawała się bowiem w żaden sposób odstawać potencjałem do wypłynięcia na szersze wody od całej masy podobnych zespołów, które najdociekliwsi entuzjaści wyławiają co roku z odmętów Rate Your Music. Sub Pop niewątpliwie miał jednak co do nich nosa. W promującym krążek, wpadającym w ucho „Talking Straight” udało się z kwintetu wycisnąć jakieś 200% dostępnej im przebojowości. Cały album brzmiał natomiast tak, jakby mieszkańcy „najlepszego do życia miasta świata” rozwinęli skrzydła bez najmniejszego przejawu rezygnacji z dotychczasowego stylu.
Poza przywoływanym przed chwilą hitem o refrenie, którego nie zawahałby się wymyślić Michael Stipe, można tu jeszcze ponucić kilka innych fragmentów. Zadziwia zwłaszcza to, że kompozytorski tercet Keaney-Russo-White wyciąga swoje hooki trochę na zasadzie „nie-zgadniesz-co-jak-i-kiedy”. Poetycka gadanina wokalistów Rolling Blackouts C.F. bywa bowiem niejednokrotnie przełamywana przez urzekająco chwytliwe momenty. W „Exclusive Grave” droga do kluczowego You watch yourself on the news odbywa się stopniowo, poprzez łapanie melodii w dwóch bezpośrednio po sobie następujących zwrotkach. „Sister’s Jeans” od początku zaraża bujającymi gitarami, po czym łapie na „haczyk” przede wszystkim w okolicach I heard the warning, I saw you falling, Down along Sydney Road oraz Back in the headlights, windows were screening one by one. Szybszy, trwające zaledwie dwie minuty „Time In Common” to soft-punkowa petarda i hook właściwie sam w sobie. A są tu jeszcze przecież choćby kapitalnie singlowe „The Hammer” i „Mainland”.
Przy całym tym melodyjnym gadulstwie, firmowo jangle popowych gitarach, australijskim brzmieniu i pojawiających się w tekstach lokalnych rekwizytach czy kontekstach Rolling Blackouts C.F. mogliby w zasadzie uchodzić za pierwszy zespół, który przekroczył dolewave i zdobył umiarkowaną sławę. Mogliby, gdyby tylko pojawili się kilka lat wcześniej i rzeczywiście do tego ciut naciąganego nurtu załapali. „Hope Downs” tymczasem z romantyzowaniem prekariatu (w tym kontekście warto przywołać tekst „Career” z pierwszej EP-ki, opowiadający o „zdrajcy ideałów”, przypisywanych kapelom dolewave’owym – He went and got a career, C-C-C-C, Once used to be The enemy of the bourgeoisie, Now he's actioning transactions ASAP – swoją drogą, utwór momentami wydaje się wręcz puszczać oko do kultowego „Head Back” Dick Diver) i estetyką DIY nie ma już dużo wspólnego, a jeśli ktoś narzeka na produkcję, to jedynie na jej zbytnią gładkość. Biorąc pod uwagę, że mówimy o płycie indie popowej nie powinien być to jednak problem. Mamy tu snucie literackich narracji a la Dick Diver, obowiązkowe naleciałości The Go-Betweens, grube garści własnej inwencji oraz w jakimś sensie potencjał do wyniesienia tego wszystkiego o poziom wyżej. Trudno nie ulec wrażeniu, że debiut Rolling Blackouts to album, który idealnie domyka ostatnią dekadę w alternatywnym pop/rocku z Antypodów, stanowiąc ekstrakt wielu z jego największych atutów, a zarazem w miarę solidny towar eksportowy.
Possible Humans – Everybody Split (2019)
Melbourne w ostatnich latach wydało na świat całe multum dobrych i bardzo dobrych rockowych zespołów, spośród których ostatnim wartym odnotowania są zapewne Possible Humans. Model jangle popu preferowany przez kwintet przybiera nieco mroczniejszy odcień, najczęściej przegrywając po prostu walkę o byt z mocno dochodzącymi do głosu wpływami post-punku czy indie rocka. Obserwowanie tego, jak różne gatunki wydzierają sobie na „Everybody Split” kolejne kawałki przestrzeni jest zresztą czynnością całkiem ciekawą i zajmującą. Zaczyna się od melodyjnie „dżenglującego”, acz na pewno nie radosnego „Lung Of The City”, wyposażonego w klarowny jak tylko to możliwe refren: I'm not scared, Of dying alone, Just feeling bland. Wraz z „Aspiring To Be A Block” przenosimy się już jednak z Australii do Nowego Jorku i zatopionych w zwątpieniu, gorzkich klimatów interpolowskich. W okraszonym basowymi zagrywkami „The Thumps” członkowie grupy usiłują utrzymać równowagę za sprawą następnego maniakalnie chwytliwego chorusu, a w najeżonym ciętymi riffami „Absent Swimmer” zwyczajnie dają się ponieść rock’n’rollowej energii. „Nomenclature Airspace”, ale też „Orbiting Luigi”, to już z kolei, jak wszyscy zgodnie zauważają, coś bardziej z kolekcji Roberta Pollarda. Zaskakuje, choć niekoniecznie zniechęca długie, mieszczące 8-minutową solówkę „Born Stoned”. Mocniej od niego w pamięć zapada jednakże szalenie trafnie zatytułowany „Stinger”, punkowe żądło prosto w serce. Na koniec panowie pozostawiają nas już z niewinnie urzekającą „Meredith”, piosenką wieńczącą zmagania krążka w możliwie najklasyczniejszy sposób. To tutaj romantyczny zmysł grupy osiąga apogeum – Carry me Meredith take your time, Walk slowly round each corner of our absent minds, I walked you home, I split to the bike path, Just for fear of being crushed, I worried about it too much – a odwzorowywanie wiodącej melodii wokalu przez gitarę każdorazowo wprawia słuchacza w błogi entuzjazm.
