Najlepsze single roku 2016

Miejsca 20-11

Obrazek pozycja 20. The xx - On Hold

20. The xx - On Hold

Gdy świat obiegły pierwsze informacje z obozu The xx dotyczące nowej płyty, fani czekali w napięciu – w końcu od premiery ich drugiego albumu minęło prawie pięć lat. To jednak nie tak, że o Brytyjczykach w tym czasie można było zapomnieć. Pamięć o zespole pielęgnował przede wszystkim bardzo aktywny w tym czasie Jamie Smith, który introwertyczną elektronikę swojej macierzystej formacji rozwijał w nowych kierunkach w solowej twórczości. I to właśnie ona zdaje się być kluczowa w kontekście pierwszego zwiastuna krążka „I See You”. „Hold On” to bowiem taki młodszy brat świetnego „Loud Places”, w którym doskonale styka się melancholia The xx i predyspozycje głównego beatmakera grupy w kierunku brzmienia bardziej pogodnego, chwytliwego i w końcu na wskroś popowego. Nie ma więc żadnej przesady w określaniu „Hold On” najbardziej przebojowym utworem w całej dyskografii The xx. (Kasia Wolanin)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 19. Kevin Morby - I Have Been To The Mountain

19. Kevin Morby - I Have Been To The Mountain

Musimy porozmawiać o Kevinie. Zanim obudzi się w nim bestia i powystrzela kolegów od posthipisowskich smętów. Nagrał on w 2016 roku naprawdę dobry album, taki, jaki przystoi grzecznemu, zdolnemu chłopcu z dobrym songwriterskim CV, który z Dylana i Younga miał zawsze same piątki. Wszystko w jego dotychczasowej przygodzie muzycznej było w sumie dość konwencjonalne i taki też jest jego ostatni, bardzo przyzwoity album. Na „Singing Saw” jest jednak jedna piosenka, pokazująca Morby'ego ze znacznie dzikszej, bardziej bezkompromisowej strony. „I Have Been to the Mountain” to już nie są przypisy do lat sześćdziesiątych ani przepisy na łatwe wzruszenia egzaltowanej młodzieży tęskniącej wolną miłością i nieco wolniejszym tempem życia. Ten kawałek to przedziwna kombinacja szorstkości, zadziorności (ach ten bas) i patetycznego rozmachu, jaki wprowadzają niebanalne chórki i mocno calexicowe dęciaki. To nie tylko piosenka o górach, to, proszę państwa, w sumie jest góra, bezdyskusyjny szczyt, jeśli chodzi o pomysłowość i odwagę Kevina Morby'ego. (Piotr Szwed)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 18. Kristin Kontrol – X-Communicate

18. Kristin Kontrol – X-Communicate

Obecny synthpop to przypisy do przypisów, ale niektórzy potrafią bawić się tradycją naprawdę efektownie. W „X-Communicate” najlepsze jest to, jak przekonująco, naprawdę płynnie połączono dwie odmienne wrażliwości. Zwrotka to wypisz wymaluj sallyshapirocore; plamy dźwięków na tle bitmaszyny oraz dyskotekowy private singing. Można łatwo wyobrazić sobie postać błąkającą się gdzieś po ciasnym mieszkaniu, nucącą słowa, które pasowałyby na „Disco Romance”: „I've been living so long with the ghost of our love”. Chwilę później okazuje się, że cały ten introwertyzm to jednak było tylko intro, bo wchodzi nieprawdopodobnie ekspresyjny refren. Czar trochę pryska, ale może i dobrze, bo Kristin Kontrol wychodzi w ten sposób z szufladki „melancholijne postitalo” i kieruje się w stronę artystycznej niepodległości. (Piotr Szwed)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 17. Shura – What's It Gonna Be?

