Najlepsze albumy roku 2017

Obrazek pozycja 15. Toro Y Moi – Boo Boo

15. Toro Y Moi – Boo Boo

„Boo Boo” nie jest zapewne najważniejszą płytą Toro Y Moi, zdaniem wielu nie jest najlepszą, ale to album naprawdę wyjątkowy – nie tylko w katalogu Chaza Budnicka, krążek chyba w nim najprzystępniejszy, ale zawierający wiele fragmentów naprawdę wizjonerskich. To cudowny pokaz dojrzałości – od rozwiązań aranżacyjnych przez nienachalną erudycję do tekstów obrazujących rozmijanie się pragnień, potrzeb, wyobrażeń – nie tyle rozpad, co powolne rozklejanie się relacji najbliższych sobie ludzi. Lubię słuchać tej płyty, wraz z załączonym do jej streamu niemal pięćdziesięciominutowym teledyskiem. Budnick zrealizował go w konwencji slow tv. W cudownie słoneczny dzień zostajemy zabrani na przejażdżkę po San Francisco i okolicach, zza szyb obserwujemy czasem kapitalne, czasem zwyczajne widoki, wszystko trwa akurat tyle, ile czas potrzebny do tego, by słońce zaszło. Ot doświadczenie czyjejś, wyreżyserowanej bądź nie, prywatności. A jednak gdziekolwiek jesteście, cokolwiek robicie, macie okazję poprzez to połączenie dźwięku i obrazu, poczuć się naprawdę kojąco. Dzięki pomysłowości Budnicka nie będziecie mieć przekonania, że ktoś wciska wam tani chill content. Jak głosi naklejka na szybie samochodu artysty: „reality’s tight if the music is right”. (Piotr Szwed)

Obrazek pozycja 14. Björk – Utopia

14. Björk – Utopia

Björk konsekwentnie nie daje się odstawić na półkę dla „zasłużonych”. Konieczność wymyślania się na nowo wydaje się u niej wręcz obsesyjnym przymusem. Zawsze skłonna do podejmowania artystycznego ryzyka, nie wahała się porzucić sławy awangardowej piosenkarki, by zostać artystką multimedialną. Nie inaczej stało się tym razem. Chociaż Islandka jest artystyczną indywidualistką w każdym calu, a poszukiwanie najlepszych środków wyrazu to dla niej chleb powszedni, to tym razem uznała, że aby stworzyć prawdziwą utopię, działanie w pojedynkę byłoby niewskazane. Stąd przy pracy nad płytą pojawiła się (znowu) kolejna indywidualność, Arca, który zdołał wykrzesać z siebie dużą dawkę optymizmu, o który wcześniej trudno go było podejrzewać. Futurystycznym dźwiękom elektroniki towarzyszą tym razem organiczne melodie fletu, które za pomocą björkowej magii zamieniają się w spójną całość. Do gęstej melasy dodane zostały odgłosy ptaków, które dopełniają rajskiej atmosfery płyty. Ta cała misterna konstrukcja zachwyca swoim kunsztem wykonania, a jednocześnie jej zwiewność sprawia wrażenie, jakby Björk potrafiła tworzyć osobne światy za pomocą pstryknięcia palców. (Krzysztof Krześnicki)

Obrazek pozycja 13. Arca – Arca

13. Arca – Arca

Alejandro Ghersi wyrasta powoli na jednego z najsilniejszych elektroników swojego pokolenia, zaś miniony rok może okazać się przełomowy dla Boliwijczyka: nie tylko pięknie wyprodukował płytę Björk, momentalnie zawracając ją z muzycznych mielizn, po których kroczyła w ostatnich latach i rehabilitując się za moim zdaniem nieudaną „Vulnicurę”, ale i skomponował, wyprodukował oraz wydał swój trzeci studyjny album. Wyobraźnia Ghersiego to mroczne miejsce, co słyszeliśmy na jego poprzednich dokonaniach (zwłaszcza świetnym „Mutancie”). Tym razem muzyk rezygnuje z zaostrzonych hałasów na poczet quasi-klasycznych wokaliz, arytmii, glitchy i artefaktów. W efekcie otrzymujemy dzieło niesłychanie oryginalne, a przy okazji tak niepokojące, że trzeba je sobie dawkować. Boliwijczyk po raz kolejny zachwyca swoją artystyczną inwencją i czarną fantazją. Na koniec sprzedam Wam tip: „Arca” znakomicie pasuje jako alternatywny soundtrack do niemieckich, ekspresjonistycznych horrorów. (Paweł Szygendowski)

