OFF Festival 2018

OFF Festival 2018: piątek, 3 sierpnia

Pokusa

Pierwszy koncert festiwalu – cóż za odpowiedzialność, moi drodzy. W planach miałem oczywiście uszczypliwość wobec organizatorów sytuujących takie zespoły jak Pokusa w godzinach do-kotletowego grania, ale darujmy. Takie są realia. Realia są też takie, że na scenie namiotu eksperymentalnego wystąpił zespół nazywany jedną z nadziei polskiego jazzu. Można powiedzieć, że warszawskie trio zagrało koncert równie przyzwoity, co bezbarwny. Improwizacje (słowo-klucz zespołu) wędrowały niekiedy na rubieże „świata melodii”, tworząc, w swojej bardziej transowej odsłonie, przyjemny pejzaż wyjącego saksofonu, rozwydrzonego basu i ascetycznej perkusji. Słowem: do potupania nóżką. Przez większość występu brakowało jednak pewnego punkowego nerwu z jednej strony, z drugiej zaś jakiejś odrobiny yassowego melodyjnego odlotu. Aczkolwiek z pewnością pokuszę się jeszcze kiedyś na występ warszawskiego kolektywu. (Patryk Weiss)

Muchy grają „Xerroromans”

W recenzji z 2007 roku Jakub Radkowski pisał: „Terroromans” jest kulturowym wydarzeniem. Dla mnie i dla wielu moich znajomych wręcz o niesamowitej randze.” Upłynęło już wystarczająco dużo czasu, by zadać to sakramentalne pytanie: jak zestarzał się debiutancki album Much? Drodzy państwo, wspaniale. Bez owijania w bawełnę: zestaw piosenek zaprezentowany przez poznaniaków dla wielu artystów byłby tym z cyklu „the best of”. Tracklista albumu lśni doskonałym wyważeniem proporcji między dynamiką i melancholią, a przy tym stanowi kolekcję po prostu bezbłędnych strzałów. Materiał samograj, jak to mówią. Jedynym zgrzytem, który z pewnością każdy, kto niejedną jesień katował „Terroromans” wychwycił, zdają się być próby modyfikowania fragmentów utworów przez zespół - niewielkie przesunięcia w tekstach, delikatne zmiany aranży, a jednak trzeba zadać pytanie: po co? Na koniec usłyszeliśmy z ust Wiraszki słowa nadziei, że ta historia nie skończy się na jednej trasie koncertowej - trzymam kciuki, licząc, że z oryginalnymi członkami na pokładzie, zespół powróci do dawnej świetności - czego zwiastunem przyzwoite „Obok Ulic i Miejsc”. (Patryk Weiss)

Jak już wspominałem w OFFowych rekomendacjach, wraz z Patrykiem i Jędrzejem mieliśmy wcześniej okazję zobaczyć Wiraszkę z zespołem grających legendarny debiut na żywo podczas poznańskiego Spring Breaka. Kwietniowy koncert grupy w miejscu, w którym Muchy trzynaście lat temu debiutowały był perfekcyjny nie tylko pod względem wymiany energii między zespołem a publicznością, ale również jeśli chodzi o aranże. Odegranie wspomnianego materiału przed katowicką publicznością było przyzwoite, ale trzeba przyznać rację Patrykowi: wszelkie próby modyfikacji kompozycji przez zespół brzmiały w namiocie Trójki jako niepotrzebne udziwnianie dobrze znanych melodii, co powodowało też niekiedy lekką konsternację wśród publiki. Emocjonalny ładunek związany z “Terroromansem” po latach niewątpliwie się broni, bo nie ma za wielu polskich tekstów kultury, które tak dobrze opowiadałyby o tym, jak wygląda życie, gdy ma się dwadzieścia kilka lat, ale wiedząc, że tę ekipę stać na to, aby zagrać tę płytę lepiej, trudno nie mieć niedosytu. (Marcin Małecki)

Bishop Nehru

Już o 19:40 w dniu rozpoczęcia festiwalu mieliśmy okazję podziwiać występ pierwszego i zarazem ostatniego (niestety) reprezentanta zagranicznego rapu na tegorocznym OFFie. Pisząc te słowa, mam oczywiście na myśli PRAWDZIWY rap, i to w podwójnym znaczeniu tego słowa, bo po pierwsze Egyptian Lover, M.I.A. czy Big Freedia, którzy także pojawili się w Katowicach, zdecydowanie wykraczają poza ramy tego gatunku, a po drugie Bishop Nehru to jeden z niewielu młodych raperów, który wyznaje zasadę kiedyś to było i sprawnie czerpie z najntisowych wzorców, zadowalając z pewnością wielu twardogłowych trueschoolowców.