17. Shura – What's It Gonna Be?

„Touch” w 2014 roku, „2Shy” w 2015 i w końcu „What's It Gonna Be?” kilka miesięcy temu – to singlowe złote strzały Shury w ostatnich latach, choć nim światło dziennej ujrzała jej debiutancka płyta, tych wpadających w ucho kawałków Brytyjki było więcej. Pomysł Alexandry Denton jest banalny w swej prostocie. Kręci się wokół modnych, miejskich, klubowych brzmień w ich bardziej przystępnej, popowej odsłonie. Drzemią w piosenkach Shury jednak ogromne pokłady nostalgii za latami osiemdziątymi i to nie tylko, jeśli chodzi o muzyczną spuściznę tej dekady. Gdy słucham „What's It Gonna Be?”, oczyma wyobraźni widzę nie tylko dziewczyny w pstrokatych getrach i chłopaków w ortalionowych kurtkach, lecz również luz, zabawę i młodzieńczą energię towarzyszącą np. filmom Johna Hughesa, oglądanym z teraźniejszej perspektywy. To bez wątpienia najfajniejszy rodzaj nostalgii, jaki znaleźć można we współczesnej popkulturze. Trochę naiwny, ale zdecydowanie bardziej jednak sympatyczny i wdzięczny, sprawiający, że w sercu robi się tak jakoś cieplej i przyjemniej. (Kasia Wolanin)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 16. Anderson. Paak – Am I Wrong (feat. ScHoolboy Q)

16. Anderson. Paak – Am I Wrong (feat. ScHoolboy Q)

Anderson. Paak to nie tylko dobra muzyka, ale przede wszystkim muzyka dobra. Nie ma co się dziwić, że on świetnie dogaduje się z Chance'em The Rapperem. Gdyby razem zdecydowali się nagrać jakiś niesłychanie przygnębiający, rozpaczliwy, nihilistyczny utwór o samotnym człowieku w okrutnym świecie, choćby jakąś balladę Nicka Cave'a, to wywołaliby komiczny efekt porównywalny ze słynnem coverem „What a Wonderfull World” w wykonaniu duetu Nick Cave/Shane MacGowan. Tymczasem w „Am I Wrong” wszystko jest na swoim miejscu. To piosenka, która mówi: masz tylko jedno, cholernie cenne życie, stworzył je dobry Bóg, który dał ci duszę, no i soul, w pakiecie otrzymałeś jeszcze piątki i doskonale tańczące dziewczyny, to On nakazał dęciakom pracować jak rój pszczół, głos Paaka uczynił mlekiem i miodem płynącym, a ScHoolboya Q zmienił w nieco narwanego, ale sympatycznego heruba. (Piotr Szwed)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 15. Jones – Melt

15. Jones – Melt

To wspaniałe, że można nagrać tak zwyczajną piosenkę, która właściwie wymyka się gatunkowym definicjom. Skrzywienie recenzenckie sprawia, że szuka się w miarę trafnych określeń, próbuje gdzieś wpisać dany utwór, zaszpanować erudycją. Ale w tym przypadku stoję onieśmieleny urokiem kompozycji nagranej przez Jones. To najczystszy pop w tym sensie, że pozbawiony jakichkolwiek pretensji dotyczących przynależenia do którejś z modnych współcześnie stylistyk.

Wystarczy szkic beatu, wokalna delikatność, pomysł na refren, który jest wyrazisty, ale nie na tyle, by zaburzyć atmosferę dyskretnego potupywania, nieśmiałego bujania się. Trochę to oczywiście muzakowe, dla niektórych będzie zbyt bezbarwne, neutralne, po prostu numer za bardzo wszech friendly. Dekadenci przekonują, że naturalność, to niezwykle trudna do utrzymania poza, ale spróbujcie na chwilę wyjść poza taką perspektywę, wyjść razem z Jones. (Piotr Szwed)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 14. Jenny Hval – Conceptual Romance

14. Jenny Hval – Conceptual Romance

O ile wydawnictwa Jenny Hval z roku na rok robią na mnie coraz mniejsze wrażenie, to jednak pewna zasada nadal obowiązuje: na każdym albumie mogę znaleźć przynajmniej jedną piosenkę, która rozkłada mnie na łopatki i wynagradza wszystko (za co jestem jej niezmiernie wdzięczny). W roku 2015 doceniałem „That Battle Is Over”, w zeszłym – „Conceptual Romance”, odsiewając pozostałe album-tracki bez zbędnego żalu. Co tylko pokazuje, że Hval, nie będąc może piosenkopisarką pierwszoligową, potrafi czasem wznieść się ponad obłoki i uchwycić istotę rzeczy z precyzją godną mistrzów fachu.