Obrazek pozycja 12. Mac DeMarco – This Old Dog

12. Mac DeMarco – This Old Dog

Weźmy to: pudłówkowe szkielety gdzieniegdzie wzbogacane są tu brzmieniami synthów, które słuchacz niedzielny określiłby mianem „obleśnych” czy – przy większej dozie delikatności – „bynajmniej dziwnych”, zatem Paul Simon (a do jego łagodnego powabu Maczek zbliża się tu jak nigdy dotąd) raczej nie odważyłby się użyć ich na swojej płytce. Albo to: te kawałki są dziergane na bazie garnituru moich praktycznie ulubionych akordów, ale autor zazwyczaj nie zawraca sobie głowy układaniem ich w przesadnie wykwintne progresje. Mało tego: tym najlepszym jak dotąd piosenkom w karierze często nawet nie dopisał refrenów, a i tak – pewnie w dużej mierze dzięki swojej bajońskiej (tak, *bajońskiej*) charyzmie – radzą sobie znakomicie, snując się błogo na jednym motywie. Albo wreszcie to, jak te uszyte w fasonie relaxed fit utworki stają się tu swoistą przestrzenią rozliczeniową, gdzie powoli odkrywa się przed nami dojrzałe oblicze tego śmieszka-slackera, na uszach wszystkich radzącego sobie ze swoimi daddy issues.

Bo tak jak ikoniczny już szuszwolski wizerunek Maca i ewidentna *ładność* artykułowanych przezeń dźwięków nie gryzą się, a jakimś cudem idealnie koegzystują ze sobą niczym dwie symultanicznie kontrujące się linie melodyczne w obrębie jednej sekwencji (classic DeMarco, alright), tak samo cały „This Old Dog” buduje swój nad wyraz zwarty obraz na bazie tajemniczych rozbieżności.

Złapałem się na tym, że z dniem publikacji każdego kolejnego wydawnictwa Maca DeMarco automatycznie przestaję słuchać poprzednich, bo to nowe z miejsca staje się moim ulubionym. Dlaczego właściwie, skoro to niby ciągle ta sama NUTA? Otóż nie do końca. Owszem, typ znowu to zrobił (w tym sensie, że wygrał, ale i znowu zrobił *to samo*), ale jakże inaczej. „This Old Dog” zapamiętamy jako takie jego „Rubber Soul” – następny, jeszcze bardziej wychillowany zbiór znakomitych piosenek, kontynuujących obcykany już wzorzec w atmosferze swoistego zwrotu akustycznego. (Jędrzej Szymanowski)

Obrazek pozycja 11. Vince Staples – Big Fish Theory

11. Vince Staples – Big Fish Theory

Kiedy rzucimy okiem na listę Billboard i brylujących tam czołowych reprezentantów nowej fali rapu, jak Lil Pump, 6IX9INE czy xxxtenctation, dojdziemy do wniosku, że Vince Staples prezentuje się na tym tle jak rasowy normik. I nie mam na myśli tylko wizerunku. „I hate spending money” – powiedział ów raper w jednym z wywiadów dla Fadera, a ta deklaracja, nie ma co ukrywać, sytuuje go nieco w opozycji do innych graczy, biorąc pod uwagę postawy aktualnie dominujące w branży. I choć na mikrofonie też charakteryzuje go pewna asceza, to na swoim drugim pełnoprawnym albumie Vince serwuje atrakcyjną, świeżą i urozmaiconą – zarówno brzmieniowo, jak i treściowo – mieszankę spajającą różne gatunki muzyki.