I rzeczywiście, jego występ potwierdził powyższe – koncert został odegrany po bożemu w składzie MC + DJ, a sam zainteresowany nie tylko był bardzo skupiony na zwrotkach, ale często dawał popis wyczucia timingu, wypluwając wersy a capella. I ja, jako gość od jakiegoś czasu zanurzony wyłącznie w tzw. newschoolu, muszę przyznać, że był to show na swój sposób orzeźwiający – zwłaszcza kiedy porównam go chociażby z występem bardziej aktualnych, acz zblazowanych Migosów na Open’erze. Bity Kaytranady i DOOMa bujały namiotem Trójki nieziemsko, a Bishop dwa razy wykonywał stage diving, porywając się później na wyznanie, że kiedyś nie uwierzyłby, gdyby ktoś powiedział mu, że będzie wkrótce noszony na rękach przez słuchaczy z Polski.

Pod koniec gigu mieliśmy okazję usłyszeć także nowy numer rapera, i ten okazał się niespodzianką. Kawałek był bardzo energetyczny, okołotrapowy – niezorientowany słuchacz mógłby przypisać go raczej Denzelowi Carry’emu, a nie podopiecznemu MF DOOMa. Rozbudza to apetyt przed nowymi nagraniami Bishopa, bo wiele wskazuje na to, że skąpany w saksofonowych i wibrafonowych dźwiękach hip-hop może okazać się dla niego tylko przejściowym etapem w karierze. (Rafał Krause)

Kult gra „Spokojnie”

Mocno się wahałem czy nie zobaczyć występującego na Trójkowej scenie protegowanego MF Dooma – Bishopa Nehru, jednak nie ma co żałować, że postanowiłem podjąć delikatne ryzyko i wybrać koncert z cyklu „Legendy Polskiego Rocka”. Kazik, choć z początku odrobinę zestresowany, wraz z kolegami z zespołu wykazali się niezwykłym pietyzmem, starając się oddać brzmienie albumu w najmniejszym detalu. A „Spokojnie” to przecież niezłe cacko: swingujące, romantyczne „Do Ani”, bliskie gotyckiej estetyce „Axe” czy przytłaczający potężnym refrenem, i transowym rytmem nadawanym przez charakterystyczną ciętą gitarę w stylu Gang of Four, fenomenalny „Tan”. Na żywo zabrzmiało to niesamowicie świeżo, pozwalając na chwilę zapomnieć o tym, co prezentuje dzisiaj Kazik i spółka. Wykorzystując okazję, zamierzam myśleć o Kulcie tylko przez pryzmat piątkowego koncertu – czyli pozytywnie. (Patryk Weiss)

Oxbow

Po koncercie Amerykanów obiecywałem sobie wiele. Chyba zbyt wiele. Nie potrafię określić czy sprawa leżała w niedoborze decybeli, nieco przeszarżowanej scenicznej postawie Robinsona (co wiążę się z pierwszym), który miotał się na deskach sceny jak – nie przymierzając – wokalista zespołu co najmniej hardcore punkowego. Przy okazji, jego performans oscylował między sowitym wkurwem, melodeklamowaniem z szamańskim namaszczeniem, brzmiących jak objawienia, liryków, a efektownym striptizem. Widać było jednak, że namiot eksperymentalnej naprawdę dobra aura nawiedziła podczas wykonywania utworów z ostatniej płyty. Starsze kawałki, często zbudowane na bluesowym korzeniu w zestawieniu ze świeższym materiałem przejawiały brak odpowiedniej dawki mocy, powodując, że świrujący do nich wokalista wyglądał dość groteskowo. (Patryk Weiss)