Sama artystka tak zresztą opisuje sytuację (parafrazując): akordy, melodie, rytmy posiadają mistyczne właściwości. Mówią o sprawach, o których milczą słowa. Na przykład: w przebłysku przypominają nam, że jesteśmy pożałowania godni, że nieubłaganie zbliżamy się do kresu. Prosto w serce. Innym natomiast razem zapewniają o naszej wartości: hej, egzystencja jest okej!, pięknie dajesz radę, skoro wszystko przemija, lecz ty, mój słuchaczu, trwasz (dzielnie, mądrze, kocham cię tak mocno). Mówi: kluczem do tajemnicy są zmiany akordów i nut, niepokój płynący z ciągłego ruchu. Siła piosenki tkwi w jej kruchości.

Cała Jenny Hval – zamiłowanie do paralel, pozornych sprzeczności. Intelektualna abstrakcja i ekshibicjonizm, obecne w tekstach, świetnie idą w parze z oszczędną muzyką. „Conceptual Romance” w warstwie muzycznej jest przecież nieskomplikowana. Na tło zwrotek składają się zapętlone oddechy à la Lopatin, truchtająca perkusja i miarowy bas, który we wstępie wykonuje dwudźwiękowego flipa, by następnie podążać jedynie za zmianami akordów. W refrenie dochodzą punktowe syntezatory, później drobne upiorne melodie, prowadzące nas do rozwiązania, absolutnie majestatycznego rozwiązania – na tyle majestatycznego, na ile majestatyczny potrafi być minimalizm ze Skandynawii rodem. Tak, to był komplement. A wracając do refrenu, to trudno mi w niego uwierzyć, bo o ile nie grzeszy przebojowością, to wygrywa na innym polu, mianowicie harmonicznym – w 20 sekundach mamy 14 przejść akordów, przejść niezwykle naturalnych i nienachalnych.

Jeśli więc Hval pragnie odkryć przed nami mechanikę sfer niebieskich muzyki, wzruszyć w nas coś, o czym słowa milczą, to „Conceptual Romance” wydaje się idealnym do tego narzędziem, gdyż siła tej piosenki tkwi w jej kruchości. (Michał Pudło)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 13. Flume feat. Kai – Never Be Like You

13. Flume feat. Kai – Never Be Like You

Gdybym miał wybierać swoje ulubione tracki z eklektycznego „Skin”, to byłyby to te, gdzie występują Vic Mensa i Vince Staples, bo są agresywne, futurystyczno-rapowe, po prostu jaskrawe. „Never Be Like You” jest przy nich miękkie, cukierkowe, niebezpiecznie wręcz zbliżające się do radiowego schematu, w którym lubują się mniej utalentowani producenci. Nie mówię od razu, że Streten chce rywalizować z Aviciim, Harrisem czy Garrixem, ale da się zauważyć pewne nietypowe wycieczki. Działa to zresztą z jednej i drugiej strony. Garrix dojrzewa, więc jego zeszłoroczny singiel brzmi już o wiele lepiej niż koszmarki w stylu „Animals”, Flume flirtuje zaś z muzyką, która może go przebić do mainstreamu. I nie ma w tym nic złego, póki „Never Be Like You” prezentuje zręczne zarządzanie warstwami podkładu. W takich momentach etykietka guilty pleasure staje się raczej płynna, bo oto gość, który u redaktora Szweda dostał za płytę wysoką ósemkę, w moim przekonaniu ląduje na liście singli z utworem, który ja uznałbym za pozycję z cyklu „nie nasza drużyna, ale i tak kibicujemy”. Ale takim też albumem było „Skin”, bo przy sporej ilości bardzo różnych gości i przy często sprzecznych ze sobą aspiracjach, na niektórych polach zwyczajnie wygrywało. (Michał Weicher)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 12. Kanye West - Fade