Zamiast ad-libów, efektów na wokalu i podśpiewywania na „Big Fish Theory” znajdziemy wersy pełne błyskotliwych porównań, wypluwane z oszałamiającym timingiem. Zwłaszcza jeżeli weźmiemy pod uwagę, że Vince eksperymentuje tutaj gdzieniegdzie z metrum typowym dla muzyki tanecznej. Wstępny „Crabs In A Bucket”, który porywa swoim polotem, przywodzi na myśl elektronikę z UK, choć dalej natkniemy się i na bardziej jednostajne, geometryczne struktury, a także brzęczące czy cięte jak spadające fragmenty szkła perkusjonalia. A pomiędzy tą karuzelą patentów kompozycyjnych padają jakże istotne pytania o kondycję współczesnych celebrytów-raperów, których popularność obecnie, jak nigdy do tej pory, nakręcają kontrowersje związane z kryminalnymi występkami. Dobrze więc, że mamy ten album, który wprowadza równowagę na scenie. (Rafał Krause)

Obrazek pozycja 10. William Basinski – A Shadow In Time

10. William Basinski – A Shadow In Time

Trzeba to uczciwie powiedzieć: „A Shadow In Time” nie wdrapało się na tak wysokie miejsce w naszym zestawieniu dzięki tytułowej kompozycji. Oczywiście, to świetny kawałek ambientu - zaskakująco jak na Basinskiego statyczny, a w finale skłaniający do refleksji pięknym autocytatem. Niemniej swój sens istnienia zawdzięcza pierwszej kompozycji, ogrzewa się w jej blasku. No właśnie. „For David Robert Jones” to być może jedna z najbardziej olśniewających muzycznych dedykacji w historii muzyki popularnej. Michał Weicher w swojej recenzji albumu napisał o tym wystarczająco wiele. Ale to również coś więcej niż dedykacja - wszak sam Basinski przyzwyczaił nas już do przybliżania pojęć i uczuć znacznie większych niż pojedyncze ludzkie istnienia, choć w tych istnieniach drzemiących. Przyszło nam żyć w czasach, kiedy na naszych oczach odchodzą największe ikony powojennej kultury. Ale można to również przedstawić inaczej - przyszło nam żyć w czasach tak niestabilnych oraz wyzutych i niezdolnych do rodzenia mitów, że wszystkie te gasnące gwiazdy pogłębiają naszą melancholię bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, wieszcząc zmierzch czasów. I może właśnie tak warto posłuchać „A Shadow In Time” – jako uniwersalnej elegii na koniec pewnej ery. (Karol Paczkowski)

Obrazek pozycja 09. Slowdive – Slowdive

09. Slowdive – Slowdive

Przed premierą czwartej płyty grupy pod przewodnictwem Neila Halsteada i Rachel Goswell niejednokrotnie wyrażałem swoje obawy, jeśli chodzi o poziom materiału. Nie oszukujmy się, współpraca Goswell z muzykami Editors i Mogwai nie napawała optymizmem i stawiała pod znakiem zapytania możliwość godnego powrotu. Mój strach okazał się bezzasadny – „Slowdive” jest naturalnym przedłużeniem dotychczasowej dyskografii zespołu. Na płycie znalazło się miejsce zarówno na idealne radiowe single („Sugar For The Pill”), „Daydreaming” roku 2017 („Falling Ashes”), czy nieco post-punkowe w formie „No Longer Making Time”, porównywane gdzieniegdzie do… wczesnego Interpolu. To w zasadzie esencjonalny album, jeśli chodzi o Slowdive: niekończące się powtórzenia przetworzonych gitar, tak dobrze znane z „Pygmalionu”, zostały ubrane w formy piosenek tak dobrze znanych z „Souvlaki”, a jednocześnie nadal czuć, że to ten sam zespół, który nagrywał „Just For A Day”. I nawet jeśli za najlepsze wydawnictwo zatytułowane nazwą grupy w dalszym ciągu uważam ich debiutancką EPkę, to wstydu nie ma – tak powinny wyglądać wszystkie powroty po latach.(Marcin Małecki)