OFF Festival 2018 - OFF Festival 2018: piątek, 3 sierpnia 1

(The Brian Jonestown Massacre, fot. Karolina Wojciechowska)

The Brian Jonestown Massacre

Nastawiałem się, że występ Antona Newcombe’a i jego rock’n’rollowej trupy będzie jednym z mocniejszych punktów programu pierwszego dnia Offa. Oczywiście, to już nie są czasy, gdy zespół został dość karykaturalnie sportretowany w (skądinąd i tak świetnym) dokumencie muzycznym „DIG!”, ale mimo wszystko liczyłem na trochę większe stężenie „rockowego pazura” podczas gigu BJM. Cztery lata temu w warszawskiej Hydrozagadce kalifornijski zespół z werwą odgrywał hity z wczesnych albumów przeplatane nowymi piosenkami. W Dolinie Trzech Stawów Anton i spółka zdecydowanie postawili na spokojniejszą, przepełnioną nutą nostalgii neopsychodelię z najnowszych wydawnictw grupy. Żeby nie było, koncert jak najbardziej można zaliczyć do udanych i na pewno był jednym z solidniejszych gigów jakie widziałem w tym roku na Scenie Głównej. Zwłaszcza w momencie, gdy na scenie grało w sumie siedmiu gitarzystów, łącznie z basistą. Wielkich fajerwerków nie było, ale zawsze warto zobaczyć jeden z lepszych zespołów gitarowych ostatnich trzydziestu lat, nawet jeśli pazury ma już lekko stępione. (Krzysztof Krześnicki)

Yasuaki Shimizu

Paradoksalnie niewiele potrafię powiedzieć o moim ulubionym koncercie festiwalu: Japończyk zaprezentował dokładnie to, czego chciałem i dokładnie to, czego się nie spodziewałem. Nie był to art pop „Kakashi”, choć jeden z saksofonowych pasaży Shimizu zdawał się być tej proweniencji. Równie daleko było płynącym ze sceny dźwiękom do afrobeatowego „Dementosa”, jak i synth-popowego „Subliminal”. Co zatem usłyszeliśmy? Zestaw delikatnych, powolnie płynących ambientowych perełek, tyleż melodyjnych, co transujących. W otoczeniu skromnego stelażu syntezatorowych plam, Shimizu korzystając z pomocy saksofonu snuł swoje kojące opowieści, soundscape’y przynoszące egzystencjalny spokój, jednoczące ze światem, zatapiające w (nie)bycie. Mono no aware. Owszem, to wszystko subiektywizm, pretensjonalność, pierdolety. Tylko jak inaczej opisać ten koncert? Ascetyczny występ Shimizu dokonał cudu: przeniósł na chwilę uczestników festiwalu do Krainy Łagodności. Było tam pięknie. (Patryk Weiss)

Chociaż Shimizu gra nieprzerwanie od czterdziestu lat, to jego twórczość spotkała się z niespodziewanym uznaniem dopiero kilka lat temu, za sprawą niezbadanych meandrów youtube’owych algorytmów. Dlatego też nie wiedziałem czego do końca się spodziewać od kolesia, który nagrał tę „płytę z kotem” („Kakashi”). Opcje były dwie: albo mógł być to fatalny występ zdziwaczałego dziada, albo kapitalny koncert starego mistrza. Na szczęście, wygrała opcja druga. Shimizu okazał się być artystą niezwykle świadomym swojej ekspresji scenicznej – momenty, w których wyginał się z saksofonem w łunach purporowego światła nadawały się z miejsca do wrzucenia na vaporwave’owego tumblra lub instagrama (z hastagiem #nofilter). Natomiast w warstwie muzycznej było jeszcze lepiej – saksofonista poszedł bardziej w kierunku zwiewnego ambientu i medytacyjnego new age’u znanego z „Music For Commercials”. Japończyk w swoim scenicznym wydaniu to wybitny stylista, bowiem jego koncert ani na moment nie wkroczył na grząski grunt kiczu i przesady. Natomiast jego niecodzienne wykorzystanie loopów podczas gry na saksofonie stawia go w czołówce innowatorów gry na tym instrumencie. W moim odczuciu Shimizu jest zdecydowanym zwycięzcą lauru w kategorii „przeżycia duchowego” tegorocznego Offa. (Krzysztof Krześnicki)

OFF Festival 2018 - OFF Festival 2018: piątek, 3 sierpnia 2

(M.I.A., fot. Karolina Wojciechowska)

M.I.A.

