Najlepsze single roku 2019
Miejsca 10-1
10. Charli XCX & Christine and the Queens – Gone
Od kiedy Charli zaczęła współpracę z A.G. Cookiem i Sophie, jej kariera poszła mocno do przodu, zarówno artystycznie (co nas bardziej interesuje), jak i pod względem komercyjnym. Album „Charli” z zeszłego roku nie był tak odważny jak „POP2” czy „Number 1 Angel”, ale dał jej prawdziwy peak w karierze, a singiel „Gone” jest tego najlepszym przykładem. Podobnie jak spora część utworów na krążku został stworzony w duecie, bo zdolni producenci to dla artystki było za mało – ona chciała zdominować 2019. Wśród przepastnej listy gości największe piętno odcisnęła Héloïse Letissier. Kawałek transportuje post PC Musicsowy pop Charli do czegoś dużo bardziej emocjonalnego i to czyni „Gone” jednym z najważniejszych momentów w jej karierze. To jak obie panie gniewnie wylewają z siebie frazy I feel so unstable, fucking hate these people / How they making me feel lately z towarzyszeniem potężnego synth bassu czyni utwór emo popem, na jaki zasługiwaliśmy. Od czasu „Dancing On My Own” Robyn nie było chyba tak szczerego i mocnego kobiecego komunikatu zawartego w zabójczo chwytliwym synthpopowym opakowaniu. Warto też dodać, że utwór „Cross You Out” z tej samej płyty, nagrany ze Sky Ferreirą, też niewiele ustępuje „Gone”. (Michał Weicher)
9. Nilüfer Yanya – In Your Head
„In Your Head” to taki trochę wczesny Interpol, trochę Guided By Voices, a trochę nawet Sonic Youth. No w każdym razie ja to tak odbieram. Pani Yanya wydaje się dobrze znać dokonania wspomnianych grup i odnoszę wrażenie, że czerpie z ich dokonań garściami, dodając jednak sporo od siebie. Opisywany tutaj singiel jest tego dobrą ilustracją: struktura dosyć konwencjonalna, interpolowa perkusja, nieco brudne brzmienie (Robert Pollard lubi to), no i ta charakterystyczna ekspresja wokalna. Oj, chce się „In Your Head” słuchać na zapętleniu. Zresztą tak samo jak pełnoprawnego debiutu Nilüfer. To już jednak zupełnie inna historia. (Grzegorz Mirczak)
8. Weyes Blood – Movies
„Movies” jest piękne i monumentalne niczym ten tytułowy, wynurzający się z niespieszną gracją z wody albumowy Titanic. Oczywiście możemy go sobie jedynie wyobrażać, ale jak już sobie wyobrazimy, to na pewno właśnie tak. Co ciekawe, aby uzyskać taki efekt, Natalie Mering nie sięga bynajmniej po środki tytaniczne. Mamy tu rzecz jasna klawiszowe arpeggia, a później też ważną, bo sygnalizującą punkt kulminacyjny wiolonczelę i trochę perkusji, ale niemal całą imponującą narrację Weyes Blood prowadzi za sprawą swojego głosu, pozostając największą gwiazdą w swoim filmie. Niezliczonych wytrawnych niuansów nie sposób wskazywać i objaśniać. Z tym, co *dzieje się* na poziomie wokalnym w momencie wspomnianej kulminacji, też lepiej może nie mierzyć się słowami. I know the meaning, I know the story, I know the glory. Nic dodać nic ująć, statuetki za najlepszą reżyserię, scenariusz i główną rolę żeńską wędrują do tej pani. (Łukasz Zwoliński)
7. Big Thief – Not