Obrazek pozycja 08. Litku Klemetti – Juna Kainuuseen

08. Litku Klemetti – Juna Kainuuseen

Melodyjna beztroska, którą Litku Klemetti uprawia na „Juna Kainuuseen”, od pierwszego przesłuchania skojarzyła mi się z inną płytą rodem ze Skandynawii: „Program 91” norweskiego żeńskiego kwartetu Razika. W przypadku obydwu albumów nie znam języka twórczyń, co zupełnie nie przeszkadza w obcowaniu z muzyką – skocznym gitarowym indie-popem na najwyższym poziomie. „Juna Kainuuseen” dzięki swojemu skondensowaniu nawet przy spokojniejszych fragmentach nie gubi uwagi słuchacza i to chyba jedna z jej głównych cech, dzięki której znalazła się w naszym podsumowaniu. Mało było w minionym roku tak melodyjnych i bezpretensjonalnych płyt, które nie siliły się na bycie nie wiadomo czym, tylko były perfekcyjnymi zbiorami dobrych kawałków – że wymienię tutaj tylko najbardziej przebojowy „Jääkuningatar” czy naiwne, ale niebywale chwytliwe „Nuori mude”. Może Litku Klemetti swoim graniem świata nie zmieni, ale z pewnością niejednej osobie umili życie, tak jak mi umilała rok 2017. (Marcin Małecki)

Obrazek pozycja 07. Various Artists - Mono No Aware

07. Various Artists - Mono No Aware

Mógłbym na akapity rozpisywać się w superlatywach dla “Mono no aware”: że w życiu piękniej wykorzystanego auto-tune’a niż w „Held” nie słyszałem, że dzięki tej płycie poznałem pyszną twórczość Yvesa Tumora, że jest równa, co jak na album, na który złożyły się utwory kilkunastu artystów jest wręcz niebywałe, że jest cudnie różnorodna, czy że zmieniła moje pojęcie o składankach. Mógłbym, choć nie oddałoby to istoty mojej szczerej miłości do tego albumu.

Z „Mono No Aware” mam wspomnienia. Pamiętam pierwsze przesłuchanie, które sparaliżowało w pracy człowieka naprawdę znużonego muzyką, niechętnego muzycznych poszukiwań i przede wszystkich immanentnych ich części – procesu odrzucania. To się zmieniło. Pamiętam jak pierwszy raz dzieliłem się tą płytą z przyjaciółmi; milczeliśmy zawstydzeni pięknem ambientowych padów, oryginalnością dźwiękowych artefaktów i delikatnych melodii. Pamiętam jak na Mazurach, umęczony całodniową pracą w terenie próbowałem słuchać jej do snu. Nie zmrużyłem oka i to jej tylko wina. Słucham jej i teraz z nie mniejszymi wypiekami na twarzy, pisząc o niej chyba najbardziej ckliwy ze wszystkich moich tekstów. I trochę mam tę ckliwość gdzieś, bo powiedzcie mi, że nie o te wspomnienia w muzyce chodzi. Kurwa jego mać. (Paweł Szygendowski)

Obrazek pozycja 06. Laurel Halo – Dust

06. Laurel Halo – Dust

Pamiętam jak dziś moje próby napisania tekstu o „Chance Of Rain” Laurel Halo, kilka lat temu w roku wydania albumu. O rany, poległem totalnie. Plik tekstowy z nieudaną, pięćdziesiątą już bodaj wersją recenzji wylądował ostatecznie z hukiem w cyfrowym koszu (nawet ten windowsowy dźwięk gniecenia papieru przy opcji „opróżnij kosz” wydawał się drwiną rzuconą prosto w twarz). Cóż, zaliczam „Chance Of Rain” do czołówki wszystkiego. Dlatego, z obu powyższych względów, nie mogłem się doczekać „Dust” ORAZ jednocześnie podchodziłem do leżących na dysku mp3-ek niczym do jeża. Niepotrzebnie. Mimo że „Dust” jest płytą trudną i – nie ukrywajmy – nieprzystępną, mimo że wydaje się albumem niezrozumiale wyważonym, skoro kawałki piosenkowe z czystymi abstrakcjami przeplatają się w niewygodny sposób, to jednak, pomimo to, każdy poszczególny track „Dust” brzmi jak efekt naprawdę niezorientowanej na niczyje oczekiwania i unikającej wszelkich klisz pracy artystycznej. Słuchanie umysłem zamiast ciałem, jasne. Wielobarwne refleksy światła. „Dust” posiada własny unikalny rytm – jest jak zupełnie obcy język (lub język obcych, HEH), który trzeba odszyfrować, by móc płynąć z flow zdań. Niech za sztandarowy przykład posłuży piosenka „Moontalk”: mamy tu bongosy, sample śmiechu, krzykliwe syntezatory, przytłumioną gitarkę, dźwięk GSM, hollywoodzki ending, słowem misz-masz kompletny. Na papierze chaos – a przecież to jeden z tracków roku. Laurel Halo potrafi najwyraźniej zaprogramować składniki muzyczne w taki sposób, by en bloc były *niespotykane*, między innymi dzięki temu to albumowe osiągnięcie, sytuujące się stylistycznie gdzieś między „Quarantine” (śpiew) a „Chance Of Rain” (rytm i kolorystyka), deklasuje zeszłoroczną konkurencję w swojej lidze. Być może to najmniej zrozumiały album w rankingu – nie jest lekki i przyjemny, ale jest pomnikowo piękny. (Michał Pudło)