Podobno M.I.A. nie dała jeszcze w Polsce dobrego koncertu. W piątek może nie było idealnie: lekka niedyspozycja wokalna, trochę pretensji do organizatorów (najpierw o plastikowe butelki wody, później o złe nagłośnienie – choć to drugiego może tłumaczyć kłopoty wokalne), razem wywołały sporą falę krytyki wobec Brytyjki – ja jednak, szczerze powiedziawszy, bawiłem się przednio. Owszem, wyżej wymienione elementy wtrącały nieco z koncertowego flow, nie zmienia to jednak faktu, że mogliśmy usłyszeć całą galerię hitów M.I.A., które, zwyczajnie parkietowo wymiatają, zgrabnie korzystając ze sztafażu dancehallu, grime’u czy drum’n’basu tworząc unikalne brzmienie muzyki wokalistki. Bujanko obowiązkowe. Poza tym, artystka wraz z asystującymi jej na scenie koleżankami dostarczyły kipiące energią show, pełne wigoru i stylu. Wielu mówi, że Big Freedia trzeciego znacząco podbiła stawkę, ale w piątek to M.I.A. zagrała najbardziej przebojowo. (Patryk Weiss)

OFF Festival 2018 - OFF Festival 2018: piątek, 3 sierpnia 3

(Jon Hopkins, fot. Karolina Wojciechowska)

Jon Hopkins Live

Miałem duże oczekiwania względem tego występu, nie tylko dlatego, że uważam “Immunity” Hopkinsa za jeden z lepszych krążków roku 2013. Odnoszę jednak wrażenie, że występ Brytyjczyka średnio się sprawdził na zamknięcie pierwszego dnia i mógłby być znacznie lepszym zakończeniem całego festiwalu, niż set Jacquesa Greene’a. Na temat tego drugiego jeszcze się rozpiszę, natomiast Hopkins zaprezentował solidny, chociaż nieco monotonny liveact ze wszystkimi swoimi charakterystycznymi motywami: największy entuzjazm wśród offowiczów wzbudził oczywiście “Open Eye Signal”, którego echa wybrzmiewały zresztą w trakcie całego występu. Na minus można zaliczyć to, że poszczególne kompozycje częściej były nagle ucinane, zamiast ciągnąć się ku uciesze publiczności - być może należę do nielicznego grona malkontentów, jednak w tym piątkowym zamknięciu sceny Leśnej czegoś mi zabrakło, i nie była to dawka basów. (Marcin Małecki)

Egyptian Lover

Nocny set protoplasty hip-hopu pozwolił przenieść się zgromadzonym w Katowicach do czasów legendarnych amerykańskich imprez electro z lat 80. I to dosłownie, bo Greg Broussard wcale nie ukrywał, że jest weteranem takiego brzmienia, czego dowodził nie tylko sposobem grania (katowanie patternów z 808 z przerwami na spontaniczne uderzenia samplami), ale i scenicznymi zachowaniami (sylabizowana nawijka z przechwałkami, markowanie grania na klawiszach „w powietrzu”, zabawny taniec robota czy dumne eksponowanie publiczności... syntezatora). I o ile pierwsze pół godziny tej zabawy było naprawdę ciekawe, wytrwanie do końca (najdłuższy gig tego dnia OFFa) okazało się nie lada wyzwaniem. Forma po prostu szybko zaczynała nużyć, a sam zainteresowany nie miał w planach tego zmieniać, bo sam sprawiał wrażenie gościa, który świetnie się bawi na swoich występach (co, owszem, udzielało się odbiorcom). Ale pomimo wszystkich wad tego show, trzeba przyznać, że było to wydarzenie warte doświadczenia. (Rafał Krause)

Screenagers.pl (14 sierpnia 2018)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także