Spośród wszystkich nagrań zamieszczonych na wydanych w tym roku dwóch płytach Big Thief, „Not” błyszczy zdecydowanie najładniej. Takiej dawki emocji nie doświadcza się zbyt często, a przy odpowiednich warunkach są one w stanie udzielić się osobie słuchającej (kiedy Adrianne Lenker wręcz warczy przy fragmencie It's not the hunger revealing ciarki przechodzą mnie niemal za każdym razem). Mimo że zespół ogrywał wcześniej „Not” na koncertach, to jest tu spontaniczność i nie dająca się powtórzyć wściekłość. Dobrym wyborem była rezygnacja z dodawania ozdobników i pozostawienie całości w stanie surowym. I choć generalnie ostatnio męczą mnie instrumentalne wstawki czy trwające dłużej niż sekundę solówki gitarowe, to tutaj przez te kilka minut usta miałem otwarte z wrażenia. Nie obraziłbym się nawet, gdyby Big Thief pociągnęli to jeszcze trochę. (Michał Stępniak)
6. Enchanted Hunters – Plan działania
Zmiana muzycznego kierunku była dla Enchanted Hunters zdecydowanie korzystna. Już „Fraktale” były niezwykle dopracowanym singlem, który pokazywał, że duet doskonale odnajduje się w nowej estetyce. „Plan działania” z kolei łączy synthpopowe klawisze, ciągle odbierane jako coś nowego i świeżego w repertuarze EH, z dobrze znanymi, przeplatającymi się, niebiańskimi wręcz wokalizami Magdaleny Gajdzicy i Małgorzaty Penkalli, w tle zaś cały czas coś się dzieje. Nawet spokojniejsze momenty nie pozwalają słuchaczowi odpocząć: clapy w mostku, rosnące napięcie, kolejne warstwy klawisza, wszystko to sprawia, że czeka się jak na szpilkach na to, co będzie dalej. Tekst, który w kilkunastu wersach kumuluje największe lęki związane z katastrofą klimatyczną, jednocześnie nie paraliżując odbiorcy poruszanym tematem, również jest wart uznania. Zmiana języka przez Enchanted Hunters pokazała, że dziewczyny świetnie radzą sobie z ujarzmieniem trudności polszczyzny, którą niełatwo interesująco i bezboleśnie wsadzić w ramy niegłupiej popowej piosenki. Nie jestem w stanie tego nie docenić, nie jestem w stanie się nie zachwycić. (Marcin Małecki)
5. American Football – Uncomfortably Numb (ft. Hayley Williams)
O ile wydany trzy lata temu drugi album formacji braci Kinsella był ledwie bladym wspomnieniem hołubionego przez fanów debiutu, tak „3” ukazuje nam American Football w procesie nieśmiałych poszukiwań najlepszych dróg urozmaicenia wypracowanego stylu. Efekt jest co najmniej odświeżający. Pozostając wiernym wypracowanemu brzmieniu, momentami udaje się muzykom powędrować w rejony nieoczywiste i zaskakujące dla obranej estetyki. Co więcej, udało się im napisać jedne z najlepszych piosenek w swojej karierze.
„Uncomfortably Numb” nie tylko nie wypada blado w pojedynku z utworem Pink Floyd, do którego nawiązuje w tytule, ale w moim odczuciu stanowi najlepszy wygenerowany przez estetykę anemicznego emo utwór od lat. Oparty na dialektyce pomiędzy pogodnym, wręcz kojącym motywem muzycznym, a mierzącym się z trudnym, dramatycznym tematem tekstem, budzi w słuchaczu delikatną melancholię podszytą niepokojem. Niemniej nie tylko na poziomie emocjonalnym „Uncomfortably Numb” uwodzi swym wdziękiem. Ponadto urzeka architektoniczny cymesik, jaki stanowią zazębiające się w zwrotce gitary. Dobrze działa też dramaturgiczna przewrotka wprowadzona przez refren przy pomocy – w innych okolicznościach nieznośnej, a tutaj tak przekonującej – post-rockowej zagrywki gitary w tle. Do tego delikatnie wprowadzone w drugiej zwrotce dęciaki, dopełniające w skromny, acz gustowny sposób całości obrazu. Nie zapomnijmy też o Hayley Williams, która nie tylko z gracją wyśpiewuje swoją zwrotkę, ale ozdabia wokalnie i świetnie współbrzmi we fragmentach Kinselli. W naszym post-scriptum Marcin pisał, że to album zimowy – może i tak, ale „Uncomfortably Numb” to dla mnie zdecydowanie utwór zeszłorocznej jesieni. (Patryk Weiss)