Obrazek pozycja 05. Tyler, The Creator – Flower Boy

05. Tyler, The Creator – Flower Boy

Gdy w recenzji „Cherry Bomb” redaktor Szymanowski zawiesił pytanie: „Tyler nam dojrzał”? Może „Tyler nam okrzepł”? niewielu spodziewało się, że za trzy lata odpowiedź będzie aż tak oczywista – Tyler z nieokrzesanego, sowizdrzalskiego wulgarnego gnojka przemienił się w szczerego typa, który serwuje nam przegląd – choć to może nieco przebrzmiała kategoria - pokoleniowych lęków i traum. Wiele już wszakże napisano o tożsamościowych dylematach Okonmy. Oskarżany o brutalną homofobię we wczesnych tekstach - na „Scum Fuck Flower Boy” dokonuje w centralnym dla albumu „Garden Shed” w zasadzie coming outu. Staje się tym samym, obok – obecnego również na albumie Franka Oceana – drugim, tak silnym głosem mniejszości seksualnej na scenie rapu/r’n’b.

Jednak to zawartość albumu stanowi największe świadectwo przemiany Tylera. Rezygnacja z muzycznego ekscesu na rzecz eleganckiego, konserwatywnego neo-soulu wychodzi mu zdecydowanie na zdrowie. Spójność, tak bardzo brakująca na poprzednich wydawnictwach pozwala nam traktować „Flower Boya” w kategoriach opus magnum amerykanina, do którego – ośmielę się postawić tezę – będziemy jeszcze wracać przy podsumowaniu dekady. Muzyczne otrzaskanie, którego wyrazem jest sięganie do Motown przy jednoczesnej pamięci o idolach w postaci Neptunes czy Timbalanda („I Ain’t Got Time!” anyone?), sprawia, że jest to album jednocześnie konserwatywny i zatopiony we własnym zeitgeiście. Pełen cudownie naiwnych, ładnych melodii i czerpiący garściami z humoru, ironii, swoistego cleverness etosu indie. Wyprodukowany zgodnie z podręcznikiem adeptów współczesnego r’n’b, ale niejednokrotnie wykraczający poza jego ramy. Ilość cudownych syntezatorowych brzmień, smaczków w postaci shoegaze’owej gitary w „Garden Shed” czy lo-fi bębnów w „Where This Flower Blooms” – które swoją drogą brzmi jak wyciągnięte z brudnopisu Thundercata – z każdym odsłuchem się pomnaża. Jest to do tego stopnia pieczołowicie skonstruowana rzecz, że nie jestem w stanie wskazać fragmentów w obrębie jednego utworu, które ulegałyby prostym powtórzeniom. Na poziomie bitu zawsze pojawi się jakiś nowy element układanki albo zmienione zostanie rozłożenie akcentów. Nie sposób też nie wspomnieć o całej ferajnie wspierającej Okonmę; czy to Kali Uchis czule operująca swoim zmysłowym głosem w „See You Again” czy od dawna nie będący w tak dobrej formie A$AP Rocky w „Who Dat Boy” albo Rex Orange County dodający elegancji blue-eyed soulu do całości. Udział Estelle czy Steve’a Lacy’ego też zasługuję co najmniej na wzmiankę. Trudno uciec od frazesów, więc nawet nie będę próbować – „Flower Boy” to album kompletny; emocjonalnie angażujący, kunsztownie wyprodukowany i muzycznie dostarczający. Ja zbijam z tym kwiatowym chłopakiem pionę, a Wy? (Patryk Weiss)