Yumi Zouma – Yoncalla (2016)
Yumi Zouma to kolejny zespół, o którym opowieści nie sposób zacząć inaczej niż od wspomnienia o singlach i EP-kach poprzedzających pierwszy album. A trzeba Nowozelandczykom oddać, że już zarówno w roku 2014, jak i 2015 starali się regularnie trzymać rękę na pulsie i coraz bardziej do siebie zachęcać. Od początku, zwiastowanego singlem „A Long Walk Home For Parted Lovers”, grupa sygnalizowała niezwykłą umiejętność czułego uderzania w spokojne, minimalistyczne i wysmakowane odcienie synthpopu. Po tym jak podarowali nam czarujące przeboje, „Alenę”, „Catastrophe” i „Song For Zoe & Gwen”, znajdowali się już w ścisłej czołówce najlepszych kapel bez długogrającego debiutu na koncie, a klasę mogli przypieczętować tylko w jeden sposób.
„Yoncalla” okazała się testem zdanym co najmniej na szkolną czwórkę. Krążkiem pełnym urokliwych piosenek, kryjących dziesiątki zjawiskowych partii klawiszy, gustownych linii wokalnych Christie Simpson, oszczędnych acz efektywnych gitar i delikatnych bitów. Perfekcją w operowaniu tego rodzaju stylistyką jest pierwszy na trackliście „Barricade (Matter Of Fact)”, kompozycja zachwycająca dyskretnym, nieustannie przemykającym w tle motywem keyboardu i przebojowym, pomimo swej skrajnej łagodności refrenem. Podobnym mistrzostwem w konstruowaniu stonowanego, ale bogatego w detale i raczącego uczuciową emocjonalnością popu jawi się zresztą następujący po nim „Text From Sweden”. Tu można się z kolei spierać, czy zawiera on najlepszą w dorobku grupy damsko-męską współpracę wokalną, czy miano to należałoby jednak przyznać słodkiemu jak cukierek „Haji Awali” spod indeksu czwartego. Pachnący latem, uwodzący ulotnymi melodiami „Yesterday” co do joty przywołuje klimat, który jeszcze kilka lat wcześniej tak dobrze wychodził Amerykanom z Work Drugs. „Short Truth” to zaś kolorowa eksplozja całej palety radosnych, balearycznych dźwięków.
Znajdą się zapewne tacy, którzy nieco pokręcą nosem i powiedzą, że pierwsza płyta zespołu z Christchurch nie do końca spełniła obietnicę świetnych nagrań wydanych nakładem Cascine Records chwilę wcześniej. Myślę że „Yoncalla” to jednak typowy grower i rzecz, która wcale nie odstaje jakościowo od swych mniejszych formatem poprzedników. Muzykę Youmi Zouma, w tym utwory zawarte na tej płycie, wielu z nas zapamięta być może jako jedno z najmilej kojarzących się zjawisk w subtelnym, zwiewno-romantycznym popie lat dziesiątych.
Fazerdaze – Morningside (2017)
Są czasem takie płyty, które zdarza nam się bardzo polubić pomimo pewnej świadomości posiadanych przez nie wad. Te nierówne, te mniej oryginalne, te, na których potencjał nie został odpowiednio wykorzystany. Wiele da się wybaczyć jeśli znajdzie się tam kilka hitów lub wybitna sympatyczność muzyki i wykonawcy każe nam przymknąć oko na słabsze strony. „Morningside” to album, któremu być może zbyt często zdarza się brzmieć „average”, ale i płyta, o jakiej zawsze myślę ciepło, w kontekście grania z Nowej Zelandii i Australii przychodząca do głowy jako jedna z pierwszych. Wybitnie sympatyczna jest w końcu sama Amelia Murray, naturalnie uśmiechnięta dziewczyna o przyjemnej urodzie, która w teledysku do „Little Uneasy” beztrosko przemierza na deskorolce ulice Auckland, a w klipie do „Bedroom Talks” spaceruje w słuchawkach przez tłumne, nowojorskie Times Square. Takie zwyczajnie naturalne i przyjemne są też pisane przez nią piosenki. Prosta do bólu, ale sięgająca wyżyn przebojowości „Lucky Girl”, doskonała pop rockowa ballada „Shoulders”, czy solidny indie rockowy razowiec „Misread”. Cieszy również fakt, że za sprawą eksplorującego w zwrotkach poczucie zwątpienia i wyzwalającego emocje na wysokości mocnego refrenu „Friends” kompozytorka nieco przekracza swoją strefę komfortu. Z tym krążkiem jest zresztą tak, że dają się lubić nawet kawałki zupełnie nieefektowne, ktoś mógłby powiedzieć nudnawe, jak rozpoczynający „Last To Sleep” albo zbudowany na leniwym jangle popowym riffie „Take It Slow”. Niezależnie, czy jest to płyta na szóstkę, szóstkę z plusem, czy naciąganą siódemkę, dla mnie nie zmienia się to, że obraz kiwi-popu ostatnich kilku lat bez nieprzypadkowo wydanego w Flying Nun „Morningside” pozostaje niepełny.