12. Kanye West - Fade

W „Fade” Kanye West po mistrzowsku wykonuje to, co jest istotą roli producenta, czyli dobór, cięcie i klejenie sampli. Pochodzący z Chicago muzyk po raz kolejny z sukcesem sięgnął po dźwięki, które obecnie są już klasykami elektronicznego brzmienia jego miasta oraz Nowego Jorku. West wydobył na pierwszy plan całą sensualność, którą osnuty jest utwór Larry’ego Hearda „Mystery of Love”. W oryginale nad groovem dominują rozmyte partie syntezatora – West osuszając track do rytmu ukazuje, że house i produkcje Jamesa Browna czy Ala Greena mają wspólny mianownik. Wątpliwości o jaki mianownik chodzi rozwiewa iskrzący erotyzmem teledysk z udziałem Teyany Taylor, który szturmem podbił sieć. West nie byłby jednak sobą, gdyby zrobił zwykłe taneczne video. Końcowa scena z owcami i Taylor ucharakteryzowaną na kocicę budzi we mnie mieszane odczucia – West podobnie jak w teledysku do „Bound 2” i „Famous” balansuje na cienkiej granicy między kiczem a prowokacją. Mimo tych kontrowersji, „Fade” jest idealnym przykładem dlaczego West ciągle jest na topie. Kanye wydaje się sam przyznawać, że uwielbia zwracać na siebie uwagę (Ain’t nobody watchin’/I Just fade away). Jednak nikt nie tolerowałby wszystkich jego dziwactw, gdyby nie potrafił w 5 minut stworzyć takiego kawałka. (Krzysztof Krześnicki)

Posłuchaj >>

Obrazek pozycja 11. Lanberry – Piątek

11. Lanberry – Piątek

Wszyscy czekamy na piątek. Moment słodkiego wytchnienia po całym tygodniu znoju i harówy na rzecz prawidłowego rozwoju Produktu Krajowego Brutto. Upragniona szansa na to chwilowe odcięcie się od nieskończonych szpalerów stresów, zmartwień i lęków. Oczyszczające powstanie zza biurka i głośno zamknięte drzwi pokoju co dzień przez osiem godzin wypełnianego nieznośnie identyczną playlistą Złotych Przebojów czy RMF Maxx. A w obrębie tejże wszyscy czekamy na „Piątek”. To będzie piątek, gdy zakwiiitnie miłość. Stop, nie ten. Pod skórą czuję cię. TAK. Ultrawdzięczne plumkanie, celne klawiszowe pointy, miarowo pulchniejąca pompa, skąpani w reverbie, pooza tym TYGOEODNIEM. Ten jeden olśniewająco dobry numer, co to magicznie pojawia się jakby znikąd w przestrzeniach codzienności i – ot, paradoks – bez kłopotu odnajduje się w towarzystwie często jakże nieadekwatnym jakościowo. Wszak nie tylko między, dajmy na to, Arianką a „Lean On”, na falach sunącego przez powiatową ciemnicę podmiejskiego autokaru. Równie gładko gdzieś między Grzegorzem Hyżym a Lisowską, na ekranie telewizora w kebabie Abdul o czwartej nad ranem. W pią-tek. Poza tym tygodniem. Bo skumaj może tego refrenu nie śpiewa do Ciebie jakaś typiarka. To przekaz od ukochanej pracy. Lol oczywiście nie, ale bdb piosenka, nie meme. (Jędrzej Szymanowski)

Posłuchaj >>

Screenagers.pl (23 stycznia 2017)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: takisam
[23 stycznia 2017]
Zapraszam do mojej listy 40 najlepszych utworów 2016 na FB: Muzyka Alternatywna, dużo tytułów się powtarza:

https://www.facebook.com/MuzykaAlternatywna

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także