Obrazek pozycja 04. Sorja Morja – Sorja

04. Sorja Morja – Sorja

Co tu jeszcze napisać – po tylu pochwałach ze strony właściwie wszystkich mediów? Jędrzej Szymanowski przekonywał na naszych łamach o tym, jak nieoczywiste są te, momentami mathrockowo-sophistipopowe utwory, które przebrały się na naiwne pioseneczki. Jakub Wencel w Dwutygodniku mówił o doświadczeniu pokoleniowym. Bartosz Nowicki (1uchem1okiem) pokazywał wieloznaczność tekstów, nazywając płytę koniem trojańskim, którego wpuszczamy, licząc na przyjemne doznania, a otrzymujemy bolesną wiwisekcję trudnych doświadczeń. Jacek Świąder trafił w dziewiątkę, pisząc w „Wyborczej” o tym, że z tego albumu została wyrugowana ironia. Choć nie do końca się z nim zgadzam (troszkę tej ironii jest), to naprawdę zadziwiające, jak udało się nagrać album tak bezpretensjonalny, a jednocześnie złożony, tak przewrotny, prowokacyjny, a jednocześnie właśnie niemal nieironiczny, bezpośredni, bardzo ludzki. Choć wszystkie elementy, jakie wykorzystuje Sorja Morja znamy bardzo dobrze, razem łączą się w sposób arcyunikatowy. Jestem spokojny o to, że nasza miłość do tego kapitalnego debiutu nie będzie sezonowa. (Piotr Szwed)

Obrazek pozycja 03. Mount Eerie – A Crow Looked At Me

03. Mount Eerie – A Crow Looked At Me

Słyszałem w swoim życiu wiele depresyjnych płyt. Znam bardzo dobrze dyskografie The Cure, The Smiths, Joy Division, Radiohead i innych smutasów. Wielokrotnie wracałem do albumów Carissa’s Wierd czy też Bohren & Der Club Of Gore, nieobce są mi ambientowe pasaże Basinskiego czy Heckera. Parę lat temu podczas naboru do radia studenckiego zaproponowałem cykliczną audycję o smutnych piosenkach. Myślałem, że jestem przygotowany do kontaktu z ostatnią płytą Mount Eerie. Myliłem się.

Płyta Phila Elveruma jest czymś zupełnie innym, nieporównywalnym z dorobkiem wyżej wspomnianych zespołów. Jakkolwiek banalnie i naiwnie to nie zabrzmi, „A Crow Looked At Me” jest esencją smutku i żałoby. Jest to wiadome od samego początku płyty, w końcu pierwsze linijki, jakie Elverum na niej wyśpiewuje, to zrezygnowane „Death is real/Someone's there and then they're not”. I „A Crow Looked At Me” takie właśnie jest – bezpośrednie, poruszające, proste aż do – słowo klucz – bólu. To próba ubrania w dźwięki tego, czego nie da się opisać – żałoby po ukochanej osobie. Myślałem, że album, który zwyciężył w naszym poprzednim podsumowaniu rocznym, był definitywnym albumem terapeutycznym, mającym na celu próbę przepracowania straty i traumy. Myliłem się.

W literaturze istnieje pojęcie liberatury – oznacza ono nierozerwalną spójność treści książki z jej formą. W przypadku albumu Mount Eerie nośnikiem znaczenia nie są słowa – bo, jak słyszymy we wspomnianym już utworze „Real Death”, słowa zawodzą – ale wszystko, co się na płytę poświęconą Geneviève Castrée składa. Jedną z najbardziej radykalnych powieści zaliczanych do grona liberackich są „Nieszczęśni” B.S. Johnsona: ma ona postać pudełka, w którym znajduje się 27 luźnych rozdziałów do czytania w losowej kolejności, i jest epitafium dla zmarłego przyjaciela autora. „A Crow Looked At Me” jest dla mnie muzycznym odpowiednikiem „Nieszczęsnych” – tak samo mocno dotyka mnie ta płyta i chyba zawsze już będzie dotykać. (Marcin Małecki)