4. (Sandy) Alex G – Gretel
Chyba nie ma bardziej wyrazistego przykładu na to, jak wielką rolę może spełniać aranż w piosence. Mniej wprawny muzyk mógłby zrobić z pomysłów tutaj zawartych jakiegoś pomniejszego grunge’owego gniota, którego Alex na szczęście nie popełnił, przepuszczając te pomysły przez swoją specyficzna wrażliwość. W jego dyskografii nie ma też chyba dziełka, które byłoby jednocześnie tak przebojowe i nie idące na kompromis z jego niepowtarzalnym utworopisarstwem. Także – nie było w tym roku utworu, który byłby jednocześnie tak bogaty w dziwne dźwięki i żaden z tych dźwięków nie był zbędny. Począwszy od wstępu („Alvin i wiewiórki na kwasie”), kończąc na przetworzonych chórkach w trakcie mini-solóweczki, wszystko to każe chylić czoła przed wyobraźnią i biegłością tego człowieka w posługiwaniu się tak ryzykownymi zagraniami. Nie zawsze mu to wychodzi; często jego eksperymenty idą w mniej przystępne strony, ale tutaj wszystko złożyło się na utwór, który nie pozostawia żadnego niesmaku ani niedosytu i jednocześnie, jak wskazują ilości odsłuchów w streamingach, stał się jego największym komercyjnym sukcesem. Melancholijny nastrój całości prawdopodobnie spowoduje, że wielu z nas będzie powracać do tego utworu z nostalgią za wiele lat, a główny motyw akordowy tej piosenki w bardziej radio-friendly wydaniu mógłby spokojnie dostać się do panteonu topowych riffów dekady (konkurencja może nie jest zbyt wielka, ale ładnie to brzmi). (Jakub Nowosielski)
3. FKA twigs – Sad Day
„sad day” brzmi niemal jak z innego świata – kosmicznie i futurystycznie. Gdyby przybysz z innej planety wziął się za pisane poezji, pewnie brzmiałoby to podobnie. Na okładce albumu artystka również wygląda androgenicznie, jakby nie była zwykłym szarym człowiekiem. Trudno o jakieś analogie brzmieniowe. Jedynie Grimes tworzy coś podobnego, ale wynika to raczej z cech gatunkowych, niż inspirowania się. FKA twigs na „MAGDALENE” po prostu porusza. Dzięki minimalizmowi odczuwa się pewnego rodzaju intymność, jakby z czegoś się zwierzała lub chciała być wysłuchana. Jest w tym wszystkim bardzo unikatowa. FKA czuje się komfortowo używając falsetu, a w jej głosie jest dużo oddechu. W tej piosence dużo się dzieje, ale głównie na poziomie emocjonalnym. Warstwa muzyczna wydaje się mało donośna w porównaniu do przekazanego ładunku odczuwania. Jedynie w trakcie refrenów jest nieco mocniejsza. Dzięki temu intryguje. Podobne wrażenie wywołują pieśni religijne, którymi na „MAGDALENE” artystka się zresztą inspirowała. (Oliwia Jaroń)
2. Thom Yorke – Dawn Chorus
Kolejny rok i kolejny utwór Thoma Yorke’a na podium Screenagersowego podsumu. Dodajmy, że kolejna smętna ballada. Gdzie podziali się poptymiści? – spytacie. Tak jakoś jest, że po zebraniu głosów całej redakcji i po uśrednieniu wyników okazuje się, że każdy gdzieś tego Yorke’a ma głęboko w sercu. Nie bez znaczenia jest też to, że artysta niemal co roku wypuszcza taki utwór, że naprawdę ciężko jest przejść obok niego obojętnie. Nawet na tym w większości nudnym i przeciętnym moim zdaniem albumie (choć okazuje się, że w tym poglądzie jestem w redakcji odosobniony) znalazła się taka perełka, że