Obrazek pozycja 02. Nadah El Shazly – Ahwar

02. Nadah El Shazly – Ahwar

„Kim do cholery jest Nadah El Shazly?” - nie zdziwiłbym się, gdyby część z Was rzuciła sobie teraz pod nosem takie pytanie. Jeszcze na początku 2017 roku nazwisko tej kairskiej artystki rzeczywiście nie mówiło nic. Co prawda już wcześniej udzielała się w rozmaitych, raczej nieporywających projektach, z których jeden odniósł nawet sukces – tak przynajmniej wskazuje soundcloudowy pasek powodzenia, na całej linii zapełniony komentarzami - ale w naszej szerokości geograficznej nikt o Nadah El Shazly jednak nie słyszał. I nagle, w listopadzie, a więc właściwie rzutem na taśmę w świetle rocznych rozrachunków, na Bandcampie pojawia się egzotyczny album z intrygującą, surrealistyczną okładką, nad którym już po chwili rozpływa się Quietus, zachwyca nasza net-prasa, aż w końcu „Ahwar”, pogłaskane przez krytyków, ale wciąż ledwie dostrzeżone przez słuchaczy, ląduje na 12. pozycji podsumowania rocznego magazynu Wire. Ba, i to w momencie kiedy album czeka jeszcze na swoje oficjalne fizyczne wydanie. Układ planet?

Poniekąd – tak. Bo El Shazly, poza niebywałym talentem wokalnym i kompozytorskim, którymi uruchamia porównania tyleż samo z Björk i Julią Holter, co egipskimi wokalistkami z początku XX wieku w rodzaju Moniry El Mahdeyi, miała również wiele szczęścia do współpracowników. Znaleźli się wśród niech crème de la crème kairskiej sceny muzycznej - Maurice Louca i Sam Shalabi, czyli 2/3 zespołu The Dwarfs of East Agouza, których album „Bes” namieszał co nieco w 2015 roku. Shalabi dodatkowo uruchomił znajomości z prowadzonej przez siebie, zlokalizowanej w Montrealu niekonwencjonalnej orkiestry Land Of Kush, w wyniku czego ponad 20 muzyków pomogło El Shazly przygotować niemalże konceptualne, a na pewno około-słuchowiskowe „Ahwar” (arab. Mokradła) – album o podróży w nieznane i całkowicie ten motyw dźwigający.

Kair, miejsce imigracji artystów z całego świata, zaczyna wyrastać na reprezentanta muzyki bardzo wiernej swoim korzeniom kulturowym, ale podanej w awangardowym stylu i z uniwersalnym powabem. „Ahwar” spaja arabski folklor, dub, spiritual jazz, muzykę psychodeliczną, avant pop – żaden z tych składników nie manifestuje się jednak gatunkowo, wszystkie są traktowane jako miękkie narzędzia konstruujące mgły na kształt marzeń sennych. To album senny tak, jak wyobrażamy sobie sny orientalne – gęste, wzorzyste, pełne barwnych oparów i intensywnych aromatów. Nadah El Shazly jest jak współczesna Szeherezada, prowadząca przez nieco podrasowane pod nasze czasy pieśni tysiąca i jednej nocy. Współistnienie tradycji i lokalności z nowoczesnością i globalnością najwyraziściej akcentuje się w połowie „Barzakh (Limen)”, gdzie duszna jak kadzidło pieśń ustępuje pola zorganizowanej elektronice w trip-hopowym wydaniu. Kolizja światów jednak nie następuje – język „Ahwar” jest najzupełniej jednorodny i wsobny. To album o profilu hipnotyzującym, ale jednocześnie jego bogactwo dźwięków, niczym wizyta w oszałamiającym pałacu, nie pozwala odlecieć zupełnie i oderwać uszu od detalu. Z drugiej strony, te pałace to być może tylko perfekcyjne miraże - wszak „Palmyra” to nic innego jak haszysz w postaci piosenki, zaś triumfująca „Koala”, z kaskadami, warkoczami, mozaikami instrumentów dętych, brzmi jak zaproszenie do egipskiego raju (a dokładniej – do niebiańskiej sekcji jazzmanów).