od pierwszych sekund wiedziałem, że to Yorke’owe arcydzieło i absolutny highlight. Ale spójrzmy na to, co tak naprawdę dostajemy: utwór ambient popowy, powolny jak cholera, oparty na dostojnym pochodzie ziarnistych synthów, właściwie pozbawiony rytmu, anemiczny, szeptany. Skąd więc aż taka fascynacja, by przynudzającego starego dziada znów stawiać na podium? Czy to znak sprzeciwu wobec OK boomerowych śmieszków? „Dawn Chorus” uderza w nas podobnie jak „True Love Waits”, bo to ta sama półka. Utwór z historią, dojrzewający długo w ukryciu, naznaczony piętnem ciężkich dla autora doświadczeń. Yorke to jeden z naprawdę nielicznych artystów, którzy piłują swoje utwory przez dekady i ten wspominany jeszcze w 2009 roku work in progress należy właśnie do bogatego zbioru obrastających w lata doświadczeń skarbów. Pewnie na papierze nie brzmiałoby to tak dobrze, pewnie dekadę temu byłaby to kompozycja zgoła inna, inaczej zaaranżowana, nagrana z innym ładunkiem emocjonalnym. Geniusz lidera Radiohead polega na tym, że taki udręczony, monochromatyczny brzmieniowo, w pewnym sensie popsuty utwór potrafi uszlachetnić, nasycić wartościami ciężkimi zwykle do uchwycenia. (Michał Weicher)
1. Tyler, The Creator – EARFQUAKE
Mało kto wie, że najlepszy singiel ubiegłego roku był pierwotnie napisany dla Justina Biebera. Zatrzymajmy się przy tym na chwilę. Wokalista odmówił. Następnie Creator piosenek zaproponował go Rihannie. Wokalistka odmówiła. Spróbujmy sobie to wyobrazić. Co prawda ciężko przychodzi zmieniać nam doskonałość wersji, która ostatecznie trafiła na „Igora”, ale naprawdę umiem sobie wyobrazić ten kawałek jako bardziej typową piosenkę pop. Być może stracilibyśmy co prawda udaną wstawkę Playboy Cartiego, parę wersów Tylera oraz Charliego Wilsona gdzieś w tle, ale dalej można by to pociągnąć w tę stronę. Ba, Tyler po prostu nagrał najbardziej przebojową, klawiszowo-chórkową piosenkę w swojej karierze. Oczywiście dalej mamy starą i dobrą estetykę z dawnych płyt, ale ukierunkowaną w odrobinę inną stronę.
Pamiętając jeszcze czasy burzliwego i buntowniczego „Yonkers”, można stwierdzić, że w karierze Tylera nastąpiło małe trzęsienie ziemi. Kariera rapera stała się mniej chaotyczna, równiejsza, pozbawiona zbędnej kontrowersji. To dalej Odd Future, to dalej szczypta szaleństwa i pokręconego humoru, ale wycelowana idealnie w punkt, bez nadmiernego histrionicznego zaburzenia osobowości. Doceniły to nawet masy wykupując Tylerowi pierwsze miejsce na liście Billboardu (co oczywiście nie jest żadnym argumentem). Tak jak „Yonkers” był destrukcyjną nienawiścią (do ojca, do matki, do wszystkich), tak „EARFQUAKE” jest odbudowującą miłością (do tej jedynej osoby). Dojrzałą analizą swoich uczuć, co prawda niespełnionych, ale zaakceptowanych i nie mających do nikogo pretensji.
Tyler, the Creator pozostał jednak sobą. Ciągle pali, gdy mu się nie pozwala. Dalej wznieca pożary. To wciąż najlepiej ubrany człowiek na świecie. To najlepszy tancerz 2019 roku dystansujący ruchem swoich kolan przestylizowany performance „Cellophane”. Człowiek mający do siebie dystans i tworzący najlepszy album okołohiphopowy minionych dwunastu miesięcy. „EARFQUAKE” jako piosenka jest tego tylko kulminacją. Dlatego możemy sobie wyobrazić ją w wersji Justina Biebera, ale oż, jak wielka byłaby to strata. (Mateusz Mika)