Z pewnością nie brakowało u nas na podium zachodnich albumów, które frapująco wykorzystywały orientalizmy. Niewiele jednak było tu chyba płyt wyrastających z nie-zachodniej tradycji kulturowej, bez wstydu wykorzystujących zachodnią produkcję do własnych celów. A to całkiem miła odmiana, co nie? (Karol Paczkowski)

Obrazek pozycja 01. Jlin – Black Origami

01. Jlin – Black Origami

Duże zaskoczenie, że naszą płytą roku została dla niektórych ciężkostrawna i wciąż dość hermetyczna elektronika, w której element industrialny idzie pod rękę z afrykańską dzikością. To połączenie zdaje się jednak coraz mocniej przebijać we współczesnej muzyce i być może za dziesięć lat, będziemy właśnie „Black Origami” postrzegać jako znak czasów. W stosunku do „Black Energy” jest jeszcze bardziej szorstko i metalicznie, a rytualne bębnienie wyizolowano i użyto jako podstawową warstwę rytmu. Czarnoskórzy artyści, czerpiący z tradycji detroit techno, house’u, ale też z całego bogatego bagażu „czarnych” brzmień, śmiało przy tym eksplorujący takie „białe” wynalazki jak noise, industrial, musique concrete czy ambient, to już spory trend. Pisałem już o eksplozji kreatywności Chino Amobiego na „Paradiso”, Dean Blunt w swoim projekcie Babyfather jeszcze bardziej poszerzył spektrum stylistycznej dezynwoltury, a Yves Tumor, coś czuję, jeszcze wiele pokaże w 2018 roku. No i jest jeszcze ojciec chrzestny „Yeezus”, do którego wciąż do końca się nie przekonałem, ale który jest niezmiennie cholernie ważny. W czasach, w których hip-hop ze swoją popularnością jest nowym rock’n’rollem, a bardziej niż esencją, czyli samą muzyką, wielu interesuje się kulturowym czy społecznym aspektem twórczości (vide Dziewuchy czy LGBT techno), takie właśnie stylistyczne bękarty wyznaczają nowe drogi, są tą transgresją, która jest solą tej ziemi. To takie właśnie krążki jak sofomor Jlin swą osobliwością zabierają nas w inny wymiar – dezorientują i każą zredefiniować mapę współczesnej muzyki.

Nic dziwnego, że na albumie pojawia się król zdezintegrowanego ambientu: William Basinski, a także mistrzyni zdeformowanych digitalnych pejzaży: Holly Herndon. Artyści ci dosłownie wtopili się w gęstą tkankę poszatkowanych sampli i perkusjonaliów Jlin. „Black Origami” jest jak gabinet luster, w którym wszystko jest zniekształcone. Utwór „Holy Child” stworzony ze wspomnianym Basinskim brzmi jakby coś z „My Life In The Bush Of Ghosts” przyspieszyć 10 razy i obedrzeć z magicznej aury dzieła Eno i Byrne’a. Zostaje esencja egzotyki czarnego lądu zaklęta w zmechanizowane rytmy. Jeszcze dalej posuwają się utwory takie jak „Hatshepsut” oraz „Nandi” – radykalne, suche afrykańskie bębnienie, czysty robotyczny trans. Bo trzeba powiedzieć jasno, że nasz tegoroczny numer jeden to album niezwykle techniczny i zdehumanizowany. W poprzednich latach triumfowały płyty z silnym elementem emocjonalnym, definiujące czasy w warstwie lirycznej (Frank Ocean, Radiohead, D’Angelo, MBV), tym razem zwyciężyła pozycja instrumentalna, bo ciężko nazwać maleńkie ścinki wokalne zapętlane w szaleńcze sekwencje za specjalnie zbliżone do ludzkiego głosu. Brak emocji nie jest tu jednak wadą, bo Jlin zabiera nas w świat muzyki intuicyjnej, tyle że z chirurgiczną precyzją spreparowanego. Najlepsze zaś w tym wszystkim jest to, że podczas słuchania płyty całkowicie zapominam, że artystka przypisywana jest do gatunku footwork. To ten moment, w którym muzyka dzięki swojej abstrakcyjności, pomimo pozornego powinowactwa z muzyką taneczną, wymyka się szufladkom stylistycznym. I właśnie takie albumy zasługują na miano przełomowych. (Michał Weicher)

Screenagers.pl (6 lutego 2018)

Najlepsze albumy roku 2017:

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: skujan
[8 lutego 2018]
A Shadow In Time- niezła płyta, ale dosyć sztampowa, jakby Basinski wyciagnął z szuflady stare loopy, może nawet odrzuty z ''disintegration loops'' wmiksował saksofon i dopisał tytuł. Miejsca na listach rocznych chyba za nazwisko i dlatego, że zawiera tribute dla Bowiego

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także